środa, 29 lipca 2015

Leczenie

Temat zaczął się dla mnie od tych dwóch artykułów z NG (klik i klik, całość pierwszego do przeczytania w czerwcowym wydaniu). Przed lekturą niespecjalnie wiedziałem czego się spodziewać, bo co jeszcze można powiedzieć o gandzi? To że się ją demonizuje, przykleja łatki śmiertelnego wroga ludzkości, popierając wszystkie teorie wyssanymi z palca stereotypowymi tezami, jest oczywistą oczywistością, maglowaną tysiące razy. Dużo wody w Wiśle upłynie zanim cokolwiek zmieni się w tym temacie, przynajmniej w Polsce. Wolimy alkohol etylowy, miękką używkę, nie mającą właściwości uzależniających, depresyjnego oddziaływania, nie powodującą uszczerbków na zdrowiu i odnotowanych przypadków śmiertelnych :).

Mniejsza. Wracając do marihuany - przyznam szczerze, że słyszałem o medycznym zastosowaniu konopi indyjskich, ale nie miałem pojęcia jak to w ogóle wygląda, działa i czy faktycznie pomaga. Troszkę ulegałem poglądowi, że "medyczna marihuana" to przykrywka, pierwszy stopień do depenelizacji i legalizacji tej używki. Troszkę też sądziłem, że działanie lecznicze sprowadza się do łagodzenia bólu (fizycznego i egzystencjalnego) i rozluźniania obolałych (z różnych, także tych bardzo poważnych powodów) mięśni.

Ot, coś jak nalewka z orzechów od babci, pomagająca na ból brzucha.

Otóż nie. Okazuje się, że w dużej mierze leki na bazie konopi indyjskich to ulga w cierpieniach w przypadkach lekoopornej padaczki. Co ciekawe, bynajmniej nie chodzi o wypalanie codziennie kilkunastu blantów przez chore dzieci, ale o zażywanie olejów "wyciąganych" z odmian marihuany ubogich w psychoaktywne THC. Znaczy się - wydaje się, że fajnie!

Do tego przykłady dzieciaków, którym ataki epilepsji nie pozwalały normalnie funkcjonować, bo takich ataków było... kilkaset w ciągu doby! Tymczasem po zażyciu preparatów z marihuany liczba ataków spada nawet o 90%, pozwalając względnie normalnie funkcjonować. W USA popularne jest już przeprowadzanie się do stanów, w których są to zabiegi legalne. Rodzice wolą poświęcić dotychczasowe życie, żeby ulżyć dzieciom w cierpieniu.  Pomyślałem sobie - rewelacja! Nic tylko badać, testować, rozwijać, szukać i likwidować niepożądane skutki (jeśli są), a w końcu - leczyć i wyleczyć! W końcu zdrowie jest najważniejsze, wiadomo to już od Kochanowskiego.

Wydaje się proste i logiczne. Nie dziwi więc, że pewien odważny ktoś postanowił zacząć stosować tę terapię w Polsce. Mowa o doktorze Marku Bachańskim, związanym z Centrum Zdrowia Dziecka. Świetnie! Im więcej będzie podejmowanych prób, tym większa szansa, że uda się odnieść sukces.

Niestety kilka dni temu gruchnęła bomba.

Ja dowiedziałem się z tego artykułu. Doktor Bachański dostał zakaz prowadzenia swojej nowatorskiej terapii. Czemu? Tłumaczenia wydają się mgliste. Bo nie spełnia wymagań, bo nie złożył odpowiednich dokumentów... no właśnie. Bo nie. I już.

Nie jestem specjalistą, ani w zakresie neurologii, ani w zakresie etyki lekarskiej. Nie będę osądzał kto ma tutaj rację. Nie mogę jednak pozbyć się podejrzeń, że chodzi tu o coś więcej, niż o wypełnienie dokumentów. No bo czemu, dziwnym trafem, grupie leczonych zaproponowano alternatywną terapię, również na bazie konopi. Czy skuteczniejszą nie wiadomo.

Wiadomo natomiast, że na bazie preparatu sativex, produkowanego przez duży koncern farmaceutyczny, liczący sobie, bagatela, 2,5 tysiąca złotych za opakowanie leku. Koszt eksperymentu mieliby pokryć... rodzice badanych dzieci. Tzn. teraz oczywiście mówi się, że firma sama zapłaci za to wszystko. Trzeba szybko zamglić oczy, bo wybuchła afera. Chyba jednak jest już za późno. Odsyłam na przykład tutaj, masa ciekawych argumentów i ciekawa reakcja społeczeństwa :).

Co mnie w tym boli najbardziej? 

To, że okazuje się, że nic po przysięgach, obietnicach, że zdrowie pacjenta jest najważniejsze. Najważniejszy jest interes i obrona tego interesu. Koncerny farmaceutyczne i związani z nimi "lekarze" mają ogromny problem. Otóż medycyna idzie do przodu, coraz więcej leków i terapii pozwala teraz wyeliminować dotychczas stosowane, kosztowne środki. Wyeliminować w najgorszy dla nich sposób - poprzez całkowite wyleczenie pacjentów.

Przecież nikt zdrowy nie będzie kupować leków i odwiedzać lekarzy. W takim razie tworzenie skutecznych rozwiązań nie ma sensu, bo jest strzelaniem w stopę. Brak popytu, to brak zysku. A przecież, nie oszukujmy się, o to tutaj chodzi. O kasę. Grubą, tłustą, brudną kasę. Kasę zdobytą na ludzkim cierpieniu.

Bo nie chodzi o to żeby wyleczyć, tylko żeby leczyć.

