piątek, 13 lutego 2015

Na czerwonym szlaku (Spała - Inowłódz - Spała cz. 1)

16 stycznia 2015 roku powitał mnie prześliczną pogodą. Przyjmijmy, że wyspany w "jedynce" spalskiego "Rogacza", z dużą dozą satysfakcji zjadłem pożywne śniadanie, zerkając nie bez przyjemności na Słońce, energicznie przebijające się między drzewami. Plecak spakowany, w nim woda, mapa, bardzo spontaniczna kanapka i tabliczka czekolady. Zestaw podstawowy.

Wychodzę na rześkie, poranne powietrze i nie mogę uwierzyć, że to połowa stycznia. Pachnie trochę lodowatą świeżością zimy, a trochę ciepłą i wilgotną wiosną. Ruszam na szlak, przez obrzydliwie zaśmiecony skwerek (Polska...) i kieruję się na most na Pilicy.

Przy moście wielka tablica informacyjna oraz druga, upamiętniająca gen. T. Buka. Most (zbyt) szeroko opisany na tablicy, jako zabytkowy, historyczny i w ogóle ach i och (pierwszy był jeszcze w XIX wieku! ;)). Dla mnie - most jak most, ale w sumie miło, że jest na jego temat jakaś informacja.

I chociaż obiekt sam w sobie nie zapada specjalnie w pamięć, to jego usytuowanie jest wyjątkowe. Stojąc nad rzeką nie mogę powstrzymać się przed głębokim wciągnięciem powietrza i kręcę z niedowierzaniem głową. Sami oceńcie dlaczego.






























Jest doskonale. Są momenty kiedy rzeczywistość wydaje się brzydka i beznadziejna, ale tutaj, nad Pilicą, nie mogę powstrzymać się od myśli, że nawet jeśli to wszystko nie ma głębszego sensu, to chociaż jest się czym zachwycić.

Dla chętnych pogłębienia duchowych doznań - kawałek dalej całkiem ładna i zadbana kapliczka. Nawet nie czuć w niej aż tak bardzo tej kiczowatej pobożności, która razi przy większości takich miejsc.


Mija mnie dosłownie kilka osób i jeszcze mniej samochodów, kiedy przechodzę wzdłuż ostatnich zabudowań Spały. Jestem na czerwonym szlaku. Przede mną otwiera się las.

Przyznam szczerze - mam pietra. Nie czuję się zbyt pewnie, mam wrażenie, że jestem obserwowany - przez las. Każdy dźwięk sprawia, że od razu z napięciem odwracam głowę. Nie mogę złapać rytmu marszu, bez przerwy nerwowo się rozglądam. Dlaczego? Czego się tu obawiać? To jest właśnie świat, a ja jestem jego częścią.

Z kroku na krok ogarnia mnie coraz większa błogość. Spływa na mnie spokój. Czuję jedność z przyrodą, zaczynam jakby czerpać energię z ziemi, wszelkie obawy znikają.

Droga przede mną wygląda tak:


Las wokół ma przyjemną brązową barwę, wydaje się być gościnnym dla swoich mieszkańców. Śladów ludzkiej bytności brak, w końcu szlak prowadzi przez rezerwat przyrody (o nazwie Spała). Jak podają źródła (spala24.pl) - rezerwat chroni pozostałości Puszczy Spalskiej i jej nawet dwustuletni drzewostan. Zaiste musiała być to piękna puszcza. Zakładając, że tak wyglądały te okolice za czasów prezydenta Mościckiego - nie dziwię się, że szczególnie upodobał sobie to miejsce.

Dopiero po wyjściu z rezerwatu zaczynają pojawiać się ogrodzenia, na szczęście związane z pracami leśnymi, a nie ludzką zabudową. Właśnie za jednym z takich ogrodzeń wypatrzyłem nieświadomie skubiące sobie trawę sarny. Chciałem zbliżyć się po cichu, ale, jak to współczesny człowiek, stąpnąłem głośniej niż powinienem. Sarny czmychnęły do zagajnika, skąd obserwowały co dalej zrobię.

Ja szedłem dalej, szczęśliwy, że jestem tak blisko przyrody, a tak daleko od cywilizacji. Mijałem kolejne drogi techniczne, z ciekawością zaglądając w ich głąb, ale nie chciały zdradzać dokąd prowadzą. Za to na jednej z nich, po lewej stronie, spotkałem kolejną grupę saren. Stały nie dalej jak 50 metrów ode mnie i wydawały się nie mniej zaskoczone niż ja. Patrzyliśmy na siebie kilka sekund, kiedy podjęły decyzję - zwiewamy!

Uśmiech nie schodził mi z twarzy. Z mapy wiedziałem, że za chwilę minę leśniczówkę, więc postanowiłem zrobić sobie krótki postój. Woda z butelki nie smakowała może tak dobrze, jak ta ze strumienia, ale dodała mi pożądanej witalności. Poprawiłem troczki w plecaku i ruszyłem w dalszą drogę.

