poniedziałek, 23 lutego 2015

Inowłódz (Spała - Inowłódz - Spała cz. 2)

Inowłódz przywitał mnie leniwą atmosfera małego miasteczka. Słońce dodawało uroku temu kameralnemu miejscu. Szkoda, że to mimo wszystko nie wiosna, brakowało mi zieleni drzew, ale nie zamierzałem narzekać. Usiadłem na ławce przy zabytkowym kościele pw. św Michała Archanioła. Wyniesiona ze studiów fascynacja wszelkimi obiektami sakralnymi kazała mi dopatrywać się elementów renesansu, w której to epoce świątynia została postawiona. Nawet co nieco udało mi się znaleźć - nie wyszedłem z formy!

Bez wielkiej nadziei nacisnąłem na klamkę, licząc że jakimś cudem zobaczę wnętrze. Niestety - nie tym razem. W brzuchu zaczynało mi coraz bardziej burczeć, więc pognałem do najprawdopodobniej najciekawszego spożywczaka w Polsce. Dawna synagoga urzeka położeniem i spokojną architekturą. Nie chcąc irytować ekspedientek, wcześniej przygotowałem się do tego, co mam zobaczyć wewnątrz. Szybki rzut oka na klatkę schodową, polichromie z tekstami modlitw oraz żyrandol stylizowany na menorę, a przy okazji dwa jabłka, dwie bułki i kilka parówek. I mała puszka coca-coli ;). Zakupy, których nigdy się nie zapomina!

Na drugie śniadanie wybrałem sobie takie oto urocze miejsce.


Nawet zwykłe parówki i pszenne bułki nabierają wyjątkowego smaku w takich okolicznościach. Magia Inowłodzkiej przyrody nie zmieniła się ani odrobinkę od czasów znanych ze wspomnień Julka Tuwima.

Najedzony postanowiłem szybko ruszyć w dalszą drogę, zanim usnę na ławeczce przy samej Pilicy. Wybrałem się do częściowo odbudowanych ruin średniowiecznego zamku i... mam mieszane uczucia. Ciekawie zagospodarowano wnętrze, wykorzystując je jako świetlicę albo ośrodek kultury. I to w zasadzie tyle. Atrakcją mogłaby być wieża, jednak była zamknięta. Chociaż w zasadzie nawet jeśli udałoby się na nią wejść, to wątpię, że widok z niej przebiłby ten spod kościółka św. Idziego. Mnie się bardziej podobało, kiedy zamek był ruiną. Przynajmniej była frajda z włażenia na mury ;) (teraz jest oczywiście zakaz).

Minąwszy luźno biegające, leniwe krowy, obszedłem zamek, aby mieć pewność, że zobaczyłem ile tylko się da i podreptałem w stronę kościółka św. Idziego. Obserwując przy okazji mieszkańców nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że idylliczne położenie miejscowości, powoduje spowolnienie upływu czasu. Samochodów mijało mnie bardzo niewiele, te które jechały, wlokły się raczej, niźli pędziły, ludzie poruszali się wolniutko, chętnie zatrzymując się na pogawędkę, przy pierwszej nadarzającej się okazji. Szokujące dla rozpędzonego mieszczucha, jednak mnie udało się dostroić do tego ślimaczego tempa.

Kościółek św. Idziego jest zaczarowany. Nawet nie odejmuje mu uroku fakt, iż to co stoi tam obecnie jest tylko luźnym nawiązaniem do wyglądu "oryginalnej" świątyni. Ja uwielbiam to miejsce, chyba głównie dlatego, że wydaje się być oderwane od rzeczywistości. Kościółek jest malutki, romańska architektura sprawia, że oglądamy prostą, swojską świątynkę, jak ulał pasującą do małego, skromnego miasteczka. Cmentarz okalający budowlę dodaje całemu miejscu tej specyficznej milczącej powagi. Jednak przede wszystkim, to lokalizacja sprawia, iż będąc tam wznosimy się ponad cały otaczający nas świat - mentalnie i fizycznie. Zresztą sami zobaczcie.



Bezkresne lasy na prawym brzegu Pilicy, sama rzeka frywolnie meandrująca po najwygodniejszych miejscach, domki malutkie niczym dziecięce klocki, a nad tym wszystkim ja i wysoka wieża kościoła. Wierzący poczuje się tak blisko Boga jak to możliwe, niewierzący pomyśli "jestem bogiem".