Włączcie sobie radio czy tv. Ogromna większość reklam, to reklamy leków i suplementów. Już nie wystarczy wymyślić coś na typowe ludzkie przypadłości. Taki przykład. Ostatnio strasznie urzekła mnie reklama środka przeciw poceniu się. Strasznie przejęty "pacjent", mówi o tym, że ma z tym problem. Zawsze? Nie, nie zawsze, ale zawsze w najmniej odpowiednim momencie! (W tle obrazek, jak rozmawia z jakąś kobietą, znaczy się - przez pot bzykania nie będzie). Straszny temat - pan poci się w stresowych sytuacjach! Tak być nie powinno, to się powinno leczyć! Muszę gnać do apteki i coś z tym zrobić.

Serio? Mnie się wydaje, że pocenie się w takich sytuacjach to norma. Tak jak normalne jest, że po sowitym obiedzie idziesz do wc zdobić kupę. Ktoś wymyśla nam dolegliwości, które pasują do każdego osobnika naszego gatunku. To co jest normalne i naturalne, urasta do rangi schorzenia, które koniecznie musisz leczyć. Leczyć, ale nigdy wyleczyć. Bylebyś kupił.

Jeszcze jedna ciekawostka. Jako zapalony alergik ;), odkąd pamiętam szukaliśmy z rodzicami leku na moje dolegliwości. Testowaliśmy wszystko - szczepienia, tabletki, syropy, różne niekonwencjonalne wynalazki. Gdybym miał kierować się reklamami, już dawno powinienem być wyleczony - tyle jest dostępnych leków i możliwości. Otóż nie. Lekarstwo, które mnie pomogło odkryła moja matula, pracująca w aptece. Jest to wyciąg z czarnuszki siewnej. Olej z roślinki, po prostu. Nie jakieś syntetyczne, chemiczne gówno. Po prostu, troszkę przerobiona roślinka. Nie wyleczyła mnie w stu procentach, ale złagodziła objawy o jakieś 90%. Coś mi to przypomina...

Czekam jak zakażą hodowli czarnuszki ;).

Nie dajmy się nabić w butelkę. Nie wierzmy firmie, która reklamuje się biało-czerwonym serduszkiem, że daje Ci to co najlepsze z Polski, bo to co zarobi to wywozi do Niemiec. Podobnie jak ta, z sympatycznym owadem w logo, postrzegana pewnie przez 80% społeczeństwa jako polska, a jest z Portugalii.

Nie wszystko co szybkie i pod ręką oznacza lepsze, jak nam się wmawia.

Może lepsze warzywa niż te z marketu, ma pan z warzywniaka na rogu, hm? Są droższe o złotówkę na kilogramie? No są. Jak chcesz zaoszczędzić to leć do marketu, pewnie. Tylko nie gadaj później przed wiadomościami w tv, że złodzieje ze skupów okradają polskich rolników z pieniędzy. Złodzieje ze skupów mają podpisane umowy z sieciami, które są gotowe kupić całość zbiorów z danego roku, bo wiedzą, że im się sprzedadzą. A skoro biorą całość, to chcą to dostać za grosze.

Dziś jest moda na wolność i niezależność. Szkoda, że oznacza to, że jesteśmy uzależnieni od stereotypów, bo ten napój to się kojarzy z wolnością i wakacjami, tamta mineralna też, a tego piwa to nie piję bo jest dla zgredów. A jeśli jesteśmy uzależnieni, to nie jesteśmy wolni. Nie dajmy się wkręcić w opartą na selektywności i skojarzeniach retorykę, bo robi nam wodę z mózgu.

Rozpisałem się, ale mierzi mnie ten temat okrutnie. Jednak nie mogę się powstrzymać, kiedy z półki zerka na mnie "Rok 1984" Orwella. Kto czytał ten pewnie wie o co mi chodzi. Kto nie czytał - niech przeczyta. Komu nie chce się czytać, niech żałuje, ale może znajdzie chociaż 3:08 na przesłuchanie tego.

Tego nie ma w głównym strumieniu, ale zazwyczaj w głównym strumieniu pływa najwięcej gówna i śmieci.

niedziela, 26 lipca 2015

Najważniejsze?, czyli rynki. (Miasto zasadom wbrew - cz 2.)

Wrocław? Zajrzyj koniecznie na rynek! Kraków? Wawel Wawelem, ale znajdź też chwilę, żeby zobaczyć kościół Mariacki - na rynku! Poznań? Koziołki na ratuszu, oczywiście na rynku! Łowicz? Zobacz koniecznie oba rynki - i ten stary i ten nowy! Łódź?

Ups.

No wiesz, jest i Stary Rynek i Nowy, co się Placem Wolności zowie i słynny Bałucki... Hm, a musisz? Nie lepiej na Piotrkowską zawitać?

Mamy w Łodzi z rynkami problem. Jest ich dużo, w różnych miejscach i różnej wielkości. Niestety żaden z nich nie gra tak istotnej roli jak w wymienionych przeze mnie wcześniej miastach. Dlaczego? To jaką w takim razie funkcję pełnią albo pełniły? No i skoro nie służą tak jak służyć powinny, to co pełni ich rolę?

Zanim odpowiemy sobie na te pytania zapraszam na małą rewię rynkowej mody w wydaniu łódzkim!

Ostrzegam - będzie dziwacznie!

Kobiet się o wiek nie pyta, ale rynek to pan, więc możemy pozwolić sobie zapytać o wiek. Pan jest najstarszy? To zapraszamy na początek, proszę się nie wstydzić!

O Starym Rynku w Łodzi pisałem już wcześniej, więc teraz tylko kilka słów w ramach powtórki tamtej lekcji. Najstarszy łódzki rynek, związany ze średniowieczną łodzią. Jak już zostało wspomniane w części pierwszej, Łódź w tamtym czasie metropolią nie była. Miało to oczywiście przełożenie na rynek, który może i dość sporych rozmiarów jest (105x85 metrów), ale nigdy nie gościł wspaniałych budynków i nie był miejscem doniosłych wydarzeń. Ot, był sobie i jest. Dziś zepchnięty jest na absolutny margines, władze udają, że robią coś żeby go ożywić, ale prawda jest taka, że nikt nie robi w tym kierunku nic... Nie dziwi więc sielankowy obraz w jakim go uchwyciłem w niedzielę, w porze obiadu...


No to skoro nie Stary, to może spróbujemy z Nowym? Plac Wolności jest wyjątkowy, bo ośmioboczny. To już coś. Stanowił centralne założenie nowej osady fabrycznej, wybudowano na nim ratusz i kościół ewangelicki pw. świętej Trójcy. Poza tym postawiono jatki rzeźnicze i piekarskie, a plac zamiast zyskać rolę reprezentacyjną pełnił rolę targowiska. Dopiero z czasem zyskał na znaczeniu i zabudowie. Postawiono tu budynek szkoły, kościół rozbudowano do ogromnych rozmiarów, po I Wojnie Światowej dostał obecną nazwę i słynny pomnik Kościuszki.


 Mimo to nigdy nie stał się miejscem ważnym, czy to ze względów reprezentacyjnych czy społecznych. Dziś uwagę powinny przykuwać... dwa bloki mieszkalne i szklany "klocek" mbanku. Powinny, bo zazwyczaj łodzianie skupiają się raczej na uciekaniu przed krążącymi po rondzie, jakim jest de facto Plac Wolności, tramwajami i samochodami. Także nie dość, że nic tu do siebie nie pasuje, to jeszcze jest niebezpiecznie. Chaos, który nie zachęca, żeby zostać tam na chwilkę dłużej i zająć się czymś więcej niż szybką fotką Kościuszki, bo wypada.


Miasto obiecuje zmienić ten stan, pomysłów są miliony, lepsze i gorsze, żaden póki co nie realizowany. Zmarnowany potencjał.

Ten stary i zaniedbany, tamten nowy, ale jakiś niegościnny... Może jednak mamy jakiś przyjemniejszy dla oka i duszy?

Mamy. To znaczy moglibyśmy mieć. 

Plac Dąbrowskiego. Rewelacyjnie zlokalizowany, przy budującym się dworcu, niedaleko od Piotrkowskiej, ładnie zabudowany monumentalnym Teatrem Wielkim, gmachem Sądu Okręgowego i Apelacyjnego, Collegium Anatomicum (dawny Przytułek dla Starców i Kalek) i modernistycznymi oraz secesyjnymi kamieniczkami. Śliczny. Do tego jeszcze wyremontowany!




Niestety to ostatnie do nie atut. Czar pryska, kiedy widać to...


Pieszczotliwie nazywana waginą miejską fontanna, to wynik próby ożywienia placu - kiedyś był tu po prostu parking. Wymieniono nawierzchnię, postawiono fontannę z bajerami typu światło i dźwięk - miało byś super. Niestety, ktoś nie odrobił lekcji i fontanna wygląda co najmniej komicznie, nie jest ani ładna ani efektowna (a można było zrobić Wrocław w mniejszej skali...), a plac jest po prostu martwy. Miejsce, które prosi się o postawienie ogródków, ławeczek, efekciarskich miejski mebli jest całkowicie puste. Dlaczego? Otóż, ponoć umowa z wykonawcą została tak skonstruowana, że gwarancja na nawierzchnię będzie obowiązywać, jeśli nie będzie na niej nic stać...

Żenada. Zmarnowane miejsce i potencjał. Mnie jest po prostu przykro, bo uwielbiam ten plac, a biegnącą po południowej stronie ulicę Narutowicza uważam za najładniejszą w Łodzi. Takie rzeczy tylko w Polsce...


No i cóż, właśnie wytrzaskałem się z trzech najważniejszych rynków Łodzi, każdy z potencjałem, każdy zmarnowany i funkcjonalnie bezużyteczny. Mamy jednak kilka innych ryneczków. Czy uratują honor większych kolegów? Niestety nie.

Nie wymagajmy, na ten przykład, żeby reprezentacyjne i społeczne funkcje pełnił Plac Katedralny im. Jana Pawła II... Fakt faktem - jest ładny. Zadbany, z efektowną neogotycką świątynią, Pałacem Biskupim i Wyższym Seminarium Duchownym (dawnym szpitalem), pomnikami ks. Ignacego Skorupki i Jana Pawła II i wreszcie Grobem Nieznanego Żołnierza. Nie przyciągnie tu jednak masa ludzi, żeby się spotkać, jest stosunkowo mała szansa, że ktoś z przyjezdnych tu zajrzy - nie każdego jarają budynki sakralne. Miejsce ważne, ale jako główny rynek miasta - odpada.




Został mi jeszcze marginalny Plac Reymonta, z pomnikiem pisarza, wielkim oszklonym biurowcem i ogołoconym z ozdób dawnym pałacem Geyera. Ludzie przemykają przez ten plac, pędząc na przystanek tramwajowy, albo gnając gdzieś dalej Piotrkowską, mało kto się tu zatrzyma. Zresztą - to już w zasadzie prowincja, kiedyś niewiele dalej na południe biegła granica miasta. Ot, nic nie znaczący placyk, pozostałość po dawnym targowisku.


Gdyby zerknąć na mapę Łodzi jest jeszcze kilka rynków. "Kultowy" Bałucki czy malowniczo nazwany Czerwony, to pozostałości z czasów, kiedy mieliśmy większe przedmieścia niż miasto. Od zawsze były tam targowiska i tak już zostało. Kiedyś były ciekawe ze względu na osobliwy folklor setek straganów, dziś stoją tam betonowe kloce, czyli hale handlowe.