Las nieco się zmienił, chociaż może zmieniło się moje nastawienie, bo oprócz leśniczówki trafiło mi się zobaczyć kilka innych, opuszczonych, śladów ludzkiej bytności. Wróciłem do rzeczywistości, ale znakomity nastrój nie gasł ani odrobinkę. Z mapy wiedziałem, że niedługo natknę się na jakąś pamiątkę z dawnych czasów - zabytek architektury drewnianej. Cóż, nie starczyło mi wytrwałości, żeby sprawdzać co to dokładnie jest, ale chociaż wiem, że nie jest to zabytek jak sugeruje mapa. Przynajmniej według rejestru zabytków województwa ;).

Osobiście przyznam, że budynek okazał się miłym zaskoczeniem, tym bardziej będąc położonym tak uroczym miejscu. Z jednej strony las, z drugiej bezkresne, zdawałoby się, łąki, które muszą ślicznie wyglądać wiosną i latem. Gdyby nie widok Tomaszowskiego komina, miałbym wrażenie, że jest wiek XVIII, a nie XXI.


Pocieszającym jest fakt, że budynek wygląda na użytkowany.

A cywilizacja miała mnie nie opuszczać już prawie do samego końca mojego spaceru.

Niedaleko za drewnianym domem natknąłem się na stawy, będące pozostałością po wyrobisku piasku, jakich, swoją drogą, wiele w tej okolicy. Na wysokiej hałdzie stały opuszczone koparki i inne ciężkie sprzęty. Ciekawy i inspirujący widok dla miłośników pikników na skraju drogi ;).

Na brzegu jednego ze stawów wypatrzyłem prowizoryczną ławeczkę, zachęcającą do dłuższego odpoczynku. Dodatkową zachętą była tabliczka "zakaz wstępu" i dwa łabędzie leniwie dryfujące po powierzchni jeziorka.

Rozsiadłem się wygodnie na piasku, rozprostowałem nogi i cieszyłem się sielankowym widokiem. Ciekawskie łabędzie podpływały bliżej, kiedy ja patrzyłem na znicze zapalone na brzegu mikroplaży. Rozrzucone wokół puste butelki po alkoholu dawały pewną, prawdopodobną odpowiedź na pytanie skąd tu te pośmiertne pamiątki.

W oddali było słychać rzężenie ciężarówki, które, ku mojemu niezadowoleniu, stawało się coraz głośniejsze. Pora ruszać. Chwilę później minęła mnie równie wielka co hałaśliwa wywrotka i duże auto z robotnikami. Zapomniałem, że jest dość wcześnie i pewnie praca w tym miejscu dopiero się zaczyna. Tak czy siak - miałem szczęście, że nie zamarudziłem wcześniej, bo nie odpocząłbym w takim spokoju.

Powoli zbliżałem się do Inowłodza. Las zmienił się całkowicie. Po pierwsze - stał się w większości iglasty, po drugie - ilość dróg technicznych i ściętych drzew przypominały, że spokój rezerwatu zostawiłem daleko za sobą. Nawet kiedy zapominałem na chwilę o tym, że dzielą mnie już tylko kroki od dużej miejscowości, atakowany byłem dźwiękiem samochodu-lodziarni (tak obstawiam :)). Paskudna forma marketingu.

Według mapy powinienem lada chwila postawić pierwszy krok w Inowłodzu. Szlak zwężał się podejrzanie, aż stał się ledwo widoczną ścieżyną. Znaki były widoczne, więc szedłem dalej. Szczęśliwy, że dotarłem do celu dużo wcześniej niż planowałem wyszedłem zza zakrętu i... stanąłem jak wryty.


To jest Słomianka. Na mapie ledwo widoczna, zarówno ze względu na swoją wielkość jak i na to, że akurat w tym miejscu biegnie zaznaczona grubą linią granica Spalskiego Parku Krajobrazowego. Myślę, że zaryzykowałbym przejście tędy, ale nie będąc samemu. Widoczny na początku mostek był tylko pierwszą częścią przeprawy, dalej trzeba było iść po dnie rzeczułki. Nie miałem ochoty sprawdzać czy znajomość ze Słomianką nie okaże się wciągająca.

Poza tym nie chciałem żeby zmarzły mi nogi :).

Długo się nie zastanawiałem, bo też nie było nad czym. Zawróciłem i skręciłem w pierwszą leśną drogę, na którą się natknąłem. Nie wiem czemu czułem niepokój, ze względu na to, że wracam tą samą drogą, którą szedłem wcześniej. Poza tym musiałem porzucić szlak i iść nieoznakowaną drogą. W zasadzie miałem mapę i bardzo niewiele do przejścia do asfaltówki, ale zapragnąłem znaleźć się w łatwiejszym do orientacji miejscu.

Moje obawy okazały się, jak zwykle, płonne. Po kilku minutach szedłem już równiutką i, dzięki Bogu, pustą drogą. Zaczęło robić się naprawdę ciepło, więc zdjąłem kurtkę. Co za styczeń!

Ciąg dalszy nastąpi... :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz