piątek, 29 maja 2015

Maraton Beskid Niski

Chcesz wziąć udział w fajnie zorganizowanej imprezie biegowej, z ciekawym pakietem startowym, śmiesznie niskim wpisowym, ze świetną atmosferą i wyjątkowo ciekawą trasą? W takim razie daj sobie spokój z bieganiem po mieście, a już na pewno z bieganiem w zawodach regularnie bijących krajowe rekordy frekwencji. Poznaj urok wydarzeń kameralnych...

Na początek kilka suchych faktów: tegoroczny Maraton Beskid Niski to, z tego co udaje się wywnioskować z internetu, pierwsza edycja zawodów. Tzn. jeśli dobrze zrozumiałem, to maraton rozgrywany był w 2012, jako Maraton Naftowy. Obie imprezy powiązane są z inną - Weekendem Naftowym, organizowanym w Gorlicach i mającym na celu upamiętnienie tradycji tego regionu w zakresie wydobywania ropy naftowej, a także działalności światowego pioniera przemysłu naftowego - Ignacego Łukasiewicza.

W tym roku Weekend Naftowy odbył się w dniach 23-24 maja i składał się z dwóch imprez sportowych. W sobotę miały miejsce zawody K2 Roll and Ski - dla rolkarzy i nartorolkarzy, na dystansach 22 i 44 km oraz 1000 m dla dzieciaków. W niedzielę natomiast rządzili biegacze - na 5, 10 i 42,195 km oraz nordic walkerzy :) na 5 km. Nie zabrakło oczywiście biegów dla dzieciaków, na dystansach od 40 do 1000 metrów.

Istotnym jest fakt, że mety wszystkich zawodów znajdowały się w Wysowej Zdrój (starty też, poza maratonem, który ruszał z Gorlic). Tam też ulokowaliśmy się z tatą i grupką kibiców w postaci rodziny, zamierzając pokonać królewski, maratoński dystans, na wymagającej, bo górzystej trasie. O urokach Wysowej wspominam i jeszcze będę wspominał w innych postach na blogu, więc teraz skupię się na samym biegu.

Zacznijmy od tego co zawsze "atakuje" pierwsze, czyli od wpisowego. Zapisy na zawody odbyły się oczywiście drogą elektroniczną, wystarczyły dosłownie dwie minutki i już widniało się na liście. Przyjemnie, ale najprzyjemniejsze okazały się kwoty. Za wpisowe do 28.02 płaciło się 25 złotych! Za maraton! Później zresztą niewiele więcej, bo kolejno 30 zł do 22.05 i 40 zł przy płaceniu "na miejscu".

Kilka cyferek dla porównania - w Łodzi do zapłacenia było minimum 80 zł, później kwota rosła do 100 zł, w biurze zawodów zapłacić trzeba by 180 zł. W Poznaniu - 100, 150 i 200 złotych. Za Bieg Fabrykanta, w sierpniu tego roku w Łodzi, zapłaciłem przedwczoraj (w 1. dniu zapisów) 40 zł, w wersji bez koszulki (z koszulką 70 zł). Rozumiem, że koszty organizacji w mieście są zawsze większe, bo policji więcej trzeba, bo karetek więcej itp, ale... Nikt mi nie wmówi, że sponsorzy pokroju PZU, PKO czy DOZ mają mniejsze możliwości niż Uzdrowisko Wysowa S.A. i wykładają mniejszą kasę... Różnice są przecież ogromne!



Okej, jak wpisowe niskie, to pewnie pakiet ubogi? Zweryfikujmy to... Po pakiety wybraliśmy się tuż przed startem rolkarzy, więc teoretycznie w momencie, kiedy kręciło się tam najwięcej osób. Do biura zawodów nie trzeba było dopychać się przez setki komercyjnych stoisk, naganiaczy, ulotkarzy itp. Owszem - tuż obok biura przycupnęło kilka stoisk, dostępnych dla zainteresowanych, ale przynajmniej nie czuło się tego komercyjnego smrodku znanego tak dobrze z dużych miast. Kolejki również brak, wydawanie pakietów trwało dosłownie 2-3 minutki (dla dwóch osób). Zapisaliśmy się na transport do Gorlic i mogliśmy zweryfikować zawartość pakietowych reklamówek.

Pakiet z Poznania zapamiętam głównie z tego, że wyrzuciłem z niego dwucentymetrową stertę ulotkowych śmieci. Pakiet z Łodzi - z chudnięcia z roku na rok (przy tym samym wpisowym...). Pakiet z Wysowej? Za 30 złotych znalazłem - bardzo fajną koszulkę zawodów (z jedynym logo sponsora w postaci Wysowianki), przewodnik i mapę po Małopolsce, napój izotoniczny produkowany w Wysowej i standardowe elementy w postaci gąbki i worka na depozyt. Owszem znalazło się kilka ulotek, ale dosłownie kilka i wszystkie związane z regionem, więc na pewno użyteczniejsze niż 5% rabatu za każde wydane 500 zł do jakiegoś tam sklepu ze zbyt drogimi butami...



Do tego jeszcze 3 kuponiki - na posiłek regeneracyjny, na piwko z lokalnego browaru i na basen w Wysowej, w ramach regeneracji po biegu. My akurat nie skorzystaliśmy z żadnego z nich, ale jeśli ktoś miał potrzebę - bardzo przyjemne drobiazgi.