Nie wymieniłem oczywiście wszystkich rynków, placów i placyków Łodzi, chociażby pominąłem Plac Zwycięstwa (dawny Wodny Rynek) czy Plac Barlickiego (znany także jako Rynek Wiązowy lub Zielony). Sporo tego jest, ale co z tego, skoro ani jeden nie pełni tak istotnej roli jak powinien?

No i co w takim razie tę rolę pełni?

Otóż w moim kochanym mieście najważniejsza była i jest... ulica. Piotrkowska, bo o niej oczywiście mowa, to miejsce najważniejsze ze względów reprezentacyjnych i społecznych. Tu mieści się Urząd Miasta, tu mamy setki knajp, pubów, sklepów czy banków. Czy to normalne? Jesteśmy w Łodzi, więc nie ;).

My mamy kryptorynek, skamuflowany i przebrany za ulicę. Walnęliśmy sobie najdłuższy rynek w Polsce, a pewnie i na świecie! Absurdalnie podłużny i absurdalnie do swojej roli nie pasujący. Przede wszystkim dlatego, że taki układ (ulica w centrum zainteresowania) jest typowy dla wsi. Niestety, ale tak się Łódź budowała - jako rozrośnięta wiocha. Dzięki temu mamy patologicznie wydłużone na linii północ - południe "city". Rodzi to oczywiście problemy z komunikacją, zarówno w kwestiach "dojazdu do" jak i poruszania się wewnątrz.

Ulica to nadal ulica, powinna być miejscem ruchu, a nie rynkiem. Z funkcji społecznej wywiązuje się słabo, bo nie kumuluje ludzi w jednym miejscu. Przez to nie mamy chociażby tylu ulicznych grajków, bo trudno o złapanie publiki, skoro każdy pędzi dalej, jak to na ulicy. Powiedz komuś, że widzicie się na Piotrkowskiej, a później szukajcie na pięciu kilometrach - powodzenia! We Wrocławiu mówisz Rynek, myślisz Rynek, wiesz gdzie to jest, jak tam trafić i, że tam toczy się życie całego miasta. W Łodzi niestety trzeba się nakombinować.

Czy można temu zaradzić? Myślę, że tak, ożywiając w sensowny sposób, któryś z trzech pierwszych rynków. Największy potencjał wydaje się mieć Plac Dąbrowskiego, bo nie wierzę, że jakakolwiek władza pogodzi się z utratą wartości komunikacyjnych Placu Wolności. A Stary Rynek jest według mnie zbyt kameralny, żeby przejąć chociaż część roli Pietryny. Czy coś się uda zmienić w tej kwestii? Może po wybudowaniu Fabrycznego... Póki co musimy zadowolić się tym co mamy. Bo to co my mamy, tego nie ma nikt!

środa, 22 lipca 2015

Love

W Łodzi mieszkam, Łódź uwielbiam, Łódź mnie fascynuje i Łódź opisuję. Muszę się jednak przyznać do czegoś. Wszystkie te moje uczucia wobec Łodzi są nie do końca uczciwe. Sercem i myślami jest mi bliżej do kogoś innego. Kogoś, kto położony jest jakieś dwieście kilometrów na południowy - zachód od mojego obecnego domu.


Wrocław. "Miasto Spotkań", jak się reklamuje. Oj, spotykam się z nim (hm ;)) z ogromną przyjemnością. Nasz pierwszy raz zaliczyliśmy w 2012, w styczniu. Zachmurzone niebo i doskwierający mróz nie przeszkodziły mnie i Dominice zaglądać w bajeczne, wąziutkie, średniowieczne uliczki, podziwiać cudowny Stary Rynek, a nawet zachwycić się ogromem wrocławskiego zoo.


Zakochaliśmy się.

Ba, zakochaliśmy się na tyle mocno, że postanowiliśmy się tam przenieść. Wszystko układało się jak w bajce, udało nam się nawet wynająć mieszkanie na poddaszu kamienicy stojącej na Rynku! W zasadzie równo trzy lata temu zwialiśmy z Łodzi realizować swoje marzenia, optymistycznie zapatrzeni w przyszłość. Jednak jak tu nie być optymistą, kiedy przyjemny miejski gwar, pomieszany z muzyką ulicznych grajków i kojącym chlupaniem fontanny, wlewa się przez całą dobę do niewyobrażalnie klimatycznego mieszkania, z unikalną zieloną podłogą i widokiem na wieżę ratusza nawet z łóżka.

Niestety, szara polska rzeczywistość dała nam popalić, równie zresztą mocno, co nasz brak doświadczenia i odpowiedniego przygotowania. Miesiąc zleciał szybko, ale nie przyniósł oczekiwanych efektów. W drugiej połowie sierpnia wróciliśmy do Łodzi.


Wyobraźcie sobie piękną, smukłą karafkę, pięknie zdobioną, wykonaną z nieskazitelnego szkła. Teraz karafka upada i rozbija się na drobne kawałeczki. Tak właśnie się czuliśmy, maksymalnie rozbici, zdruzgotani, jakby ktoś kazał nam grać komediową rolę w dramacie.

Minęły sobie trzy lata, sporo się pozmieniało, nam się, całe szczęście poprawiło. W końcu musiał przyjść ten moment. Pojawiła się okazja, żeby wrócić do Wrocka. Plany na trzy dni wolnego były różne, ale od początku do końca siedziało nam w głowie "Wrocław, Wrocław, Wrocław...".

Wskoczyliśmy w autokar, który teraz pędzi 3 godziny z Łodzi i znów zobaczyliśmy to co nami tak mocno zakręciło.