Może i lubię sobie czasem "odpłynąć" w nazbyt... uduchowione koncepcje i łapię jakieś swego rodzaju bosko-astralne klimaty, jednak uważam, że są takie miejsca, gdzie niemalże czuć fizyczną obecność jakiejś niewidzialnej duchowej siły. Tak właśnie jest tutaj, podobnie chociażby na Ostrowie Tumskim we Wrocławiu.

Z umysłem fruwającym dużo wyżej niż sięga wieża kościoła św. Idziego zacząłem ostrożnie schodzić po stopniach, wracając do położonej poniżej drogi. Każdy krok sprawiał, że znów stawałem się człowiekiem, który czuł już pierwsze oznaki zmęczenia, znużenia wędrówką i pragnął być już w domu, leżąc wygodnie rozprostowanym na łóżku i wspominając trudy minionego dnia. Musiałem jednak wrócić do Spały i nie było jeszcze mowy o lenistwie.

Na szczęście czekało na mnie jeszcze kilka atrakcji, a droga była krótsza od tej z czerwonym szlakiem na drzewach...

Ciąg dalszy nastąpi :).

poniedziałek, 16 lutego 2015

Apetyt na Italię

Czyli Eating Up Italy. 



Książkę Matthew Fort'a sprezentowała mi matula na Boże Narodzenie. Nie będę ukrywał, że podchodzę z dużym sceptycyzmem to tego typu wydawnictw. Zaszczepiłem sobie solidną dawkę rezerwy do wszystkich relatywnie nowych książek, chociaż nie potrafię znaleźć sensownego uzasadnienia dlaczego tak się stało. Może ze względu na to, że na okładce wszystkich napisane są farmazony typu "Sprawdź jaki przepis z książki przygotowała Zosia Cudny na blogu..."?

Całe szczęście, przez całą podróż przez Italię mój imiennik nie spotyka Zosi Cudny i nie reklamuje żadnych blogów ;).

Opowiada natomiast fascynującą historię przejechania włoskiego buta (tego kozackiego państwa, ha ha ha) na skuterze. Sam określa tę podróż na samym początku jako "romantyczną, wiążącą się z poczuciem wolności, przygody (...) i seksualnych możliwości". Pomysł na wyprawę, jak i jej opis co najmniej intrygujący zważywszy, że Matthew Fort to człowiek o aparycji takiej oto:


No dobrze, książka została napisana troszkę ponad 10 lat temu, więc oddajmy panu Fort'owi, że mógł wyglądać wtedy nieco mniej... dziaduniowato ;).

Nie zamierzam oczywiście zdradzać szczegółów przygód tego sympatycznego jegomościa, ani tym bardziej przepisów, które zamieszcza na koniec każdego rozdziału. Chciałbym natomiast podzielić się tym co mnie najbardziej w tym zjadaniu Italii najbardziej urzekło.

Sztuka gotowania jest, ze wszystkich gatunków zamieszkujących Ziemię, właściwa jedynie ludziom. Truizm. Jednak nie ma co się oszukiwać, że "nasze czasy" cechuje... odczłowieczenie ogólnie pojętej kuchni. Warzywka rosną sobie same, pod opieką troskliwych maszyn i precyzyjnych systemów, trafiają do ogromnych, monochromatycznych marketów, w których zakupy robią bezkształtne masy ludzi, skuszone odpowiednim marketingiem, korzystające z bezkresnych zasobów. Po przywiezieniu zakupionych produktów do domu, rozpoczyna się proces gotowania, w którym pomagają inteligentne, elektryczne kuchenki, a zamiast zeszytu z przepisami korzysta się z internetu, jako nieograniczonego źródła.

Idylla, ale jakby straszliwie nudna (jak każdy ideał swoją drogą ;)). Niech podniesie rękę ten, kto uważa, że te wszystkie udogodnienia nie są nam na rękę. Bliżej, wygodniej, łatwiej - może być lepiej?

Okej, a teraz niech podniesie rękę ten, kto nie miałby ochoty teraz na zakradnięcie się na pole, podwędzenie kilku ziemniaków i upieczenie ich w rozpalonym na dziko ognisku. Na pewno się ubrudzisz, nakombinujesz przy zbieraniu chrustu i rozpalaniu ognia, a ile będzie przy tym adrenaliny ("Jak cię zaraz pogonię ty darmozjadzie, kraść będziesz?! Swoje wyhoduj!" + widły i groźnie szczekające psy :))?

