niedziela, 28 sierpnia 2016

Śmierć pije wódkę

- Cieszę się, że znalazłaś chwilę na rozmowę. - zagaiłem jak jakiś uczniak do laski z wyższej klasy. Nic dziwnego, byłem zestresowany jak przed pierwszym lotem paralotnią.

Ona uśmiechnęła się szeroko. Poczułem się jak Charlie Chaplin wklejony do Avengersów. Nic nie pasowało do siebie. A najbardziej do siebie nie pasowała ona. Była taka piękna... Miała cudne migdałowe oczy, niespotykanie szczere i czyste, luźno puszczone grafitowe włosy i, co mnie najbardziej zdziwiło, śniadą cerę, taką... wakacyjną. Wyglądała bardzo pogodnie. Wręcz żałowałem, że widzimy się tu gdzie się widzimy, a nie gdzieś na plaży, gdzieś gdzie mogłaby sączyć wodę kokosową i zarażać swoim pięknem całe zmęczone słońcem towarzystwo.

- Ja zawsze znajduję chwilę. Na rozmowę, na zabawę, na refleksję. To wam ich brakuje. - odpowiedziała śmiejąc się dźwięcznie. Miała głos jak rozbawiona licealistka. Kolejna, przyprawiająca o zawrót głowy, niedorzeczność.

Też sobie wybrałem lokal. Słońce świeciło radośnie przez ogromne szyby witryny, rozkręcając i tak zawsze wesołe towarzystwo. Z głośników plumkała bossa nova wprawiając w beztroski, pachnący kawą i brazylijską radością nastrój....

Gdzie indziej mogłem ją zabrać jak nie do Retro? Przecież Mareczek by mnie zabił, gdybym mu powiedział, że wybrałem się na takie spotkanie gdziekolwiek indziej. Nie zniósłbym jego ględzenia przez najbliższe dwa miesiące, że daję zarobić innym, kiedy on, mój wierny przyjaciel ma dla mnie zawsze wolny stolik.

- Czego się napijesz? - zapytałem, wciąż stercząc przy naszym stoliku jak idiota.
- Wódki. - odpowiedziała bez zastanowienia.
- Wódki? - zapytałem znów, kompletnie zaskoczony.
- Tak, wódki. - za to ona zaskoczona nie była. Patrzyła na mnie wyrozumiale, dzięki Bogu bez cienia drwiny.
- No dobrze, skoro tak sobie życzysz. - powiedziałem i zacząłem drapać się po głowie nie wiedząc co począć.
- A ty co będziesz pił? - przerwała moje nerwowe znieruchomienie.
- Ja... eee... wodę.
- Wodę? Weźże się ogarnij. Mam pić wódkę sama?
- No tak, ale mam jeszcze dziś trening. Nie mogę.
- Przestań się zastanawiać, bo widzę, że się wahasz. Leć do baru, bierz gorzałę i usiądź w końcu. Jestem równie ciekawa tej rozmowy co ty. - strofowanie okazało się skuteczną metodą. Bez zastanowienia odwróciłem się i pognałem do lady.
- Co chce? - zapytał zaintrygowany Mareczek.
- Wódki.
- Wódki?
- Tak, wódki. Też byłem zaskoczony. Dawaj co masz dobrego i zimnego, dwa kieliszki i spadam. Muszę się w końcu rozluźnić.
- Ale to wiesz, że nie możesz jej dać byle czego? - zapytał, wyraźnie przejęty rolą. - Weź Belvedera. Nie wypada brać nic tańszego.
- A ile za to chcesz?
- 150.
- Co?
- No dobra, 120.
- Chyba sobie żartujesz. W Społem u mnie na osiedlu jest po 90. Dawaj mi po 100 i jesteśmy kwita.

Spojrzał na mnie z nieskrywaną złością.

- Niech ci będzie. Zbankrutuję przez te twoje pomysły. - wymamrotał i zanurzył się w chłodziarce.

Już widzę jak zbankrutujesz stary skąpcu. Każdego rżniesz na ile się tylko da, a im lepiej się znacie tym bardziej rżniesz.