Drogi Czytelniku, jeśli jeszcze tam nie byłeś, pakuj się i jedź! Zobacz tętniący życiem Rynek, średniowieczne ślady w zabudowie, rozwidlającą się malowniczo Odrę, mający w sobie mistyczną aurę Ostrów Tumski, imponujący Most Grunwaldzki, Halę Stulecia, Pergolę, zwierzęta w zoo, a na końcu obejrzyjcie to wszystko jeszcze raz z 49. piętra Sky Tower!

I przede wszystkim zobacz coś jeszcze innego. Coś, co wydaje mi się unikalne w skali Polski. Może jeszcze za mało widziałem, ale tylko we Wrocławiu jest ta życzliwa, pozytywna atmosfera. Nie spotkałem się nigdzie indziej z taką specyficzną uprzejmością, z jednej strony podszytą swego rodzaju obojętnością (bo każdy ma swoje sprawy i niech je sobie ogarnia), z drugiej ciepłą i otwartą, kiedy już dochodzi do kontaktu.



W Łodzi przyzwyczajony jestem do tego, że każdy zerka na każdego, często spode łba, gdzieś z tyłu głowy zaszywając niezrozumiałą zazdrość czy zawiść. We Wrocławiu zdarza się to wyjątkowo rzadko.

Nie ma co ukrywać, że jest idealnie. Sporo jest niestety żebraków, cwaniaków, zdarzają się też typowo polskie popisy chamstwa i buractwa. Nie ma róży bez kolców. Na szczęście całkowity obraz Wrocławia oczarowuje na tyle, że te wszystkie drobiazgi przestają przeszkadzać.

Marzy mi się wrócić tam i zamieszkać na dłużej, tym bardziej, że bliżej stamtąd do mojej innej miłości, czyli Sudetów, z Karkonoszami na czele. Póki co jednak zostaję tutaj, ale może zbiorę się i, idąc za radą mamy, napiszę książkę o (lub we) Wrocławiu...


niedziela, 19 lipca 2015

Skąd to się tu wzięło, czyli krótka historia Łodzi. (Miasto zasadom wbrew - cz. 1)

Oto historia wielkiego miasta Łodzi, od dnia założenia jego, aż po dzień dzisiejszy. Historia wspaniałością i splendorem pisana, przyćmiewająca swoim blaskiem inne miasta świata całego, tak bardzo, iż zdają się one jeno nędznymi mieścinami być. Zapraszam Cię, Czytelniku, na podróż przez wieki, abyś dojrzał rosnące ku niebu mury, budynki i ludność bogactwem opływającą.

Taaaa...

Mamy w Łodzi swój kompleksik, który, na domiar złego, reszta Polski dość złośliwie wypomina nam przy każdej możliwej okazji. Historii zbyt pięknej to my nie mamy. Co z tego, że długa jest, skoro przez wiele wieków cieniutka była niczym najdrobniejsza niteczka, w najpośledniejszym zakładzie utkana? Nie poszczycimy się średniowiecznymi korzeniami państwowości jak Poznań, nie poszczycimy się królewskimi osobistościami, jak Kraków, nie poszczycimy się, wreszcie, dramatem burzliwych zawirowań stolicy naszej, Warszawy. Czym zatem poszczycić się możemy?

Szokująco oryginalną i dziwaczną genezą, wyjątkową w skali Polski. Unikalnym rysem historycznym, którego pozazdrościć nam mogą wszyscy. Bo my w kraju, w którym wszyscy robią wszystko po swojemu, zrobiliśmy po swojemu wielkie miasto.

"(...) wśród dziewiczych do koła lasów, drzemała snem zapomnienia nędzna mieścina. Nieczem się znakomitszem wśród okolicznych nie odznaczała siedzib (...) jedynie tylko dawnością swego istnienia szczycić się mogąca.".

Łódź w średniowieczu. Fot.: www.historycznie.uni.lodz.pl

Tak oto rozpoczął swoją opowieść o Łodzi Oskar Flatt w swoim "Opisie miasta Łodzi..." z 1853 roku. Chociaż w swoim dziele lubił sobie niektóre tematy podkoloryzować, akurat tutaj napisał ścisłą prawdę.

Zaczęło się to wszystko gdzieś na początku XIV wieku. Oczywiście jeśli chodzi o Łódź, bo okoliczne wsie powstawały już nieco wcześniej. Jednak w dłuższej perspektywie zostały one wchłonięte przez tę mizerną podówczas mieścinę. Przyjmijmy więc, że mowa tu tylko o Łodzi.

No i ta wioseczka Łódź staje się własnością biskupów kujawskich z Włocławka. Odbije się to czkawką kilkaset lat później, ale do tego dojdziemy.


Plac Kościelny i Stary Rynek.

Póki co mamy podrzędną mieścinę liczącą ledwie kilkuset mieszkańców, składającą się z ryneczku, placu z kościołem pośrodku i kilku małych uliczek. Wszystko zabudowane drewnem oczywiście. Jeden jedyny element zwiększał marginalną rolę wioseczki. Biegła tamtędy droga ze Zgierza do Piotrkowa Trybunalskiego, która była częścią traktu znad samego Bałtyku, aż do Krakowa. Tak, tak, dzisiejsza krajowa jedynka.

Dzięki temu położeniu właśnie, król Władek Jagiełło nadał Łodzi prawa miejskie w roku 1423. Rozsądek podpowiada, że skoro wioska stała się miastem, to dostanie przysłowiowego kopa i zacznie się rozwijać!

Nic z tych rzeczy! 

Łódź wegetuje sobie, nie zmieniając się prawie wcale przez lat prawie 400. 400! W międzyczasie Polska z europejskiego, hm, potentata, stała się ładnie pokrojonym na rozbiorowe kawałeczki tortem, skonsumowanym przez Prusy, Rosję i Austrię. Tymczasem Łódź, jak stała leniwie w 1423, otoczona ogromną puszczą, tak stała nadal.