I o tym właśnie jest "Apetyt na Italię". O jedzeniu, tak, jako głównym wyznaczniku celu podróży. Jednak w gruncie rzeczy najwięcej jest w niej ludzi. Tych ludzi, którzy nie boją się ryzyka. Nie boją się konfrontacji z globalną rzeczywistością. Tych, którzy wiernie trzymają się wpojonych zasad i nie zamierzają chodzić na skróty, bo tak jest wygodniej.

Przepisy podane w książce są fascynujące. Pewnie nigdy nie przygotuję ragù ze ślimaków, ani nie zamarynuję węgorza. Jednak podziwiam ludzi, którzy nadal przyrządzają takie potrawy. I z wielką przyjemnością przeczytałem o ich historiach, poglądach i sposobach na radzenie sobie z drapieżną rzeczywistością. Bo za każdym daniem opisanym w książce krył się człowiek, jego praca, przyzwyczajenia, problemy.

Matthew Fort nie pokazał wielkich fabryk, które pozwalają nam się stołować "po włosku" każdego dnia. Pokazał ludzi, którzy przede wszystkim chcą stołować samych siebie, a jeśli ktoś zażyczy sobie skosztować ich dzieł - chętnie się nimi podzielą. Pokazał produkty, które nie zalegają na marketowych półkach. Pokazał gatunki roślin, które występują w jednym miejscu na świecie. Pokazał mięsa, które są produkowane w jednym miejscu na świecie, ze zwierząt, które żyją w specyficznym, niespecjalnie unormowanym klimacie.

Tutaj smak zmienia się wraz ze zmianą położenia geograficznego i pory roku. Mam ochotę napisać, że tutaj smak w ogóle się zmienia, ale nie pasuje mi to... Tutaj, przede wszystkim, w ogóle JEST smak. I właśnie dlatego, jest to (jak mówi okładka) najbardziej apetyczna książka sezonu. Ma swój charakter.

Polecam lekturę każdemu, bo uważam, że każdy lubi dobrze zjeść i popodróżować, chociaż w wyobraźni.

Polecam też rozejrzeć się dookoła. Dla mnie najtrudniejszym momentem tej, było nie było bardzo lekkiej, lektury okazał się moment, gdy zerknąłem na przepis na fasolę konkretnego gatunku z konkretnego regionu. I uświadomiłem sobie, że nie mam pojęcia jakiego typu fasola, czy cokolwiek innego rośnie w mojej okolicy. Czym się cechuje, jaki ma smak, kto ją uprawia i dlaczego. Nie wiem czy przez te 10 lat, które upłynęło od napisania książki świat, który został w niej opisany zwyczajnie nie przepadł. Jednak, jeśli chociaż część tych punktów oporu przed homogeniczną komercjalizacją pozostało na placu boju - sądzę, że warto się do nich przyłączyć.

PS Opisane powyżej refleksje traktuje tym bardziej poważnie, ponieważ spotkała mnie, dosłownie wczoraj, przykra historia. Przykra, bo rozczarowałem sam siebie. Długo szukałem porządnego sklepu z piwem, które uwielbiam. Zaglądałem tu i tam, ale nigdzie nie było tego "czegoś", co sprawiłoby, żebym to miejsce uznał za swoistą świątynie ukochanego trunku. Tymczasem jakieś 300 metrów od mojego mieszkania, znalazłem sklep, w którym poczułem się jak dziecko w fabryce czekolady, takiej jak z filmu z Johnny'm Depp'em. Nie odważyłem się tam wejść nigdy wcześniej, kierując się pozorami - tym, że sklep umiejscowiony jest w obskurnej kamienicy, więc pewnie typowa "żulerka". Więcej o tym miejscu na pewno napiszę tutaj, kiedy tylko poznam je i jego właścicieli lepiej niż teraz. W międzyczasie zajrzyjcie na róg Kilińskiego i Odyńca i zaopatrzcie się w butelkę kwiecistego IPA. Na zdrowie!


piątek, 13 lutego 2015

Na czerwonym szlaku (Spała - Inowłódz - Spała cz. 1)

16 stycznia 2015 roku powitał mnie prześliczną pogodą. Przyjmijmy, że wyspany w "jedynce" spalskiego "Rogacza", z dużą dozą satysfakcji zjadłem pożywne śniadanie, zerkając nie bez przyjemności na Słońce, energicznie przebijające się między drzewami. Plecak spakowany, w nim woda, mapa, bardzo spontaniczna kanapka i tabliczka czekolady. Zestaw podstawowy.

Wychodzę na rześkie, poranne powietrze i nie mogę uwierzyć, że to połowa stycznia. Pachnie trochę lodowatą świeżością zimy, a trochę ciepłą i wilgotną wiosną. Ruszam na szlak, przez obrzydliwie zaśmiecony skwerek (Polska...) i kieruję się na most na Pilicy.

Przy moście wielka tablica informacyjna oraz druga, upamiętniająca gen. T. Buka. Most (zbyt) szeroko opisany na tablicy, jako zabytkowy, historyczny i w ogóle ach i och (pierwszy był jeszcze w XIX wieku! ;)). Dla mnie - most jak most, ale w sumie miło, że jest na jego temat jakaś informacja.

I chociaż obiekt sam w sobie nie zapada specjalnie w pamięć, to jego usytuowanie jest wyjątkowe. Stojąc nad rzeką nie mogę powstrzymać się przed głębokim wciągnięciem powietrza i kręcę z niedowierzaniem głową. Sami oceńcie dlaczego.






























Jest doskonale. Są momenty kiedy rzeczywistość wydaje się brzydka i beznadziejna, ale tutaj, nad Pilicą, nie mogę powstrzymać się od myśli, że nawet jeśli to wszystko nie ma głębszego sensu, to chociaż jest się czym zachwycić.

Dla chętnych pogłębienia duchowych doznań - kawałek dalej całkiem ładna i zadbana kapliczka. Nawet nie czuć w niej aż tak bardzo tej kiczowatej pobożności, która razi przy większości takich miejsc.


Mija mnie dosłownie kilka osób i jeszcze mniej samochodów, kiedy przechodzę wzdłuż ostatnich zabudowań Spały. Jestem na czerwonym szlaku. Przede mną otwiera się las.

Przyznam szczerze - mam pietra. Nie czuję się zbyt pewnie, mam wrażenie, że jestem obserwowany - przez las. Każdy dźwięk sprawia, że od razu z napięciem odwracam głowę. Nie mogę złapać rytmu marszu, bez przerwy nerwowo się rozglądam. Dlaczego? Czego się tu obawiać? To jest właśnie świat, a ja jestem jego częścią.

Z kroku na krok ogarnia mnie coraz większa błogość. Spływa na mnie spokój. Czuję jedność z przyrodą, zaczynam jakby czerpać energię z ziemi, wszelkie obawy znikają.

Droga przede mną wygląda tak:


Las wokół ma przyjemną brązową barwę, wydaje się być gościnnym dla swoich mieszkańców. Śladów ludzkiej bytności brak, w końcu szlak prowadzi przez rezerwat przyrody (o nazwie Spała). Jak podają źródła (spala24.pl) - rezerwat chroni pozostałości Puszczy Spalskiej i jej nawet dwustuletni drzewostan. Zaiste musiała być to piękna puszcza. Zakładając, że tak wyglądały te okolice za czasów prezydenta Mościckiego - nie dziwię się, że szczególnie upodobał sobie to miejsce.

Dopiero po wyjściu z rezerwatu zaczynają pojawiać się ogrodzenia, na szczęście związane z pracami leśnymi, a nie ludzką zabudową. Właśnie za jednym z takich ogrodzeń wypatrzyłem nieświadomie skubiące sobie trawę sarny. Chciałem zbliżyć się po cichu, ale, jak to współczesny człowiek, stąpnąłem głośniej niż powinienem. Sarny czmychnęły do zagajnika, skąd obserwowały co dalej zrobię.

Ja szedłem dalej, szczęśliwy, że jestem tak blisko przyrody, a tak daleko od cywilizacji. Mijałem kolejne drogi techniczne, z ciekawością zaglądając w ich głąb, ale nie chciały zdradzać dokąd prowadzą. Za to na jednej z nich, po lewej stronie, spotkałem kolejną grupę saren. Stały nie dalej jak 50 metrów ode mnie i wydawały się nie mniej zaskoczone niż ja. Patrzyliśmy na siebie kilka sekund, kiedy podjęły decyzję - zwiewamy!

Uśmiech nie schodził mi z twarzy. Z mapy wiedziałem, że za chwilę minę leśniczówkę, więc postanowiłem zrobić sobie krótki postój. Woda z butelki nie smakowała może tak dobrze, jak ta ze strumienia, ale dodała mi pożądanej witalności. Poprawiłem troczki w plecaku i ruszyłem w dalszą drogę.