Pukałem nerwowo palcami o blat, kiedy mój kochany Mareczek w końcu znalazł butelkę i kieliszki. Zostawiłem na blacie banknot z Jagiełło i wróciłem do stolika. Moja rozmówczyni uśmiechała się bez ustanku. To nie mogło dziać się naprawdę.

- Świetnie wyglądasz. - powiedziałem siadając.
- Dziękuję. - odparła. - Wyglądasz na zmieszanego...
- Bo jestem. Nic tu do siebie nie pasuje. - odpowiedziałem szczerze.
- Co nie pasuje? Ładna pogoda? Fajna muzyka? Mój wygląd? - kiwnąłem głową. - Stereotypy przysłaniają ci zdrowy rozsądek. Wolałbyś, żeby była szarówka, spotkalibyśmy się w jakiejś marnej spelunie, a ja byłabym zasuszoną starowinką, której mógłbyś policzyć wszystkie kości? - to mówiąc poprawiła swój niezbyt obfity, ale kuszący biust.
- No cóż... nie. - rozluźniałem się coraz bardziej, więc pozwoliłem sobie na szeroki uśmiech. Zresztą, autentycznie mnie rozbawiła.
- No to o co ci chodzi? Pogódź się ze mną i ze sobą. Jest jak jest. A jest cudownie, prawda? - zapytała i zręcznie odkręciła zakrętkę. Bezceremonialnie nalała do kieliszków i podniosła swój. Szybko powtórzyłem jej gest.
- Za co? - zapytałem.
- Za nic. - odpowiedziała - Chcę się upić podczas tej rozmowy. Nie muszę wymyślać sobie do tego ideologii. - dodała i przechyliła kieliszek. Uczyniłem tak samo i po chwili spojrzeliśmy sobie w oczy.
- Wolę piwo. - powiedziałem. - Chociaż to jest niezłe.
- Piwo otępia umysł. Jest dobre dla tych co lubią stać, a w zasadzie siedzieć w miejscu. Nie popycha do czynu. Wódka popycha. - skwitowała.
- No, na przykład do rozpierduchy na ulicy.
- To też czyn. Lepszy taki niż żaden. Gdybyś zobaczył przy naszym stoliku kogoś kogo nie lubisz wolałbyś dać mu w mordę i wziąć co twoje czy usiąść gdzieś indziej i wysączyć sobie w spokoju piwko?
- Dałbym w mordę.
- To kogo chcesz oszukać tym piwem?
- O tym będziemy rozmawiać?

Zaśmiała się.

- Mnie nie oszukasz kochanieńki. Ze wszystkich rzeczy na tym świecie ja jestem tą jedyną, która zawsze żyje w prawdzie. Mnie nie okłamiesz, nie schowasz się przede mną, nie uciekniesz. Pod jakimś względem wiem wszystko. Bo wiem wszystko to co jest mi wiedzieć dane. Pewnie dlatego od razu widzę, kiedy ktoś chce mnie okantować.
- Sugerujesz, że nie jestem z tobą szczery?
- Sugeruję, że nikt nie jest szczery ze sobą. Mnie to obojętne co mi dzisiaj powiesz. Możesz kłamać do woli. Tylko po co ludzie kłamią?
- Żeby odnieść z tego jakieś korzyści, zazwyczaj. Nie zdenerwować żony, nie obrazić kolegi, nie przegonić apetycznej koleżanki.
- A odnoszą te korzyści?
- Z reguły nie.
- To nie można tak od razu? - zapytała i nalała drugi kieliszek. Wypiliśmy bez słowa.

- Kim jesteś? - zapytałem po chwilowej pauzie.
- Motywacją. Tak lubię o sobie sądzić. - odpowiedziała, wyraźnie rozochocona zmianą tematu na ją samą. Z werwą trzepotała rzęsami.
- Motywacją do czego?
- Do wszystkiego, skarbie. Gdyby nie ja niewiele byście osiągali. Pewnie nawet wstawać z łóżka by się wam nie chciało.
- Tak by zapewne było. Wiesz, najgorszy problem z tobą jest taki, że trudno przejść obok ciebie obojętnie. - rzekłem, po czym ostentacyjnie zmierzyłem ją od stóp do głów, nie bez satysfakcji.
- Och, wiem że jestem piękna. Ludzie różnie reagują na piękno. Jedni zaczynają się denerwować, inni milkną, a jeszcze inni są na nie kompletnie obojętni. Każdy coś traci na widok rzeczy pięknych. A straty boicie się najbardziej. To nie ja sama was przerażam, ale poczucie straty, które idzie obok mojego piękna.
- Boimy się zostawić to wszystko co nas otacza?
- Też. Ale najbardziej boicie się stracić szansę, żeby to wszystko mieć.