Jak już wspomniałem, organizator pomyślał także o przewiezieniu nocujących w Wysowej do Gorlic, na start. Podstawiono bodajże 6 autobusów Gorlickiej komunikacji miejskiej, w których wygodnie się rozsiedliśmy i lada moment byliśmy na miejscu. Tutaj pierwszy, drobniuteńki zgrzyt - byliśmy w Gorlicach chyba nieco zbyt wcześnie. Start był o 9.45, my dotarliśmy tam już na 8.30. Rozumiem, że organizator chciał zabezpieczyć się przed wszelkimi możliwymi obsuwami i dać nam maksimum czasu na przygotowanie do startu, ale...

Tu drugi drobny zgrzyt - właściwie brak przebieralni. Zawodnikom udostępniono jedynie malutki lokal, zdaje się, że punkt informacji turystycznej po czym jeszcze poproszono o opuszczenie salki osób, które odebrały już pakiety. Trochę słabo, ze względu na chłodek i deszcz na zewnątrz... Wystarczyłoby postawić kilka namiotów z logo sponsora i już byłoby przyjemniej.

fot. gorlice.tv

O tak oczywistym fakcie jak zbyt mała ilość toalet nie wiem czy specjalnie wspominać, gdyż wucetów zawsze i wszędzie jest za mało ;).

Cały bagaż wrzuciliśmy do dostawczaka, który zabrał go na metę do Wysowej, więc zawodnikom pozostało jedynie czekać na start...

fot. www.pokonajastme.pl

No to teraz o trasie! To że była wymagająca, a jednocześnie wyjątkowo urokliwa, wiadomo było od samego początku. Cudowne okolice, pomysł na maraton w takim miejscu to rewelacja! Wiele razy miałem ochotę zatrzymać się i gapić w bajeczne dolinki, albo mistycznie przymglone drzewa. Pal sześć czas i bieganie! :)

Bałem się o oznaczenie trasy, tzn. czy wszędzie będzie wiadomo jak biec. Pod tym względem nie zawiodłem się. Ani przez moment nie miałem wątpliwości, czy jestem na właściwej drodze. Drobny zgrzyt nastąpił przy około 20 kilometrze. Tzn. chyba zaczął się dużo wcześniej, ale dopiero tam go zobaczyłem. Organizator chyba na ostatnią chwilę zmieniał oznaczenia kilometrów nasprejowane na asfalcie. W związku z  tym miejscami znajdowały się podwójne oznaczenia. Większość z tych złych została skreślona, ale kilka zostało i nieco wprowadziło mnie w błąd przy ocenie dystansu.

Nie wiem jak mam ocenić punkty odżywiania. Na plus - bo było ich rzeczywiście bardzo dużo (tak jak organizator obiecywał) i jeśli chodzi o wodę i izotoniki były świetnie zaopatrzone. Dostawaliśmy je w sporych kubeczkach, a jeśli kto sobie zażyczył flachę izo, albo dolewkę wody do bidonu - nikt nie robił problemu. Z drugiej strony - "normalne" jedzenie, czyli w tym przypadku banany, znaleźć można było tylko na 3 albo 4 z kilkunastu punktów. Trochę maławo, bo nie każdy uzupełnia energię izotonikami...

Znaczy się kalorie były na punktach, ale jedynie w postaci cukru... Nie jestem fanem tego rozwiązania, bo po pierwsze - po kilkudziesięciu, a czasem kilkuset zawodnikach z cukru robi się obrzydliwa breja, a po drugie - czasem od samego dostarczenia kalorii (węgle zaczynają się wchłaniać po minimum 30 minutach! Czyli często już jest po ptokach, bo my potrzebujemy ich na już) ważniejsze jest psychiczne poczucie, że coś gryziemy. Takie prymitywne przyzwyczajenie, ale mnie parę razy taki kęs, jak ten znany z reklam liona uratował tyłek!

Bałem się, że na trasie nie będzie kibiców, ale jak się okazało - tubylcy nie zawiedli i dość sporo ich wyszło na trasę poklaskać i poprzybijać piątki. Brawo! Podziękowania należą się również tym ze strażaków i policjantów, którzy oprócz pełnienia swojej, niezbyt ciekawej tego dnia, służby, wspierali walczących z dystansem!

Zbliżamy się powoli do mety, więc jeszcze dwie sprawy. Pierwsza - na minus, czyli samochody jeżdżące "po głowach" biegaczy. Tak się składa, że leciałem w końcu stawki i przerwy między zawodnikami robiły się bardzo duże. W związku z tym zaczęto przepuszczać samochody na teoretycznie zamkniętej drodze. Niezbyt to komfortowe, tym bardziej na wąziutkich dróżkach, na przykład między Kwiatoniem, a Hańczową. No i niezbyt bezpieczne, bo gdyby komuś podwinęła się noga, o co nietrudno na zbiegu na 34 kilometrze... Albo zamykamy, albo nie...

No i na plus - atmosfera wśród biegaczy! Takich przyjemnych pogawędek nie zdarzyło mi się zaliczyć nigdzie indziej. Nie miałem wokół siebie tłumu wpatrzonych w wynik zawodników, sam zresztą też nim nie byłem, więc dominowała atmosfera współpracy i kompletnego luzu. Bardziej niż na zawodach, czułem się jak na szkolnej wycieczce. Uśmiech, ciepłe słowo, dobra rada - to naprawdę pomaga! W mieście trudno tego doświadczyć.