Las nieco się zmienił, chociaż może zmieniło się moje nastawienie, bo oprócz leśniczówki trafiło mi się zobaczyć kilka innych, opuszczonych, śladów ludzkiej bytności. Wróciłem do rzeczywistości, ale znakomity nastrój nie gasł ani odrobinkę. Z mapy wiedziałem, że niedługo natknę się na jakąś pamiątkę z dawnych czasów - zabytek architektury drewnianej. Cóż, nie starczyło mi wytrwałości, żeby sprawdzać co to dokładnie jest, ale chociaż wiem, że nie jest to zabytek jak sugeruje mapa. Przynajmniej według rejestru zabytków województwa ;).

Osobiście przyznam, że budynek okazał się miłym zaskoczeniem, tym bardziej będąc położonym tak uroczym miejscu. Z jednej strony las, z drugiej bezkresne, zdawałoby się, łąki, które muszą ślicznie wyglądać wiosną i latem. Gdyby nie widok Tomaszowskiego komina, miałbym wrażenie, że jest wiek XVIII, a nie XXI.


Pocieszającym jest fakt, że budynek wygląda na użytkowany.

A cywilizacja miała mnie nie opuszczać już prawie do samego końca mojego spaceru.

Niedaleko za drewnianym domem natknąłem się na stawy, będące pozostałością po wyrobisku piasku, jakich, swoją drogą, wiele w tej okolicy. Na wysokiej hałdzie stały opuszczone koparki i inne ciężkie sprzęty. Ciekawy i inspirujący widok dla miłośników pikników na skraju drogi ;).

Na brzegu jednego ze stawów wypatrzyłem prowizoryczną ławeczkę, zachęcającą do dłuższego odpoczynku. Dodatkową zachętą była tabliczka "zakaz wstępu" i dwa łabędzie leniwie dryfujące po powierzchni jeziorka.

Rozsiadłem się wygodnie na piasku, rozprostowałem nogi i cieszyłem się sielankowym widokiem. Ciekawskie łabędzie podpływały bliżej, kiedy ja patrzyłem na znicze zapalone na brzegu mikroplaży. Rozrzucone wokół puste butelki po alkoholu dawały pewną, prawdopodobną odpowiedź na pytanie skąd tu te pośmiertne pamiątki.

W oddali było słychać rzężenie ciężarówki, które, ku mojemu niezadowoleniu, stawało się coraz głośniejsze. Pora ruszać. Chwilę później minęła mnie równie wielka co hałaśliwa wywrotka i duże auto z robotnikami. Zapomniałem, że jest dość wcześnie i pewnie praca w tym miejscu dopiero się zaczyna. Tak czy siak - miałem szczęście, że nie zamarudziłem wcześniej, bo nie odpocząłbym w takim spokoju.

Powoli zbliżałem się do Inowłodza. Las zmienił się całkowicie. Po pierwsze - stał się w większości iglasty, po drugie - ilość dróg technicznych i ściętych drzew przypominały, że spokój rezerwatu zostawiłem daleko za sobą. Nawet kiedy zapominałem na chwilę o tym, że dzielą mnie już tylko kroki od dużej miejscowości, atakowany byłem dźwiękiem samochodu-lodziarni (tak obstawiam :)). Paskudna forma marketingu.

Według mapy powinienem lada chwila postawić pierwszy krok w Inowłodzu. Szlak zwężał się podejrzanie, aż stał się ledwo widoczną ścieżyną. Znaki były widoczne, więc szedłem dalej. Szczęśliwy, że dotarłem do celu dużo wcześniej niż planowałem wyszedłem zza zakrętu i... stanąłem jak wryty.


To jest Słomianka. Na mapie ledwo widoczna, zarówno ze względu na swoją wielkość jak i na to, że akurat w tym miejscu biegnie zaznaczona grubą linią granica Spalskiego Parku Krajobrazowego. Myślę, że zaryzykowałbym przejście tędy, ale nie będąc samemu. Widoczny na początku mostek był tylko pierwszą częścią przeprawy, dalej trzeba było iść po dnie rzeczułki. Nie miałem ochoty sprawdzać czy znajomość ze Słomianką nie okaże się wciągająca.

Poza tym nie chciałem żeby zmarzły mi nogi :).

Długo się nie zastanawiałem, bo też nie było nad czym. Zawróciłem i skręciłem w pierwszą leśną drogę, na którą się natknąłem. Nie wiem czemu czułem niepokój, ze względu na to, że wracam tą samą drogą, którą szedłem wcześniej. Poza tym musiałem porzucić szlak i iść nieoznakowaną drogą. W zasadzie miałem mapę i bardzo niewiele do przejścia do asfaltówki, ale zapragnąłem znaleźć się w łatwiejszym do orientacji miejscu.

Moje obawy okazały się, jak zwykle, płonne. Po kilku minutach szedłem już równiutką i, dzięki Bogu, pustą drogą. Zaczęło robić się naprawdę ciepło, więc zdjąłem kurtkę. Co za styczeń!

Ciąg dalszy nastąpi... :)

czwartek, 5 lutego 2015

Egocentryk

Za Wikipedią: Egocentryzm (łac. ego - ja + centrum - środek) – tok rozumowania, który polega na centralnym umiejscowieniu własnej osoby w świecie. Niezdolność do akceptowania innych poglądów i postaw niż własne.

W życiu człowieka egocentryzm jest naturalną postawą rozwojową, zarówno umysłową jak i moralną, na określonym etapie rozwoju dziecka (okres przedszkolny). Później, a szczególnie w życiu dorosłym, jest objawem niedojrzałości, a co za tym idzie niedostosowania do życia w społeczeństwie. (...)

Egocentryk postrzega świat wyłącznie z własnego punktu widzenia, poprzez absolutyzowanie własnych doświadczeń, obserwacji i przemyśleń, przy równoczesnym marginalizowaniu opinii pochodzących od innych osób. Nie przyjmuje do wiadomości innych opinii nawet w sytuacji, gdy są o wiele lepiej uzasadnione niż jego własne. Jest głęboko przekonany, że świat funkcjonuje zgodnie z jego mniemaniem lub że najlepiej by było, gdyby tak właśnie funkcjonował, i na tej podstawie określa własne relacje z otoczeniem. Wynikiem takiego rozumowania egocentryka jest pogląd, iż wszyscy ludzie powinni postępować zgodnie z jego wolą i przekonaniami.

Oto ja. Pępek świata, wokół którego kręci się wszystko dookoła. Uważam, że mam najciekawsze życie, najlepsze pomysły i najbliższe ideałowi poglądy. Nie popełniam błędów. Sądzę, że wszyscy na świecie powinni myśleć tak jak ja, a żyłoby nam się lepiej. Moje żarty są najśmieszniejsze, a mój smutek najgłębszy. Nie muszę chyba dodawać, że jestem nieprzeciętnym przystojniakiem, zawsze wzbudzając podziw i zazdrość moją powierzchownością.

Ja naprawdę tak uważam, to nie jest żadna gierka. Tak widzę siebie i świat, nawet z fragmentem o "objawie niedojrzałości" zgadzam się w stu procentach.

Dlatego ten blog będzie siedliskiem subiektywnych poglądów, megalomani, grafomanii i bolesnej szczerości. Będzie połączeniem dziennika, notesu, brudnopisu i spowiednika. Wydaje mi się, że będzie też terapią. Próbą leczenia się przed samym sobą. Odsączania trucizny z umysłu, poprzez przelewanie jej na wirtualny papier.

Bo w zasadzie, to nie uważam, że świat kręci się wokół mnie. Na świecie jest kilka miliardów problemów takich jak moje lub gorszych. Jestem często tak bierny i tchórzliwy, że nie sądzę, żeby to akurat moje życie było najciekawsze. Pomysły może i miewam niezłe, ale rzadko kiedy je w pełni realizuję. Popełniam masę błędów, głownie przez nadmierną emocjonalność i gorącą głowę. Gdyby wszyscy myśleli tak jak ja świat byłby siedliskiem obrzydliwej anarchii, bez grama organizacji. Powierzchownie? Chudy knypek, który nie potrafi nawet przytyć paru kilo, żeby wyglądać choć odrobinę bardziej atletycznie. Do tego często ubieram się w byle łachy, bo nie chce mi się prasować koszuli.

Świadom swoich wad nie staję się jednak ani krztynę mniej zapatrzony w siebie. Po prostu jestem i pod pozorem walki z całym światem i wszystkimi jego problemami toczę tę największą i najgorszą z wojen - tę z samym sobą.

Któż mógłby równać się egocentrykowi w walce, jeśli nie on sam jedynie?

Zachęcam i zawsze będę zachęcać do dyskusji, łechcą mnie pochlebne komentarze, ale cóż bardziej buduje niż nienawistne wrzuty? Najbardziej jednak zależy mi na szczerej opinii, nieważne o jakim wydźwięku, byle szczerej.

Dzień dobry.