Napiła się wódki z butelki. Mareczek na ten widok niemalże zszedł na zawał przy barze. Wzruszyłem ramionami i również zbezcześciłem Belvedera. Mareczek wyszedł na zaplecze. Rozmowa się kleiła, alkohol rozluźniał. W końcu zaczynałem cieszyć się tą cudowną atmosferą i towarzystwem pięknej i niebezpiecznej kobiety.

- Czyli twoim zdaniem motywacja polega nie na tym, żeby coś mieć, ale na tym żeby mieć szansę na uzyskanie tego? - zapytałem.
- Gdybyś wiedział że masz dwie szanse, którą starałbyś się wykorzystać bardziej?
- Próbowałbym sobie rozłożyć po równo... no, może trochę więcej włożyłbym w tę drugą, bo to przecież ostatnia.
- I w żadną nie włożyłbyś stu procent.
- Zmarnowałbym obie.
- Ludzie marnują nawet tą jedną. Osiągają mniej niż chcieli, albo osiągają nie to co chcieli.
- Ze strachu?
- Z wiary, że mają drugą szansę. Rozkładają siły na dwie próby. Wiesz w jaki sposób należy postawić sobie cel?
- Hm, dość wysoki, żeby motywował, ale dość niski, żeby był osiągalny?
- Bzdura. Taki, żebyś na myśl o jego osiągnięciu miał ciarki na plecach.

Znowu sięgnęła po butelkę i kiedy mi ją podała ze zgrozą zauważyłem, że robi się niebezpiecznie pusta.

- Tak jak kiedy myślałem o mecie pierwszego maratonu?
- A dobiegłeś?
- I to jak!
- To wiesz o czym mówię.Wódka się kończy. A ja mam ochotę iść na spacer. - oświadczyła bezceremonialnie.
- Potrafisz być urzekająco bezpośrednia. - skomentowałem. Zaśmiała się, wesoło odrzucając włosy na plecy. - A przy tym aż niemożliwie spokojna.
- Kiedy wiesz czego chcesz, przestaje ci się spieszyć i zależeć na byle czym. Ja zawsze mam czas, bo i tak nigdy nie przychodzę w porę. Nie mam powodów do stresu. - wzruszyła ramionami. - Wiesz, w gruncie rzeczy nie różnię się od was kompletnie niczym. Wy też zawsze macie aż nadto czasu. Nigdy wam się nic nie udaje, bo uczycie się tylko przez popełniane błędy. Powiedz mi w takim razie - skąd ten pośpiech i pragnienie bycia idealnym?
- Straszy brak uzyskania drugiej szansy...
- Och, to akurat pożyczyłeś od Adasia Ostrowskiego. Mogłeś spuentować to czymś swoim.
- To może...
- Nie. Straciłeś swoją szansę. Trudno. Czekaj na kolejną.

Tym razem to ja sięgnąłem po wódkę. Dopiłem prawie całą, zostawiając jej resztkę na dnie. Uśmiechnęła się i wypiła.

- Przestałeś mnie szanować po tej rozmowie?
- Przeciwnie. Po prostu zrozumiałem, że ty nie domagasz się szacunku. I tak będziesz robić swoje. Jak doświadczona prostytutka, która już wie, że resztę życia spędzi w burdelu.
- No! W końcu coś twojego i z pazurem! - zawołała, wyraźnie uszczęśliwiona obelgą. - Bierzemy drugą flaszkę, poszlajamy się z nią do zachodu słońca, później zaszyjemy się w Staromiejskim i będziemy się kochać na ławce.

Zakrztusiłem się.

- Że co proszę? Kochać się?
- A dlaczego nie?
- Kochasz się z ludźmi?
- Kotku, ja robię co mi się żywnie podoba. Zresztą, skoro wymyśliłeś, że rozmawiasz ze mną, istniejącą pod ludzką postacią, w wyimaginowanej knajpie, to czemu nie mógłbyś dopisać jeszcze, że uprawialiśmy seks w parku z najgorszą reputacją w Łodzi? Zresztą... - przesunęła dłonią po swoim biodrze - nie mów, że nie miałbyś na to ochoty?
- Miałbym, ale...
- ...ale nic ci nie grozi. Twój czas jeszcze przyjdzie. Więc zamiast rozczulać się nad stówą dla Mareczka zacznij lepiej stawiać na swoją szansę całe sto procent.


poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Kredens cz. 3

Co było wtedy, a nie ma tego teraz?

Odpowiedź na to pytanie wydaje się być kluczowa do pojęcia co różni moją ostatnią podróż pociągiem, od biegania w cudowny, śnieżny wieczór.

Tym bardziej, że część opisanych przeze mnie na początku wydarzeń miała miejsce już PO, a nawet grubo PO moim załamaniu z 2010. A jednak nosiły w sobie cechy tego co było przed.

Piszę o tym teraz, bo dopiero teraz czuję, że wyczerpałem wszelkie zapasy tego dawnego "czegoś". Stoję przed jednolitą ścianą w labiryncie i pozostaje mi albo dowiedzieć się gdzie skręciłem źle, albo poczekać aż w tym miejscu zostanie kupka moich kości.

Kto mnie zna ten wie. Prędzej przebiję się przez ten pieprzony mur przede mną, niźli stanę w miejscu i pogodzę się z tym myśląc, że tak mi było pisane. Wychowałem się na Legia - Widzew z 18.06.1997. Ja nie przegrywam meczy, które jeszcze trwają.

Są pewne cechy, którymi opisałbym te fajne wydarzenia z pierwszej części i pewne pasujące tylko do klimatu części drugiej. W tym po jednej kluczowej i na nich się skupię.

Co widzę w pierwszej? Swobodę. Nie! Nie Ewę Swobodę, ale lubię sobie zawiesić na niej wzrok jak już ją widzę... Swobodę myśli. Zaistnienie tych czynności nie wynikało z jakiegokolwiek planu. Wydarzenia, jakie są z nimi związane płynęły swoim nurtem. Raz szybciej, raz wolniej, ale zawsze po swojemu. Decyzji, o którejkolwiek z tych rzeczy nie podejmowałem działając według planu, reguł i ustaleń. One się działy.

Nie działy się same. Nic się nie dzieje samo. Każda decyzja ma swoje konsekwencje. Nie jest nam pisany los w gwiazdach. Piszemy go sami. O losie w gwiazdach mówią ci, co wiecznie coś partolą i muszą uzasadnić swoje nieszczęście złym układem planet. Akcja ma reakcję, a to czy te reakcje nam się podobają czy nie, to już nasz problem.

W związku z tym, że nurtu tamtych wydarzeń nie zaburzało z mojej strony nic, żadne kontrdziałanie czy mechanizm obronny, to były one po prostu dobre. Miałem ochotę siknąć w krzaki? Sikałem. Chciałem skopcić jointa w pokoju bursy? Kopciłem. Rozpierała mnie chęć pobawić się w łazience u babci z moją kobietą? Bawiłem się. A jakby mnie ktoś przyłapał, to trudno. Każdy ma coś na sumieniu.

Notabene, ci co mają najwięcej na sumieniu piszą najlepsze książki i robią najlepszą muzykę.

Jednak szeregi niepowodzeń, błędów, bolesnych konsekwencji, plus ta nikczemna świadomość nieuchronnego końca wykształciły we mnie masę blokad i jeden obrzydliwy pomysł. Wszystko co robię musi być dobrze przemyślane i zaplanowane.

Serio, ja non stop myślę o tym co zrobię jutro, pojutrze i popojutrze, jaki to będzie miało wpływ na mnie i moją przyszłość i zastanawiam się czy to co zrobiłem na pewno było ok i czy nie można było lepiej.