Finiszujemy? Finiszujemy! Do mety zbiegało się trzy kilometry, więc można było rozwinąć skrzydła. Na mecie przyjemny akcent, w postaci wyczytywania nazwiska każdego z kończących bieg zawodników. Sama linia mety ułożona była w sercu zdrojowego parku, więc nawet na końcu było na co popatrzeć.



Po finiszu standardowa procedura - medal, gratulacje, pytanie czy wszystko w porządku. Pewnie, że w porządku, co ma nie być po tak fajnym biegu?! :) Ostatni punkt odżywiania wyposażony w izotoniki, wodę i chyba banany (nie wiem na 100% bo nie korzystałem ;)). Przyjemnym był fakt, że nie było tych chorych, antytłumowych barierek i podziałów, typu - jak już wyszedłeś stąd to nie wrócisz, choćbyś miał się skichać... W Łodzi mnie szlag trafia co roku, kiedy muszę walczyć z ochroną, bo nie poszedłem najpierw do szatni, tylko do rodziny i śmiem wrócić na strefę mety...

Ach, zapomniałbym! Medal! Bardzo ładny, dwustronny, z jednej wspomina o Bitwie Gorlickiej, z drugiej pokazuje Wysową. Klasa!

fot. www.weekendnaftowy.pl

To co, pewnie widzimy się tam za rok? A tym co myślą nad startem w zawodach radzę - rozejrzyjcie się za kameralną imprezą, organizowaną z serduchem, a nie pchajcie się w komercyjne molochy. Duża impreza ma ten fajny klimat, bo czuje się rozmach, ale radość z biegania dużo większa na małych eventach!

www.maratonbeskidniski.pl
www.weekendnaftowy.pl
www.wysowa.info

czwartek, 28 maja 2015

Entuzjazm

Muszę robić dobrą minę do złej gry. Uśmiechać się ładnie, słuchać co mówią do mnie inni, rozumieć ich prośby i polecenia, spełniać je. Rozglądać się po okolicy i myśleć, że jest ładna o tej porze roku. Słuchać gwaru i odnajdywać się w nim, jakby był czymś całkowicie normalnym, zgodnym z moją naturą. Żyć, tak jak zwykłem do tej pory.

Niewiele się zmieniło, w zasadzie nic. Ja jestem ten sam, moje towarzystwo jest takie samo, moje otoczenie, znane mi tak dobrze, nie różni się ani odrobinkę od stanu w jakim je zostawiłem. Co to jest te kilka dni? Co takiego się dzieje, że wracam do dobrze znanych mi miejsc, a czuję jakbym przyleciał na inną planetę? 

To wszystko przez to, że mogłem sobie pozwolić na 10 dni lenistwa! Jestem pewien, że to tego wina! Tutaj po prostu mam więcej obowiązków do wykonania, więcej jest na mojej głowie. To w tym nie mogę się odnaleźć! 


Tylko zaraz... jakiego lenistwa? Czy tamten czas spędziłem mało aktywnie? Nie wydaje mi się. Ba! Mam wrażenie, że to właśnie tutaj robię mniej! Częściej się lenię, częściej trwonię czas tylko po to, żeby szybciej zleciał. Tam jest zawsze coś do roboty. Idę na spacer, idę pobiegać, wskakuję do wody na basenie, gram w planszówki, czytam książki i czasopisma. Brakuje doby, żeby to wszystko pomieścić!

"No dobrze..." ktoś powie "...ale to są same przyjemności, nic specjalnie męczącego! To tak jakbyś się lenił!". W sumie racja. Jednak - po pierwsze - zdarzają się czynności specjalnie męczące, na przykład maraton ;). Po drugie - tam będąc też trzeba wypełniać obowiązki. Śniadanie samo się nie zrobi, a nawet jak się zrobi, to samo się po nim nie posprząta. Nikt nie lubi chodzić po brudnej podłodze, to trzeba ją ogarnąć. Śmieci pozbierać, wywalić do kubła. Poprać brudne gacie. Zrobić zakupy z dłuuuugą listą i dotaszczyć je do domu. Drobiazgi? Pewnie, ale często myślę, że to właśnie te drobiazgi są najgorsze, najbardziej uwierają, niczym mikroskopijne drzazgi.

Praca? Na pewno też ma wpływ, ale z drugiej strony - ile razy bywało tak, że miało się i 5 dni wolnego, a i tak nie było to to samo. Żadna czynność nie smakowała tak dobrze, brzydka pogoda od razu psuła nastrój ("jak zwykle - ja mam wolne i leje!"), a najczęściej to i tak nic się nie chciało i trwoniło się cenną wolność na bezużytecznych, irytujących błahostkach.


Znaczy się - trzeba poszukać gdzie indziej. A może po prostu wystarczy spojrzeć inaczej? Podczas maratonu w Łodzi strasznie odbijało mi się, po mojej pustej głowie, angielskie słowo feedback. Zazwyczaj wolę polskie określenia, ale to wydaje mi się dużo lepiej pasujące niż złowieszczo brzmiące "sprzężenie zwrotne"...

Obserwowałem siebie kiedy zachęcałem kibiców do głośniejszego dopingu i kibiców kiedy byli zachęcani. Działało to tak: widziałem grupkę, podskakiwała mi adrenalinka, krzyczałem do nich, machałem rękami itp., od razu czułem radość, oni wyrywali się z tej, było nie było, monotonii i zaczynali dopingować chętniej i głośniej. To dodawało mi jeszcze większego kopa, na skutek czego mimochodem się uśmiechałem. Oni to widzieli i nawet kiedy ich już mijałem, słyszałem bardziej ożywione brawa. Serducho waliło przyjemnie, zachęcane adrenaliną i endorfinami, z głowy wyparowywały, choć na chwilunię, złe myśli, ból jakby cichł na sekundkę.

Gdy nie robiłem tego, nie zachęcałem ich, nie działo się kompletnie nic. Szarzyzna.


I wydaje mi się, że właśnie o to chodzi!

Nie lubię miasta. Nie lubię tłumu. Nie lubię hałasu. Nie lubię gadania o niczym i robienia byle czego. Nie jaram się. Nie odpowiada mi moje otoczenie, cały ten mikro i makroklimat. Ciężko więc, żebym cieszył się tym co robię, cokolwiek to jest....

Lubię naturę. Lubię kameralną, klimatyczną wieś. Lubię ciszę, uspokajającą i przyjemnie masującą umysł. Lubię ciekawe rozmowy, w ciekawych miejscach, z ciekawymi ludźmi. Na spokojnie, bez pośpiechu i tego dziwnego, miejskiego ciśnienia.

Wtedy ładuję baterię. Wtedy cieszę się wszystkim. Podchodzę z entuzjazmem do każdej rzeczy jaka tylko mi się przytrafia. Zapomniałem czegoś kupić? Nie jojczę, że już mi się nie chce wychodzić, ale ubieram buty i wyskakuję na deszcz i wiatr z uśmiechem na ustach. Smakuję życie pod każdą postacią - porannej jajecznicy, południowej kawy, wieczornego szumu rzeki, migotania nocnego nieba.


Jest mi tu źle, bo wiem, że znalazłem swoje miejsce na świecie. Wiem gdzie chciałbym żyć i co chciałbym tak robić. Pewnie to minie z czasem, ale teraz czuję się jak podczas rozstania. Wydaje mi się, że już nie dam rady normalnie żyć, póki nie wrócę w tamte zakątki, nie odetchnę tamtym powietrzem.

Co z tym zrobię? Feedback. Zacznę działać. Nakręcać spiralę działania, która, mam nadzieję, zaprowadzi mnie kiedyś do mojego domu, takiego jak sobie wymarzyłem, z Dominiką leniwie wyciągniętą na leżaku, obok jej ukochanych, wymarzonych psiaków, a ja będę sobie na to zerkał spod drzewka, gdzie poszedłem poczytać i porozmyślać, niczym Włóczykij.

Źle mi i ciężko, ale gotuje się we mnie. Natura naładowała moje baterie do maksimum. Dała mi tę samą niewidzialną energię, jaka powoduje, że kibice zachęcani dopingują głośniej, a ja później biegnę szybciej.

Jestem pełen entuzjazmu. Jaram się!


poniedziałek, 18 maja 2015

Króciótki spacer, czyli w 3 godziny z Wysowej na Słowację

"Chodźcie, przejdziemy się na spacerek, tylko tu, do cerkwi i z powrotem!" zawołał dziarsko tata, zaraz po pysznej jajecznicy zjedzonej na śniadanie na świeżym powietrzu Beskidu Niskiego. Któż by się nie zgodził na taką propozycję, tym bardziej, że słoneczko coraz przyjemniej przygrzewało, zachęcając do aktywności. Ubraliśmy wygodne buty, krótkie spodenki, zarzuciliśmy plecaki na plecy i powoli podreptaliśmy.

Po drodze do cerkwi z naszego miejsca noclegu, można zawiesić oko (abstrahując oczywiście od przepięknego krajobrazu Beskidu Niskiego) na spokojnej rzeczce jaką jest obecnie Ropa, a także na drewnianym budynku, pewnie z końca XIX albo początku XX wieku. Budynek pewnie służył kuracjuszom, tak mi się wydaje. Obok domku postawiony jest prawosławny krzyż, jakich tutaj mnóstwo w okolicy.




Cerkiew stoi kawałeczek dalej, oczywiście drewniana i oczywiście urokliwa, jak zresztą wszystkie okoliczne. Jest pod wezwaniem św. Michała Archanioła i została postawiona w 1779 roku. Ma podobno bardzo ciekawe wnętrze, ale jak to zazwyczaj w takich przypadkach była zamknięta. Nie ma co narzekać, z zewnątrz prezentuje się ładnie, a obok niej stoi potężna, 400-letnia lipa drobnolistna, będąca pomnikiem przyrody. Kawał historii na kilkunastu metrach kwadratowych!

Tutaj widok ogólny na cerkiew, od strony wschodniej (świątynia jest orientowana). Co ciekawe, zegary które widać na wieżyczce są całkowicie namalowane, to znaczy - wskazówki też :). Wszystkie pokazują godzinę "za pięć" - 3, 6, 9 i 12.


Tutaj budynek obok wejścia, przypomina dzwonnicę (kampanilę ;)), ale brak okien wskazuje, że chyba pełni inną funkcję...?


Wejście na teren cerkwi, dalej widoczny tata wpatrujący się w mapę okolicy. Za chwilę padnie pewna propozycja...


A oto i okazała lipa, zdjęcie nie oddaje jej ogromu...


...chyba że postawimy pod nią dwójkę dorosłych ludzi. Kawał drzewa! I nadal w formie! :)


Kolejny krzyż, stojący w otoczeniu cerkwi. Swoją drogą ciekawiło mnie znaczenie tych dodatkowych belek, w stosunku do krzyża znanego z kościoła rzymskokatolickiego. Otóż górna belka symbolizuje tabliczkę z krzyża Jezusa, z napisem INRI - Jezus Nazarejczyk Król Żydowski. Dolna natomiast była belką na nogi (prawosławni są zdania, że Jezus miał obie nogi przybite do krzyża), a skierowana jest ukośnie symbolizując kierunek do nieba i do piekła. Tam powędrowały dusze łotrów umierających razem z Jezusem - dobrego i nieskruszonego.


I wejście do cerkwi... szkoda, że zamknięte...


No to co... cel zaliczony! Zwijamy się i lecimy na naleśniki do knajpy, albo byczyć się na trawniku przed domkiem? Nie, nie! Moi drodzy, macie do czynienia z Bajasami! Szybko zgromadziliśmy się wokół mapki, którą studiował tata i padło hasło - idziemy na górę Jawor! Idzie się rachu-ciachu, na miejscu jest kapliczka i święte źródełko - będzie fajnie. Odzew mógł być tylko jeden - chodźmy po wodę i coś na przekąszenie i w drogę!

Zanim jednak ruszyliśmy - próba rozszyfrowania napisu z elewacji tego budynku...


Udało się to dopiero w domu - napis głosi "Błagosłowien griadyj wo imia Gospodnie", czyli błogosławiony, który idzie w imię Pańskie. Cytat zdobi budynek monasteru Opatrzności Matki Bożej, według wikipedii zamieszkałego przez dwóch mnichów. Jak widać nawet satelitkę mają ;).

Okej, butelka Wysowianki zakupiona, dwa jabłuszka i gorzka czekolada też. Można ruszać dalej. Szlak odbija od głównej asfaltowej drogi, prowadząc pomiędzy drewnianymi zabudowaniami. Sielska atmosfera poniedziałkowego południa udziela się wszystkim wokół...







Jak widać, szczególnie na ostatnim zdjęciu, drewniana zabudowa mieszkaniowa i gospodarcza popada w coraz większą ruinę i pewnie za parę lat zostaną tu tylko puste place po dawnych stodołach czy domach. Trzeba się cieszyć tym, że są jeszcze miejsca, w których czas zatrzymał się kilkanaście, czy nawet kilkadziesiąt lat temu. Dziś już mało kto dba o te relikty przeszłości, bo i po co? Funkcjonalność lepsza jakby postawić coś nowego, a i cena remontu takiego czegoś z pewnością o wiele droższa... Ekonomia jest nieubłagana, a zresztą - nam, mieszczuchom podoba się klimatyczna, drewniana wieś, ale nie oszukujmy się - nikt z nas nie trzyma w domu meblościanki na wysoki połysk, tylko dlatego, że pozwala choć na chwilę cofnąć się w czasie...

Zostawmy jednak problemy ludzkości w tyle i zapukajmy do drzwi Matki Natury. Najpierw mostkiem, znów przez Ropę... (po lewej wersja dla tych co im za gorąco w stopy)


...a później już tylko zieleń łąk i drzew i błękit nieba! I oczywiście prześliczne góry!


Słoneczko przyjemnie przygrzewało, co poskutkowało, jak się teraz okazuje, poprawą opalenizny ;). Ptaki fruwały nad głową i ćwiergoliły dookoła, cisza była wręcz uderzająco przyjemna. Poczułem się znów jak na szlaku pod Spałą - zjednany z przyrodą, otoczony bezkresnym spokojem, czerpiący darmową energię z otoczenia. Na drodze nie było żywej duszy oprócz nas, co dla mnie jest jednym z największych atutów Beskidu Niskiego. Nie żebym nie lubił ludzi, ale jakoś przebywanie w mniejszym lub większym tłumie nigdy nie było moim konikiem...

Kolejne spotkanie z rzeką (to chyba nadal Ropa... ma tutaj tyle odgałęzień, że trudno stwierdzić czy to ta rzeka, czy jakiś nienazwany strumyczek czy jeszcze coś innego) oznaczało zwiększenie się poziomu trudności. Przeprawa przez rwący potok okazała się jednak bułką z masłem dla wprawionych w bojach Bajasów!


Za chwilę droga zaczęła mocno piąć się w górę i weszliśmy w las. Zrobiło się nieco chłodniej, ale nadal było klimatycznie. Tym bardziej, że co chwilę natykaliśmy się na różne ciekawostki - przemykające jaszczurki, huby obficie porastające drzewa, czy różnobarwne ptactwo. No i szliśmy wzdłuż głębokiego jaru, po którego dnie leniwie płynęła sobie strużka wody. W takie dni jak dziś nie widać potęgi żywiołu, który pewnie przy roztopach, albo intensywnych opadach pożera ziemię i drąży swoje koryto coraz głębiej i głębiej.


No i nie można zapomnieć, że mamy wiosnę! A skoro wiosnę, to i wysyp kwiatów, urozmaicających swoimi kolorami szaro-zielono-brązową barwę lasu.


PTTKowska tabliczka informowała, że na Jawor wejdziemy w godzinę, półtorej. My weszliśmy w pół, co każe sugerować, że czas liczony jest pod kuracjuszy, którzy zdecydowanie wolniej wspinają się pod świętą górę.

Bo przecież musi być święta, skoro postawiono tu cerkiew? Mówi się, że w międzywojniu jedna z mieszkanek Wysowej miała tutaj kilka cudownych widzeń Matki Boskiej. Poza tym, ze wzgórza bije źródełko (dziś ładnie obudowana studnia), któremu przypisuje się cudowne właściwości... W związku z tym, w 1929 roku postawiono tutaj cerkiew i miejsce stało się punktem pielgrzymkowym dla wyznawców prawosławia. Później nastąpiła zawierucha wojenna i długie czasy komunizmu, podczas których to okresów miejsce nie było odwiedzane. Co więcej, w cerkwi urządzono strażnicę, bo jest to miejsce tuż przy granicy ze Słowacją...

Takie to były smutne czasy dla góry Jawor, ale w końcu zaczęły wiać pomyślniejsze wiatry i dziś znów jest to miejsce o znaczeniu religijnym. Liczne krzyże otaczające Cerkiew Opatrzności Matki Bożej, to pamiątki po pielgrzymkach do tego miejsca. Rozsiedliśmy się wygodnie na ławeczce wokół cerkwi i chłonęliśmy magiczną atmosferę tego miejsca.

Nie ma co - nawet najbardziej zorganizowana i skodyfikowana religia nie wygra ze swego rodzaju pogańskim zwyczajem czczenia natury. Nie oszukujmy się - nie cerkiew, nie studnia, nawet nie krzyże, a góra jest elementem łączącym tu człowieka z Bogiem czy czymkolwiek w co wierzy. To ona otwiera umysł i duszę, dając poczucie jakby było się bliżej tego utęsknionego absolutu, bytu doskonałego. Bo do tego przecież sprowadzają się wszystkie wierzenia i religie...

Poddajcie się ze mną chwili zadumy, oglądając zdjęcia z tego miejsca...







Na ostatnim zdjęciu widać studnię, z której naczerpaliśmy sobie wiadro wody, której skosztowaliśmy. Ze świętymi źródełkami jest trochę jak z puszczaniem lotka. Nie do końca się w to wierzy, ale zawsze się spróbuje - a nuż zadziała? Tym bardziej, że woda była bardzo smaczna, a klimat czerpania sobie jej ręką prosto z wiadra był niezapomniany!

Niestety, w beczce sielankowego miodu, jest łyżeczka dziegciu. Na zdjęciu poniżej widać tablice upamiętniające akcję "Wisła" z 1947 roku, w skutek której przesiedlono ogromną ilość rdzennych mieszkańców tego terenu, czyli Łemków... Poskutkowało to zniszczeniem tutejszego krajobrazu kulturowego. Czego się nie zrobi w imię bezsensownej, politycznej idei?


Dajmy jednak spokój polityce i uciekajmy od tego jak najdalej się tylko da! Skoro tak, to najlepiej - za granicę! W końcu jesteśmy rzut beretem. W zasadzie to nawet trudno powiedzieć, w którym momencie znaleźliśmy się po Słowackiej stronie (może wcale?). Żyjemy wszyscy razem na tej samej Ziemi, na tej samej planecie, więc po co ją dzielić ogrodzeniami i drutami kolczastymi? Dzielmy się nią i tym co w nas fajne - tradycjami, świętami, zwyczajami i radością. O, tak powinien wyglądać idealny świat! Bez fizycznych granic, ale z prawem do zachowania własnej, indywidualnej tożsamości!

Wybaczcie, że popadam w takie wzniosłe tony, ale gdy wyszliśmy na tę polanę...


...nie dało się oprzeć wrażeniu, że jest się ponad tymi wszystkimi banałami i błahostkami jakie przytłaczają nas każdego dnia.

Zdjęcia nie oddają poczucia przestrzeni, tej podniecającej wolności jaką daje widok bezkresnej łąki i gór spokojnie stojących w miejscach jakie im przypadły. Ma się ochotę tędy iść i iść i chłonąć każdy centymetr, każdy milimetr, jaki tylko można ujrzeć. A po tym wszystkim zamknąć na chwilę oczy i zobaczyć, że to wszystko nieubłaganie zmienia się, będąc jedynym wyznacznikiem upływającego czasu...

W związku z tym najpierw stanęliśmy w najwyższych możliwych punktach, aby zobaczyć tak wiele jak się tylko da...



...a następnie położyliśmy się na trawie i chłonęliśmy krajobraz całym sobą. Wsłuchani w szumiący w trawach wiatr, w śpiewy ptaków i bzyczenie owadów. Wpatrzeni w przestrzeń, to zerkając bliżej, to dalej, to, mrużąc oczy, patrząc na białe kłębki przepływających nad nami chmur i szybujące, drapieżne ptaki. Otumanieni zapachami łąki i pobliskiego lasu. Dotykający ziemi i krzepko rosnącej roślinności...

Chwilo trwaj wiecznie!, chciałoby się krzyknąć, ale głos więźnie w gardle, jakby zawstydzony perspektywą przełamania tej doskonałej harmonii...

I tak leżeliśmy długo, w jedności z przepięknym światem, aż w końcu z trudem, niechętnie zarzuciliśmy plecaki i wolnym krokiem wróciliśmy do Polski i do Wysowej... 3 godziny od momentu rozpoczęcia tego krótkiego spacerku.

piątek, 8 maja 2015

Plaża

Moim zdaniem miasto niszczy. Cywilizacja niszczy. Wyżera nas od środka, niczym kornik drzewo. Wytrąca z równowagi, burzy wewnętrzną harmonię. Dlatego po ciężkim, miejskim tygodniu, zapraszam na kilka kroków po plaży (i nie tylko) w Jastrzębiej Górze.

Zacznijmy od bardzo króciutkiego przytoczenia historii tej miejscowości. Powstała w okresie międzywojennym, na tzw. surowym korzeniu. Znaczy się - wcześniej nie było tu nic. Zbudowana została dla celów letniskowych. Przyznam szczerze, że do niczego innego się ten teren nie nadaje. I dobrze - niech będzie to prztyczek w nos ludzkości, że z naturą nie wygrają, choćby nie wiem jak się starali!

To z czego słynie Jastrzębia Góra to przede wszystkim nadmorski klif. 


Tu widok z góry. Pięknie widać z niego ogrom morza i jego potęgę. Na tej wąziutkiej plażyczce widocznej na dole swego czasu można było grać w piłkę. Nie, nie wzdłuż plaży - wszerz!

Okej, jest ładnie, widok super, ale obiecałem plażę, więc udajemy się na dół. 


Matko, ile schodów! Nie mogliby tu zrobić jakiejś windy? 

Zrobili. Winda nazywała się Światowid i od niej nazwę wzięła główna promenada spacerowa Jastrzębiej. Morze jednak uznało, że nie będzie człowiek stawiał mu takich wynalazków pod nosem i zeżarło windę. Dzisiaj na próżno szukać choćby najmniejszego śladu po Światowidzie, więc pozostaje skakanie po drewnianych schodkach. 

W końcu doczłapaliśmy się na plażę. Charakterystyczny, świeży zapach słonej wody, pobudza jak kubeł zimnej wody w upalny letni dzień. Wieje piekielnie mocno, tak bardzo, że po podskoczeniu, ląduje się kilkadziesiąt centymetrów wcześniej. Jednak co z tego, skoro jest przepięknie...


Na falujące morze, mógłbym się gapić i gapić, podobnie jak na wodę płynącą w górskim strumieniu. Jest w tym coś uzależniającego, a przede wszystkim - uspokajającego. 

Wszechobecne falochrony psują nieco naturalny wygląd klifu, ale nie znaczy to, że nie ma miejsc, w których widać jego całkiem prawdziwe oblicze. Na przykład tu.


Patrząc na tę fotkę, żałuję, że nie ma na niej nikogo, bo dzięki temu łatwiej byłoby ocenić ogrom tej groźnie zerkającej w stronę Bałtyku ściany...

Są tacy, którzy uważają, że chodzenie po plaży jest nudne, bo wciąż widać tylko jedno i to samo. Z jednej morze, po środku piach, po drugiej (zazwyczaj) las. No to proszę bardzo - dla wybrednych. Plaże piaszczystą nagle zmieniamy w kamienistą. 



Miła to odmianka, prawda? Jednak po głazach nie chodzi się tak wygodnie jak po piachu. Zresztą, mamy jeszcze kilka rzeczy do zobaczenia po drodze! Chociażby tu, po prawej stronie, zaczyna wyłaniać się cudo natury, a przy okazji miejsce liźnięte historią Polski. To słynny Lisi Jar!

Abstrahując od tego, że jest to prześliczne miejsce, to podobno w tym miejscu wylądował król Zygmunt III Waza, wracając z wyprawy do Szwecji. Jest to upamiętnione obeliskiem, ale żeby go zobaczyć, trzeba przebyć tę samą drogę co król. 


Królewskiego wyzwania podjęła się cała rodzina Bajasów. Całe szczęście droga do obelisku prowadzi tym szerokim, wygodnym traktem, a nie tą szaloną ścieżynką widoczną poniżej. Przy okazji - zwróćcie uwagę na czerwony znaczek szlaku na drzewie. To trasa dla kijkarzy. Powodzenia przy wspinaczce na górę (chociaż sam zamierzam się tam wdrapać przy następnej okazji ;))!


Dzielni piechurzy, niczym Drużyna Pierścienia parli przed siebie mijając pokrzywione, ale majestatycznie wyglądające drzewa. Ta szaro-brązowo-zielona barwa Jaru dodaje mu dużo z klimatu fantasy. To oznacza dobrą wiadomość - przy drobnym wsparciu wyobraźni, nie trzeba jechać do Nowej Zelandii, żeby poczuć się choć trochę jak w Śródziemiu ;).


No i właśnie. Szliśmy sobie po równym, a przecież Jastrzębia położona jest wysoko nad morzem. Pewnych kwestii się nie oszuka, trzeba się wspinać! Na szczęście schodów nie ma zbyt wiele...

O, i tak przy okazji. Nie zwykłem marudzić, że gdzieś jest pod górkę i trzeba włazić. Generalnie to lubię. Jednak w Jastrzębiej ilość schodów, schodków, podejść i innych pionowych atrakcji jest tak duża, że w pierwszych kilku dniach mocno czuć w dupsku, że nie łazi się po równym. Stąd moja radość w miejscach gdzie wchodzenia nie ma zbyt wiele, bo to się tam nie zdarza :).


Tymczasem przywódca naszej grupy, oddalił się nagle w nieznanym kierunku. Wrócił po kilku minutach, ale dlaczego zniknął pozostanie tajemnicą do końca świata. Być może eksplorował nieznany nikomu fragment Jaru? Szukał tajemniczych skarbów pozostawionych przez Zygmunta III Wazę? Może zwyczajnie pytał o drogę? Nie chciał nam tego powiedzieć...


Wspinaczka po schodach zakończyła się sukcesem. Wędrujemy dalej przed siebie, tym bardziej, że za pagórkiem, który widzicie na zdjęci poniżej, znajduje się legendarny drewniany mostek. Taki wiszący i skrzypiący, jak w Shreku!


Do tego miejsca tak myślała moja kochana siostrzyczka. Strwożona oddała mi chwilę później aparat, woląc skupić myśli na radzeniu sobie ze strachem przed mostem... Zresztą każdy z nas wyglądał na przerażonego. Robiło się nieciekawie, Kasia nieśmiało proponowała zmianę trasy, my obstawialiśmy przy swoim. Ahoj przygodo! Zawołaliśmy i zniknęliśmy za rogiem.

Oczywiście, że wymyśliliśmy tę bajeczkę, żeby wkręcić siostrę!

Mostku nie ma, jest zwykły szlak prowadzący do obelisku. Orzeł został zrzucony przez Niemców w 1939 i powrócił na należne mu miejsce dopiero w 1996. Możemy usiąść przy ławce i oddać się chwili zadumy, patrząc na orła i brukowaną drogę z Jastrzębiej Góry do Hallerowa...


...ale wolimy ruszyć dalej, prawda?

Znów zbliżyliśmy się do cywilizacji, więc szybko uciekamy do lasu! Wyjątkowo urokliwego lasu. Liczne pagórki, skarpy, przebijające się miejscami morze... Nie wiem czy przyjemniej się tam biega, czy spaceruje...


Wiatr sprawia, że cuda dzieją się z drzewami. Rosną pod niewyobrażalnymi kątami, albo ich konary i gałęzie tworzą rewelacyjne esy floresy - wszystko po to, żeby nie dać się sile wiatru i trwać w swoim miejscu do końca dni!


W razie potrzeby jest też gdzie usiąść i oddać się leniwym obserwacjom Bałtyku...


No i nie możemy zapominać o faunie. Wiewiórka to akurat chyba jedyny przykład jaki udało się uchwycić na zdjęciu. Widziałem tam już sarny, zające, masę ptactwa, lisa i raz udało się biec razem z przepięknym jastrzębiem (chyba, nie wiem co to był za ptak dokładnie, ale był ogromny, piękny i na pewno był drapieżnikiem :)).


Na zachód od Jastrzębiej las staje się dużo szerszy i zmienia się z liściastego w iglasty. Miliony wydeptanych ścieżek biegną po milionie pagórków. Nie ma miejsca na nudę, oj nie!


Jednak nie po to jedzie się nad morze, żeby chodzić po lesie, prawda? Spróbujmy więc wrócić na plażę...


Wygląda na to, że się uda, chociaż morze szaleje okrutnie i wieje wciąż tak samo potężnie jak wcześniej...


W tę stronę moglibyśmy spróbować przejść.... Swoją drogą, ten sztuczny klif daje poczucie, że udaje się jakoś powstrzymywać żywioł.

Niestety - po pierwsze to idziemy w drugą stronę, a po drugie - żywioł cały czas, z tą swoją bezduszną cierpliwością, zwalcza każdą formę oporu jaką tylko wymyślą sobie ludzie.



Dolne poziomy falochronu są systematycznie zalewane, siatka rdzewieje i kruszy się, kamienie są wypłukiwane, linia oporu staje się powoli coraz węższa i węższa. Za jakiś czas zbudują tu coś nowego, być może bardziej pomysłowego niż to co widać teraz, a morze dalej będzie robić swoje. I tak w kółko. 

Przez to wszystko robi się nieco smutno. Wiatr wwiewa do głowy myśli o przemijaniu i o tym, jak malutcy jesteśmy my i nasz czas tutaj, wobec tego całego ogromu natury. Ciężki temat, ale mnie takie myśli uspokajają i nawet nieco podnoszą na duchu. Skoro jestem tak drobny, to w zasadzie nic mi nie grozi i nie mam nic do stracenia. I w zasadzie, to czym ja się przejmuję na codzień? Pracą? Rachunkami? Bałaganem w kuchni? Krachem na giełdzie? W tej jednej krótkiej chwili to wszystko okazuje się być głupie i bezsensowne.


Ale starczy już tej melancholii! Życie jest fajne, piękne i na każdym kroku możemy trafić na coś pięknego! Ciekawi mnie, czy gdyby zrobić taką ankietę - co jest najpiękniejsze na świecie? - ile osób odpowiedziałoby - zachody Słońca. Ja widziałem w Jastrzębiej najpiękniejszy w moim życiu, ale nie skalałem go robieniem mu fotek. Jednak kilka migawek z innych dni udało się złapać.



Bajka prawda? Pod spodem mój faworyt. Siostra - mistrzowski kadr! Przez źle skonstruowane schody (ten dolny schodek jest na wysokości pół metra od ziemi!) robi się problem z wejściem na górę. Jednak od czego ma się oparcie w rodzinie?


Ehhhh, pięknie tam, pięknie. Zawsze się zastanawiam, czy gdyby tam mieszkać, to nadal byłoby tak zjawiskowo, czy jednak codzienność przykryłaby całą magię tego miejsca? W sumie, to czemu by kiedyś nie spróbować? Marzenia się przecież spełniają, więc może gdyby marzeniem byłoby mieszkać tam cały czas i cieszyć się życiem tak samo, jak podczas wakacji, to by się udało?

Trzeba złapać wiat w żagle, jak te "ptaki" - kitesurferzy, szalejący na nadbałtyckim wietrze!