Stała na tyle mizernie, że władze pruskie, pod których skrzydła dostało się nasze miasteczko, postanowiły odebrać jej prawa miejskie. Całkiem zasłużenie, moim zdaniem. Pod koniec XVIII wieku mieszkało tu niecałe dwieście osób. DWIEŚCIE. Dziura, a nie miasto! Tym bardziej Prusakom dziwić się nie można, skoro po przeprowadzeniu sekularyzacji, Łódź stała się miastem należącym do państwa. Piąte koło u wozu...

Historia to jednak złośliwa małpa. Łódź utrzymała status miasta i wrednie trwała na swoim miejscu, znów niespecjalnie przejmując się tym, że po kongresie wiedeńskim wylądowała pod auspicjami Rosji, a formalnie - weszła w skład Królestwa Polskiego.

Pisałem, że czkawką odbije się nam to średniowiecze? Ktoś wątpił? Proszę bardzo, udowadniam, że niesłusznie. Dzięki temu, że Łodź stała się miastem rządowym (a gdyby nie należała do Kościoła, to by się nie stała), można było ją zaliczyć w poczet miast fabrycznych.

A czemu wpadła w oko Stasiowi Staszicowi i Rajmundowi Rembielińskiemu, decydującym wtedy o tym, gdzie będzie przemysł, a gdzie nie? Bo... była wiochą pośrodku puszczy. Było tu dość miejsca na budowę nowej osady, dość drewna, jako materiału budulcowego, dość małych rzeczek, o bystrym biegu, żeby można było je wykorzystać do przemysłu włókienniczego.

Ostatni będą pierwszymi? To o nas Łodzianie!

Tu zaczyna się to co jest według mnie najśmieszniejsze w historii Łodzi. Otóż, o ile do tej pory, miasto trwało według typowego schematu średniowiecznego, tak w XIX wieku stało się czymś nie znanym do tej pory. Ba, stało się czymś, co jest w Polsce modne dopiero od niedawna.

Nie domyślisz się co mam na myśli. 

Otóż, Czytelniku, Łódź stała się modelowym przykładem... specjalnej strefy ekonomicznej. W latach 1821-23 wytyczono kawałek terenu, na południe od Starego Miasta, podzielono go na działki i rozpuszczono wici, że oto każdy, kto zechce przyjechać tutaj i zajmować się włókiennictwem, dostanie materiał do budowy i zwolnienie od podatków na kilka lat. Czy to różni się czymś od znanych nam obecnie stref ekonomicznych? Moim zdaniem niczym.

Plan Nowego Miasta. Fot.: www.historycznie.uni.lodz.pl

Zaczęli, więc do tego przedziwnego tworu zjeżdżać osadnicy, głównie z Prus, bo tam też było ich najwięcej (i mieli najbliżej) i rozwijać to... miasto. Wszystko szło na tyle dobrze, że osada powiększała się o kolejne dzielnice, rozwijając się (mniej więcej) wzdłuż osi, jaką stała się nowo wytyczona ulica Piotrkowska.

Jak można się domyśleć, mało komu tu zależało na rozwijaniu miasta (a już na pewno nie tego Starego, średniowiecznego). Ważne, że (raz lepiej, raz gorzej oczywiście) kręcił się "ynteres". Właśnie na bazie tego "ynteresu" z liczącej 700 mieszkańców mieściny (tuż przed "boom'em"), powstało 800-tysięczne miasto - Wielka Łódź, jak zwykło się ją określać.

ul. Piotrkowska - główna oś Łodzi.

Ktoś może pochwalić się lepszym pomysłem na miasto?

Niestety, jak łatwo się domyśleć, nie miało to pozytywnego odzwierciedlenia w rozwoju osadnictwa i zabudowy. Im lepiej się to wszystko kręciło, tym więcej pojawiało się patologii. Tym bardziej, że po powstaniu listopadowym utracona została autonomia Królestwa Polskiego i władze, pisząc brzydko, wypięły się na Łódź i jej rozwój...

Nadmierna zabudowa, na coraz mniejszych działkach, napływ biednej ludności, która nie miała gdzie mieszkać, kompletnie nie nadążająca za rozwojem miasta infrastruktura... Wszystkie te problemy do dziś w mniejszym lub większym stopniu odbijają się na Łodzi i jej mieszkańcach.

Dość napisać, że pierwszy szpital otwarto tu dopiero w 1845 roku (od 1821 liczba ludności wzrosła z 1 500 do 15 000, halo!), kolej doprowadzono w 1865, a kanalizację zbudowano w 1919 roku! Co się jednak dziwić, skoro miasto zbyt bogate, mimo wszystko, nie było, a najwięksi przedsiębiorcy (tacy jak Scheibler czy Poznański) mieli własną, prywatną infrastrukturę...

Księży Młyn - prywatne osiedle ściśle powiązane z zakładami Scheiblera.

Ten dziwny tworek, jakim stała się, trzystutysięczna na przełomie wieków, Łódź, z jednej strony czarował cudownymi, wielkomiejskimi kamienicami i gigantycznymi fabrykami, z drugiej był obrazem nędzy i rozpaczy. Nie było tu gdzie mieszkać, więc wokół Łodzi rozrosły się niewyobrażalnie wielkie podmiejskie wsie! - liczące około 100 tys. mieszkańców Bałuty i raptem 20 tys. mniej Chojny. Władze zwlekały z powiększeniem terenu miasta i dopiero w trakcie I Wojny Światowej zajęto się tym tematem.

W międzywojniu pojawił się kolejny problem - jak nadrobić stracony czas, przy jednoczesnej fatalnej sytuacji ekonomicznej. Łódź straciła rynek zbytu w postaci Rosji, a światem targał wtedy Wielki Kryzys. Mimo tych trudności udało się co nieco poprawić, między innymi w zakresie szkolnictwa czy wspomnianej wcześniej kanalizacji.

Zdawać by się mogło, że Łódź równie szybko co wzrosła - upadnie. Znów los okazał się przewrotny. Nastały czasy PRL, a "czerwone", robotnicze miasto stało się oczkiem w głowie komunistycznych władz. Zakłady znów pracowały pełną parą, pojawiły się inwestycje, na które do tej pory nie można było liczyć. Pobudowano gigantyczne blokowiska, rozwiązując (choć brutalnie, to mimo wszystko skutecznie) kłopoty kwaterunkowe. Przebito miasto kilkoma arteriami, które, przynajmniej częściowo, rozwiązały kłopoty komunikacyjne. Różnie to można oceniać, tym bardziej biorąc pod uwagę kontekst polityczny, ale Łódź znów na chwilkę podniosła się z kolan.

Retkinia - łódzkie blokowisko. Fot.: www.skyscrapercity.com

Ustrój się zmienił, stare koszmary wróciły. Miasto oparte prawie wyłącznie na jednym typie przemysłu, staje się od niego uzależnione. Przemysł upada, miasto także. Lata 90. zapamiętane zostaną, jako czas zamykanych zakładów i niszczejących kamienic. Łódź zaczęła popadać w ruinę... Na własne życzenie.

Dopiero od kilku lat zdaje się to poprawiać. Czy uda nam się w końcu dogonić kilka wieków opóźnień? Czy uda nam się w końcu naprawić stare błędy? Czas pokaże. Jednego jestem pewien. Cokolwiek się tu nie wydarzy, będzie robione po łódzku. Zasadom i logice wbrew.

czwartek, 16 lipca 2015

Miasto zasadom wbrew - prolog

Zgodnie ze wcześniejszą obietnicą, przedstawiam moją koncepcję cyklu artykułów na temat Łodzi. Tak jak już wspominałem, będę publikować kolejne "odcinki" co niedzielę, począwszy od najbliżej, czyli 19 lipca. Serię podzieliłem na 7 części, mam nadzieję się w tylu zmieścić, ale gdyby wyszedł mi jeden odcinek więcej lub mniej - proszę nie krzyczeć!

O czym zamierzam pisać? O moim mieście, które cieszy się specyficzną opinią. Z moich obserwacji wynika, że większość zdań na temat Łodzi, to skrajne oceny. To miasto albo się kocha na zabój, wpada w nie po same uszy, czasem nawet tonie (chodź nazwa gwarantuje bezpieczeństwo na wodzie ;)), albo nie cierpi.

Wziąłem sobie to pod rozwagę i zacząłem się zastanawiać - skąd to się wzięło, taka sytuacja? Czym Łódź różni się od Wrocławia, Warszawy, Białegostoku czy Poznania, że nie da się na nią patrzeć neutralnie? Czemu budzi aż tak skrajne emocje? Czemu "The Sun" widzi tu wyludnione jak podczas II Wojny ulice, a dość popularnym określeniem Łodzi jest "dziura w dupie Polski"? Czemu, z drugiej strony, spotkać tu idzie masę osób, które dałyby się pokroić za to miasto, każdą, nawet najbardziej syfiastą kamieniczkę, chciałyby wpisać do rejestru zabytków, a najlepiej na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO i mimo trudności gotowe byłyby wciąż nazywać Łódź "Ziemią Obiecaną"?

Paradoks, na paradoksie, paradoksem pogania.

Tutaj nic nie jest takie jak być powinno. Wszystko powstało i w sumie nadal powstaje wbrew wszelkim regułom i zdrowemu rozsądkowi. To miasto jest jak wielki, swego czasu dość foremny, ale dziś mocno poobijany, kocioł, do którego wrzuca się wszystkie składniki jakie są pod ręką i sprawdza co z tego wyszło. Zazwyczaj wychodzi wielkie bum i później słyszę zdanie: "Polański i łódzka filmówka? Bardzo dobrze, on kręci o wojnie i to miasto wygląda jakby tu była wojna".

Ładunek emocjonalny jaki wiąże się z Łodzią wydaje się być odzwierciedleniem wkładania w nie serca przez wiele, wiele lat i wiele, wiele najróżniejszych osób. Wiesz jak to jest, kiedy wkładasz w coś serducho? Często nie zważasz na to, czy to co robisz ma w ogóle jakikolwiek sens, czy masz odpowiednią wiedzę, umiejętności i środki, żeby tworzyć to za co się bierzesz. Jesteś tak zawzięty, że choćby efekt był daleki od oczekiwań, to Ty puszysz się jak paw z dumy, bo "wiesz ile w to włożyłem serducha?".

Tak powstawało to miasto. Trochę jak zamek z piasku budowany przez pięciolatka. Brzydki, rozpadający się, kompletnie bez planu. Za to ile w tym uroku i romantyzmu? Wielu przyjdzie i powie, że to brzydkie i beznadziejne. Czasem przyjdzie ktoś i popsuje ten zamek. Wtedy jednak okaże się, że 3/4 plaży poleci pogonić zbira, otrzeć łzy małemu budowniczemu, a później pomoże odbudowywać to co runęło.

Dlatego postanowiłem rozebrać moją Łódź na kawałeczki, jak już wspomniałem wcześniej - siedem kawałeczków. Będą to kolejno:

1. Skąd to się tu wzięło, czyli krótka historia Łodzi.
2. Najważniejsze?, czyli rynki.
3. Dużo tego, a i tak nie działa, czyli ulice.
4. Zapchaj, upchaj, dopchaj i jeszcze, żeby jakoś wyglądało, czyli zabudowa.
5. Wśród źródeł tryszczących, czyli gdzie te rzeki?
6. Zastanów się dwa razy, czy wiesz co to "szary", czyli parki.
7. Taki duży, a zachowuje się jak dziecko, czyli funkcja, kultura i społeczeństwo.

I w tych oto kawałeczkach, chciałbym pokazać wszystko to co jest w Łodzi... nie tak jak być powinno. Będę złośliwie wytykał błędy, paskudztwa, nieporozumienia, absurdy i patologie. Będę punktował, wyłuszczał, wytłuszczał i wypominał. A to wszystko po to żeby...

...a po co to już sam zobaczysz. Pierwszy odcinek już w niedzielę, zapraszam!

A poza tym tradycyjnie zapraszam do komentowania, udostępniania, dzielenia się opiniami, a nawet do hejtowania, bo to znaczy, że jakieś tam reakcje to w Tobie wywołało ;).

Do zobaczenia w Łodzi!

niedziela, 12 lipca 2015

Ja, robot

Nie, nie przeczytacie dziś recenzji filmu, którego nigdy nie widziałem. Ważniejsze jest co innego - ważne jest to, że, niezależnie od tytułu, w końcu przeczytacie coś ode mnie!

Znaczy się, że żyję :).

Ciekawym jest to, że nie pisałem akurat w tym samym czasie, w którym zaprzestałem biegania. Jak się okazuje, bieganie motywuje mnie na tyle do życia i wszelakiej ambitniejszej aktywności, że bez niego... może nie rozleniwiam się, ale częściej pozwalam sobie na bezproduktywne trwonienie czasu. Czasem trzeba!

Nie znaczy to oczywiście, że nie robiłem nic, bo udało mi się w tym czasie wyremontować mieszkanko, spędzić bardzo miłe, ale zbyt krótkie dwa tygodnie z przyjaciółmi z Londynu (pozdrawiam Was, moi zagraniczni fani ;)), czy popracować nad tematem, o którym napiszę kilka akapitów dalej.

Zresztą właśnie przez nawał obowiązków związanych z pracą i przerabianiem chałupki "po swojemu", ostatnimi czasy czułem się właśnie jak ten tytułowy robot. Wielokrotnie miałem ochotę napisać o czymś tutaj, ale brakowało mi choćby sekundy na zebranie jakiegoś materiału, a nawet naskrobanie kilku zdań o byle czym.

Jednak nie ma tego złego - odrobina dystansu i wyluzowania, pozwoliła mi dojrzeć do paru kwestii i wpaść na kilka ciekawych pomysłów. Cóż to takiego?

Po pierwsze - zdecydowałem się troszkę uporządkować i skonkretyzować tematy na jakie będę pisał tutaj. Chciałbym zająć się w dużej mierze kwestiami Łodzi i regionu.

Oczywiście po swojemu, toteż na dzień dobry zaproszę Was na mój cykl artykułów, w których postaram się pokazać moje miasto... w inny sposób. W jaki konkretnie? Opiszę to w oddzielnym poście. Tak czy siak - od przyszłego tygodnia, co niedzielę będę wrzucał kolejne "odcinki" i zobaczymy co z tego wyjdzie. Mam nadzieję, że spodoba Wam się to, a jeśli tak to będę kombinował takie serie częściej.

Oprócz tego planuję co jakiś czas, już bez obiecywania kiedy dokładnie, zamieszczać wpisy o moich ulubionych zakątkach miasta, a także o najciekawszych miejscowościach województwa łódzkiego. Myślę też nad robieniem wpisów na temat ciekawych miejsc, inicjatyw, wydarzeń, et cetera, mających miejsce w Łodzi i nie tylko.

I w tym momencie kieruję się do Was z prośbą - jeśli będziecie organizować jakieś wydarzenie lub prowadzicie jakąś ciekawą działalność (Wy, Wasi znajomi, Wasi nieznajomi o których chcielibyście poczytać, whatever ;)), dawajcie znać - chętnie o tym napiszę! Przy okazji relacji z MBN udało się fajnie połączyć mój wpis na blogu i promocję biegu na maratonypolskie.pl, myślę że w innych kwestiach można by podobnie "wyczarować" korzyści dla kilku stron.

Swoją drogą - jestem także otwarty na wszelkie propozycje w kwestii publikacji moich tekstów lub pisania ich na potrzeby innych serwisów, portali, czasopism, publikacji czy czego tam jeszcze. Jeśli podoba Ci się to co piszę i chciałbyś nawiązać współpracę - pisz śmiało!

Wracając do głównego tematu - żeby nie pozostać monotematycznym, będę starał się co jakiś czas wrzucić co nieco o innych zagadnieniach - bieganiu, literaturze, może muzyce, a czasem po prostu o życiu ;).

No i na koniec - wisienka na torcie. Przynajmniej tak mi moje wybujałe ego nakazuje to nazwać :). Powoli, zbliżam się do końca pracy nad moją książką! Zostało mi już bardzo niewiele, więc proszę mocno trzymać kciuki, żeby udało się jak najszybciej doprowadzić temat do końca! Nie mam pojęcia jak wygląda rozkręcanie całej wydawniczej machiny (lub maszynki, nie wiem co z tego wszystkiego wyjdzie póki co ;)), ale ja mam cichą nadzieję zamknąć temat do Bożego Narodzenia. A potem? Dla mnie sława i kokosy, a dla Was możliwość mówienia - "Bajas? Pfff, czytałem go jeszcze zanim stał się sławny" ;).

Jeśli Wam się podoba to zachęcam do komentowania, udostępniania, promowania!

A ja biorę się do pracy!