Skutek? Bezsenne noce, nadwrażliwość na wszystko, nadmierne pobudzenie i brak poczucia szczęścia. A kiedy już zerwę się ze smyczy, to tak przegnę, że później mam siebie jeszcze bardziej dosyć. Jak w tym pieprzonym pociągu. Bo jestem tak głodny tego co podświadomie pragnę, że zamiast się tym najadać regularnie, to raz na jakiś czas się przeżeram. Powiedziałbym, że jak świnia, ale nie chcę obrażać świni. Tylko człowiek jest zdolny to tak absurdalnych, autodestrukcyjnych zachowań.

 Przez to też przestało mi zależeć na czymkolwiek. Nic dla mnie nie ma smaku. Wszystko jest mi obojętne. Każde danie, jakie sobie zaserwuję, zdaje się mieć smak kartonu.

I to jest ta różnica. Kiedyś nie chciałem niczego, ale mi na wszystkim zależało. Dziś chcę wszystkiego, ale na niczym mi nie zależy.

Ciąg dalszy nastąpi.

Będzie wrzesień. Ubiorę się wieczorem w ulubione jeansy i ulubiony t-shirt i pójdę na piwko do Kredensu. Usiądę przy stoliku z brzegu i będę chłonął atmosferę tego unikalnego miejsca. Będę cieszył się ciepłem kominka, wiedząc, że za chwilę zejdę na plażę i solidnie zmarznę, wdychając do nosa słony zapach morza. Wychodząc zerknę na stojący przy barze "tytułowy" kredens. Zobaczę leżącą na nim małą monetę. Schowam ją do kieszeni. A nuż jest magiczna?

Rano obudzę się, przyjemnie wyspany i spojrzę w oczy mojej kobiety i mojego syna. Uśmiechnę się do obojga i wezmę się za parzenie herbaty, koniecznie z dużą ilością cytryny. Parę dni później wbiegnę na metę augustowskiego półmaratonu, pewnie w średniej formie, ale wiedząc, że mam już bazę do poprawy na wiosnę życiówki w maratonie. Bo jednak konkretny, wysoki cel nakręca mnie najlepiej. Dzień po połówce wstanę pierwszy i zbiegnę na dół Piecuszka, szybko wyskoczę na werandę i puszczę sika w kierunku Biebrzy. Napiszę smsa, czy może byśmy nie spalili się na amen, na przykład w następną wolną sobotę, czyli dla mnie w listopadzie. Wykonam międzynarodowe połączenie, aby upewnić się, że na wiosnę rozłożymy jeszcze raz ten basen i zrobimy sequel Killera. I nie będę potrzebował ulewy, żeby się z Tobą bawić, gdzie tylko dusza zapragnie, a najlepiej tam gdzie lepiej się nie przyznawać, że to miało kiedykolwiek miejsce.

A do pociągu będę wsiadał już tylko po to, żeby cieszyć oko widokami, duszę klimatem kolei, a PKP płaceniem im fortuny za normalne bilety.

I najlepiej, jeśli żadna z tych rzeczy się nie spełni.

Ale to już moja decyzja.


niedziela, 14 sierpnia 2016

Kredens cz. 2

Siedzę w pociągu. W starej osobówce, na skórzanej kanapie. Mam na sobie, jak to zazwyczaj w takich sytuacjach, luźne dresowe spodnie, bawełnianą "ziomalską" bluzę, białe najeczki i plecak, a w plecaku rzecz jasna piwo. Na kanapie obok siedzi jakaś paniusia i zerka ukradkiem, w chwilach kiedy myśli, że ja nie patrzę. Ręce wsadziłem głęboko w kieszenie i zjechałem dupskiem na sam brzeg. Wyglądam jakbym miał wywalone na cały świat i najpewniej nie myślał o niczym, poza kolejnym piwem i kolejną dziewusią do zbajerowania.

Niestety, nie jest tak. Gotuje się we mnie na maksa. Myśli pulsują mi po głowie jak krew po tętnicach przy zaliczaniu Alpe Cermis. Daleko mi do spokoju. Mój kac ani trochę nie przypomina tego ze Slow Motion 2cztery7. W ustach mnie nie suszy, czuję za to smak goryczy i niestety nie pochodzi on od chmielu.

