wtorek, 9 sierpnia 2016

Kredens cz. 1

Słońce wzeszło już kilka godzin temu, oświetlając przyjemnie pokój. Okna były na północ, więc nie świeciło po oczach, ale białe ściany, firanki i pościel robiły swoje. Zerknąłem na zegarek. Była dziewiąta. Uśmiechnąłem się i z satysfakcją zacząłem wyciągać mięśnie, wciąż leżąc na łóżku. Nie pamiętam nocy, żebym się tam nie wyspał. Doskonałe miejsce do odpoczynku. W końcu jedenastolatkowie latem nie próżnują.

Wsparłem się na łokciach i spojrzałem na mebel, który stał naprzeciwko. Też w jasnym kolorze. Nie wiem co to dokładnie było, bo ani za dobrze nie pamiętam, ani nie przywiązywałem wagi do nazewnictwa mebli w tamtym czasie. Jednak dla zaspokojenia mojej obecnej potrzeby taniego efekciarstwa przyjmijmy, że był to kredens.

Co było w środku? Nie mam pojęcia. Nie wiem czy chociaż raz otworzyłem którąś z szafek czy szuflad, więc stawiam, że ukryta tam była pościel. Ale kto wie, może był tam jakiś skarb? Może zawieruszyła się jakaś stara moneta, o rzekomo magicznych mocach?

O czym ja w ogóle rozmyślam? Przygrzało mnie za bardzo wczoraj? Przecież mamy dziś kolejny piękny dzionek, trzeba iść na dół, zjeść kanapkę albo kilka naleśniczków, popić herbatką z dużą ilością cytrynki i lecieć pohasać gdzieś nad rzeką albo rozegrać jakieś 30 partyjek szachów!

***

Rodzice krzątali się w kuchni i salonie, sprzątając po śniadaniu, na które, rzecz jasna, zaspałem. Trudno, dojem sobie coś z tego co zostało. Nie ma sensu wstawać wcześniej, skoro wieczorem można posiedzieć tak długo przy ognisku albo poczytać książkę do oporu. I tak zanim dopiją swoje kawki, dogadają się co dziś robimy, to zrobi się jakaś 13. Mam czas.

Zaspanymi oczami zmierzyłem las rosnący tuż za bramą. Przyjemny, rześki zapach poranka, podszyty aromatem odparowującej rosy i wszechobecnego igliwia stawia na nogi nawet większych śpiochów ode mnie.

Zbiegłem po schodach. Rozejrzałem czy nikt się nie kręci albo nie wystawia głowy z okna. Wybrałem sobie krzaczek zsunąłem spodenki i z niekrytą satysfakcją spełniłem codzienny rytuał robienia pierwszego sika na świeżym powietrzu...

***

W końcu mogłem zgasić światło w pokoju i czytać przy tym naturalnym. Połykałem właśnie "Władcę Pierścieni", pierwszą tak dużą i poważną literaturę w moim życiu. Zawzięty byłem niemiłosiernie, bo zależało mi, żeby jak najszybciej obejrzeć filmową adaptację tego dzieła, a wiadomo - najpierw książka, potem film. Katowałem więc "Drużynę Pierścienia" do białego rana, wydaje mi się, że właśnie tego poranka poznałem Toma Bombadila. Ach, jakże było mi później przykro, że ten wątek Jackson pominął. Wtedy jednak bajeczny poranek w Starym Lesie, był też moim bajecznym porankiem. A ja byłem piątym z hobbitów w tej małej kompanii.

***

Siedzieliśmy przy stoliku w Kredensie. To był mój powrót po latach do Jastrzębiej i pierwszy wypad z tatą od bardzo, zbyt bardzo, dawna. Stolik wybraliśmy z brzeżku, sączyliśmy tonik z ginem i przegryzaliśmy grzankami z jajem i łososiem. To był pierwszy raz kiedy zachwyciłem się jakąś knajpką. Jej nadmorskim klimatem, trzaskającym w kominku ogniem i nostalgiczną muzyką w głośnikach. Chłonąłem tą niedotykalną atmosferę, wsłuchując się w głosy innych gości, przypatrując ich twarzom i oglądając za uwijającymi się kelnerkami. Niby obecny tylko duchem, ale z pełną próżnością karmiący ciało pysznym jedzeniem i rozluźniającym alkoholem...