To nie tak miało być.

Rozczarowany samym sobą, moją naiwnością, brakiem dojrzałości i wiecznym hurraoptymizmem, wysiądę na Chojnach, obcesowo obetnę znaną już Wam paniusię i powlokę się do domu. Wieczorem, mimo potwornego zmęczenia, będę cierpiał katusze, próbując zasnąć i powstrzymać bezustanny potok myśli, lejący się z nieubłaganą siłą, niczym Odra we Wrocław w 97. Nie pierwszy raz. A raczej powinienem powiedzieć - jak to zazwyczaj od kilku dobrych tygodni.

Nie mogę spać, a ściślej - nie mogę usnąć. Praktycznie co wieczór, a później za każdym razem kiedy obudzę się w nocy. Syn mi nie pomaga, ale do niego nie mogę mieć żadnych pretensji. Jedynie do siebie.

Rano obudzę się i, kompletnie zobojętniały, pojadę do pracy. Tam wyleje swoje gorzkie żale, duszyczce, która lubi mnie wysłuchać i samemu się czasem wyspowiadać. Jednak nawet najdłuższy potok słów nie jest w stanie przykryć faktu, że zboczyłem z kursu i płynę w niewłaściwym kierunku. Jestem cholernie pewien, że jestem w miejscu, w którym nie powinienem być. I wiem to, chociaż nie mam żadnej mapy, która wskazałaby mi drogę - właściwą lub niewłaściwą. Jestem Kolumbem, który wie że nie dopłynie do Indii, chociaż nadal ma kurs na Karaiby. I odkrywa ziemię Europejczykowi nieznaną.

Czuję się jakbym zgubił po ciemku monetę. Na domiar złego magiczną monetę. Wiem, że mi wypadła i wiem, że gdzieś leży. Ale za cholerę nie mogę jej wypatrzyć.

Fajnie się czytało historyjki z pierwszej części? No to super. Mnie się też je fajnie pisało i odkurzało w głowie. Szkoda, że dzieli je przepaść.

W tej boskiej krainie facebook'owych lajków i youtube'owych wyświetleń, gdzie wszystko jest super, wporzo i w ogóle kciuk do góry, ja nawijam, jak Mes, historię gorzką jak gin lubuski (o ironio!).

Pisząc w skrócie - było fajnie do pewnego momentu, a teraz to już równia pochyła. I pozostaje mi zadawać w kółko pytania: co się dzieje? Od kiedy? Dlaczego? Co było wtedy, a nie ma tego teraz?

Chcecie odpowiedzi, jakich sobie udzielam? No to jedziemy.

Co się dzieje? Pogubiłem się. Zatraciłem gdzieś siebie, swoją istotę i nie potrafię jej odnaleźć. Mam wrażenie jakbym żył życiem kogoś innego, chociaż wiem, że to jestem ja sam. I że to ja sam zgotowałem sobie ten los, podejmując różnorakie, takie, a nie inne, decyzje.

Od kiedy? Nie wyznaczę jednej daty, ale myślę, że od dnia kiedy dopadła mnie ta przebrzydła wizja rychłej śmierci, a po tym, najpewniej, depresja. Na pierwszym roku studiów, zaraz na początku 2010.

Dlaczego? Gwałtowne uświadomienie sobie, że to cudowne coś zwane życiem naprawdę ma koniec oraz chęć wyjścia w jakikolwiek sposób z tego doła wytworzyły w moim umyśle szereg dziwacznych, a pewnie i patologicznych schematów działań. Dziś czerpię nie z tego co było przed tym wydarzeniem, a po nim.

A co było po nim? Co było wtedy, a nie ma tego teraz?

Zapraszam do części trzeciej.

Źródło: https://vik87.flog.pl/archiwum/albumy/152604/wnetrza/

wtorek, 9 sierpnia 2016

Kredens cz. 1

Słońce wzeszło już kilka godzin temu, oświetlając przyjemnie pokój. Okna były na północ, więc nie świeciło po oczach, ale białe ściany, firanki i pościel robiły swoje. Zerknąłem na zegarek. Była dziewiąta. Uśmiechnąłem się i z satysfakcją zacząłem wyciągać mięśnie, wciąż leżąc na łóżku. Nie pamiętam nocy, żebym się tam nie wyspał. Doskonałe miejsce do odpoczynku. W końcu jedenastolatkowie latem nie próżnują.

Wsparłem się na łokciach i spojrzałem na mebel, który stał naprzeciwko. Też w jasnym kolorze. Nie wiem co to dokładnie było, bo ani za dobrze nie pamiętam, ani nie przywiązywałem wagi do nazewnictwa mebli w tamtym czasie. Jednak dla zaspokojenia mojej obecnej potrzeby taniego efekciarstwa przyjmijmy, że był to kredens.

Co było w środku? Nie mam pojęcia. Nie wiem czy chociaż raz otworzyłem którąś z szafek czy szuflad, więc stawiam, że ukryta tam była pościel. Ale kto wie, może był tam jakiś skarb? Może zawieruszyła się jakaś stara moneta, o rzekomo magicznych mocach?

O czym ja w ogóle rozmyślam? Przygrzało mnie za bardzo wczoraj? Przecież mamy dziś kolejny piękny dzionek, trzeba iść na dół, zjeść kanapkę albo kilka naleśniczków, popić herbatką z dużą ilością cytrynki i lecieć pohasać gdzieś nad rzeką albo rozegrać jakieś 30 partyjek szachów!

***

Rodzice krzątali się w kuchni i salonie, sprzątając po śniadaniu, na które, rzecz jasna, zaspałem. Trudno, dojem sobie coś z tego co zostało. Nie ma sensu wstawać wcześniej, skoro wieczorem można posiedzieć tak długo przy ognisku albo poczytać książkę do oporu. I tak zanim dopiją swoje kawki, dogadają się co dziś robimy, to zrobi się jakaś 13. Mam czas.

Zaspanymi oczami zmierzyłem las rosnący tuż za bramą. Przyjemny, rześki zapach poranka, podszyty aromatem odparowującej rosy i wszechobecnego igliwia stawia na nogi nawet większych śpiochów ode mnie.

Zbiegłem po schodach. Rozejrzałem czy nikt się nie kręci albo nie wystawia głowy z okna. Wybrałem sobie krzaczek zsunąłem spodenki i z niekrytą satysfakcją spełniłem codzienny rytuał robienia pierwszego sika na świeżym powietrzu...

***

W końcu mogłem zgasić światło w pokoju i czytać przy tym naturalnym. Połykałem właśnie "Władcę Pierścieni", pierwszą tak dużą i poważną literaturę w moim życiu. Zawzięty byłem niemiłosiernie, bo zależało mi, żeby jak najszybciej obejrzeć filmową adaptację tego dzieła, a wiadomo - najpierw książka, potem film. Katowałem więc "Drużynę Pierścienia" do białego rana, wydaje mi się, że właśnie tego poranka poznałem Toma Bombadila. Ach, jakże było mi później przykro, że ten wątek Jackson pominął. Wtedy jednak bajeczny poranek w Starym Lesie, był też moim bajecznym porankiem. A ja byłem piątym z hobbitów w tej małej kompanii.

***

Siedzieliśmy przy stoliku w Kredensie. To był mój powrót po latach do Jastrzębiej i pierwszy wypad z tatą od bardzo, zbyt bardzo, dawna. Stolik wybraliśmy z brzeżku, sączyliśmy tonik z ginem i przegryzaliśmy grzankami z jajem i łososiem. To był pierwszy raz kiedy zachwyciłem się jakąś knajpką. Jej nadmorskim klimatem, trzaskającym w kominku ogniem i nostalgiczną muzyką w głośnikach. Chłonąłem tą niedotykalną atmosferę, wsłuchując się w głosy innych gości, przypatrując ich twarzom i oglądając za uwijającymi się kelnerkami. Niby obecny tylko duchem, ale z pełną próżnością karmiący ciało pysznym jedzeniem i rozluźniającym alkoholem...

***

"Nocy koniec, co za pojeb podniósł te rolety" nawijał Pores na płycie, którą katowaliśmy wtedy w kółko. I co ranek na działce było to samo. Ja bym pospał ale jakiś... dzik podnosił rolety i cieszył się widząc jak chętnie bym pospał jeszcze ze dwie - trzy godziny. A potem koniecznie chciał się sparingować (i zawsze dostawał wpierdy, he he he).

Jednym z najlepszych patentów ever było rozstawienie wielkiego gumowego basenu i najpierw napuszczenie do niego wody o 23 (z obowiązkową kąpielą, dramatycznie zimną!), a później zainstalowanie się w samo gorące południe z piwerkiem. Siedzieliśmy w samych gaciach, niczym Juerk Kiler i Siara (dzięki Bogu to ja mniej przypominam Siarę, he he he 2... ale się narażam!) i mieliśmy rozkminy na podobnie ambitnym poziomie.

***

Pamiętam ten cudowny czas, kiedy przygotowywałem się do pierwszego maratonu i byłem święcie przekonany, że po zrobieniu 24-tygodniowego planu, przebiegnę maraton i jeszcze zrobię 3.30. Żeby było zabawnie - przebiegłem i zrobiłem 3.35, a do dziś, mimo 5 kolejnych prób, tylko raz zrobiłem lepszy czas.

Treningi robiłem dokładnie tak jak w planie, w sensie rozkładu i w sensie ich zawartości. Nie miała znaczenia chęć i pogoda. Trzeba było lecieć, to się leciało.

Jeden trening zapamiętałem wyjątkowo. Właśnie zaczął padać sypki, leciuteńki śnieg. Był spory mróz i chyba sobota. Ulice były wyludnione, jakby to była śnieżyca stulecia, nie wiem czy spotkałem więcej niż 10 samochodów przez godzinę latania. Przechodniów nie było wcale, poza mną i jakimiś kilkoma wariatami, którzy też uznali, że to doskonała okazja na dobry trening. Aura była magiczna, jak Boże Narodzenie z reklamy coca coli, a ja czułem się jakbym leciał tuż nad tą cudowną warstewką białego puchu. I gdyby nie ślady jakie zostawiały moje buty, zresztą zaraz zasypywane, to szedłbym o zakład, że rzeczywiście frunąłem, a nie biegłem.

***

Na tym malutkim telewizorku, na którym ledwo szło obejrzeć prognozę pogody, przez 3 tygodnie katowaliśmy fifę na plejce. Przez 3 tygodnie paliliśmy do tego jointy i popijaliśmy piwkiem. Żeby było zabawniej cały rytuał nabijania gandzi, ustawiania krzesełek i konsoli zaczynaliśmy o jakiejś 24-1, bo wcześniej trzeba było się pozbyć "rodziców" i robiłeś jakieś tam ćwiczenia. Skutkiem czego ani razu nie poszliśmy spać jak było jeszcze ciemno, ale za to jak kleiły się gadki pod lecący w kółko soundtrack fify!

***

Od zawsze lubiliśmy się rządzić. Gdzie tylko pojawiała się okazja - instalowaliśmy się i mieliśmy tę namiastkę "swojego", o którym tak bardzo marzyliśmy. Największe święta były dwa - wyjazd rodziców i wyjazd babci. O ile jednak, kiedy rodzice wyjeżdżali, musieliśmy dzielić władzę z siostrą (równie chętną do dzielenia się tą władzą co my :)), o tyle u babci rządziliśmy niepodzielnie. Dlatego to tam wracaliśmy sobie z Piotrkowskiej nad ranem, tam spędzaliśmy całe dnie bez wychodzenia z łóżka i tam szaleliśmy oglądając siatkarzy.

Pamiętam jeden z wieczorów - wracaliśmy chyba z działki? Wysiedliśmy z tramwaju na Dąbrowskiego i w tym momencie zaczęło się oberwanie chmury. Zaśmiewając się w głos zdjęliśmy buty i niespiesznie człapaliśmy w stronę suchego lądu. Mieliśmy gdzieś cały świat i to co sądzą o nas ci, którzy próbowali schować się przed tą nawałnicą. Nie było szans uniknąć wody, więc bawiliśmy się nią, a potem wskoczyliśmy razem pod prysznic i... zabawa trwała dalej...

Ciąg dalszy nastąpi...