***

"Nocy koniec, co za pojeb podniósł te rolety" nawijał Pores na płycie, którą katowaliśmy wtedy w kółko. I co ranek na działce było to samo. Ja bym pospał ale jakiś... dzik podnosił rolety i cieszył się widząc jak chętnie bym pospał jeszcze ze dwie - trzy godziny. A potem koniecznie chciał się sparingować (i zawsze dostawał wpierdy, he he he).

Jednym z najlepszych patentów ever było rozstawienie wielkiego gumowego basenu i najpierw napuszczenie do niego wody o 23 (z obowiązkową kąpielą, dramatycznie zimną!), a później zainstalowanie się w samo gorące południe z piwerkiem. Siedzieliśmy w samych gaciach, niczym Juerk Kiler i Siara (dzięki Bogu to ja mniej przypominam Siarę, he he he 2... ale się narażam!) i mieliśmy rozkminy na podobnie ambitnym poziomie.

***

Pamiętam ten cudowny czas, kiedy przygotowywałem się do pierwszego maratonu i byłem święcie przekonany, że po zrobieniu 24-tygodniowego planu, przebiegnę maraton i jeszcze zrobię 3.30. Żeby było zabawnie - przebiegłem i zrobiłem 3.35, a do dziś, mimo 5 kolejnych prób, tylko raz zrobiłem lepszy czas.

Treningi robiłem dokładnie tak jak w planie, w sensie rozkładu i w sensie ich zawartości. Nie miała znaczenia chęć i pogoda. Trzeba było lecieć, to się leciało.

Jeden trening zapamiętałem wyjątkowo. Właśnie zaczął padać sypki, leciuteńki śnieg. Był spory mróz i chyba sobota. Ulice były wyludnione, jakby to była śnieżyca stulecia, nie wiem czy spotkałem więcej niż 10 samochodów przez godzinę latania. Przechodniów nie było wcale, poza mną i jakimiś kilkoma wariatami, którzy też uznali, że to doskonała okazja na dobry trening. Aura była magiczna, jak Boże Narodzenie z reklamy coca coli, a ja czułem się jakbym leciał tuż nad tą cudowną warstewką białego puchu. I gdyby nie ślady jakie zostawiały moje buty, zresztą zaraz zasypywane, to szedłbym o zakład, że rzeczywiście frunąłem, a nie biegłem.

***

Na tym malutkim telewizorku, na którym ledwo szło obejrzeć prognozę pogody, przez 3 tygodnie katowaliśmy fifę na plejce. Przez 3 tygodnie paliliśmy do tego jointy i popijaliśmy piwkiem. Żeby było zabawniej cały rytuał nabijania gandzi, ustawiania krzesełek i konsoli zaczynaliśmy o jakiejś 24-1, bo wcześniej trzeba było się pozbyć "rodziców" i robiłeś jakieś tam ćwiczenia. Skutkiem czego ani razu nie poszliśmy spać jak było jeszcze ciemno, ale za to jak kleiły się gadki pod lecący w kółko soundtrack fify!

***

Od zawsze lubiliśmy się rządzić. Gdzie tylko pojawiała się okazja - instalowaliśmy się i mieliśmy tę namiastkę "swojego", o którym tak bardzo marzyliśmy. Największe święta były dwa - wyjazd rodziców i wyjazd babci. O ile jednak, kiedy rodzice wyjeżdżali, musieliśmy dzielić władzę z siostrą (równie chętną do dzielenia się tą władzą co my :)), o tyle u babci rządziliśmy niepodzielnie. Dlatego to tam wracaliśmy sobie z Piotrkowskiej nad ranem, tam spędzaliśmy całe dnie bez wychodzenia z łóżka i tam szaleliśmy oglądając siatkarzy.

Pamiętam jeden z wieczorów - wracaliśmy chyba z działki? Wysiedliśmy z tramwaju na Dąbrowskiego i w tym momencie zaczęło się oberwanie chmury. Zaśmiewając się w głos zdjęliśmy buty i niespiesznie człapaliśmy w stronę suchego lądu. Mieliśmy gdzieś cały świat i to co sądzą o nas ci, którzy próbowali schować się przed tą nawałnicą. Nie było szans uniknąć wody, więc bawiliśmy się nią, a potem wskoczyliśmy razem pod prysznic i... zabawa trwała dalej...

Ciąg dalszy nastąpi...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz