czwartek, 28 maja 2015

Entuzjazm

Muszę robić dobrą minę do złej gry. Uśmiechać się ładnie, słuchać co mówią do mnie inni, rozumieć ich prośby i polecenia, spełniać je. Rozglądać się po okolicy i myśleć, że jest ładna o tej porze roku. Słuchać gwaru i odnajdywać się w nim, jakby był czymś całkowicie normalnym, zgodnym z moją naturą. Żyć, tak jak zwykłem do tej pory.

Niewiele się zmieniło, w zasadzie nic. Ja jestem ten sam, moje towarzystwo jest takie samo, moje otoczenie, znane mi tak dobrze, nie różni się ani odrobinkę od stanu w jakim je zostawiłem. Co to jest te kilka dni? Co takiego się dzieje, że wracam do dobrze znanych mi miejsc, a czuję jakbym przyleciał na inną planetę? 

To wszystko przez to, że mogłem sobie pozwolić na 10 dni lenistwa! Jestem pewien, że to tego wina! Tutaj po prostu mam więcej obowiązków do wykonania, więcej jest na mojej głowie. To w tym nie mogę się odnaleźć! 


Tylko zaraz... jakiego lenistwa? Czy tamten czas spędziłem mało aktywnie? Nie wydaje mi się. Ba! Mam wrażenie, że to właśnie tutaj robię mniej! Częściej się lenię, częściej trwonię czas tylko po to, żeby szybciej zleciał. Tam jest zawsze coś do roboty. Idę na spacer, idę pobiegać, wskakuję do wody na basenie, gram w planszówki, czytam książki i czasopisma. Brakuje doby, żeby to wszystko pomieścić!

"No dobrze..." ktoś powie "...ale to są same przyjemności, nic specjalnie męczącego! To tak jakbyś się lenił!". W sumie racja. Jednak - po pierwsze - zdarzają się czynności specjalnie męczące, na przykład maraton ;). Po drugie - tam będąc też trzeba wypełniać obowiązki. Śniadanie samo się nie zrobi, a nawet jak się zrobi, to samo się po nim nie posprząta. Nikt nie lubi chodzić po brudnej podłodze, to trzeba ją ogarnąć. Śmieci pozbierać, wywalić do kubła. Poprać brudne gacie. Zrobić zakupy z dłuuuugą listą i dotaszczyć je do domu. Drobiazgi? Pewnie, ale często myślę, że to właśnie te drobiazgi są najgorsze, najbardziej uwierają, niczym mikroskopijne drzazgi.

Praca? Na pewno też ma wpływ, ale z drugiej strony - ile razy bywało tak, że miało się i 5 dni wolnego, a i tak nie było to to samo. Żadna czynność nie smakowała tak dobrze, brzydka pogoda od razu psuła nastrój ("jak zwykle - ja mam wolne i leje!"), a najczęściej to i tak nic się nie chciało i trwoniło się cenną wolność na bezużytecznych, irytujących błahostkach.


Znaczy się - trzeba poszukać gdzie indziej. A może po prostu wystarczy spojrzeć inaczej? Podczas maratonu w Łodzi strasznie odbijało mi się, po mojej pustej głowie, angielskie słowo feedback. Zazwyczaj wolę polskie określenia, ale to wydaje mi się dużo lepiej pasujące niż złowieszczo brzmiące "sprzężenie zwrotne"...

Obserwowałem siebie kiedy zachęcałem kibiców do głośniejszego dopingu i kibiców kiedy byli zachęcani. Działało to tak: widziałem grupkę, podskakiwała mi adrenalinka, krzyczałem do nich, machałem rękami itp., od razu czułem radość, oni wyrywali się z tej, było nie było, monotonii i zaczynali dopingować chętniej i głośniej. To dodawało mi jeszcze większego kopa, na skutek czego mimochodem się uśmiechałem. Oni to widzieli i nawet kiedy ich już mijałem, słyszałem bardziej ożywione brawa. Serducho waliło przyjemnie, zachęcane adrenaliną i endorfinami, z głowy wyparowywały, choć na chwilunię, złe myśli, ból jakby cichł na sekundkę.

Gdy nie robiłem tego, nie zachęcałem ich, nie działo się kompletnie nic. Szarzyzna.


I wydaje mi się, że właśnie o to chodzi!

Nie lubię miasta. Nie lubię tłumu. Nie lubię hałasu. Nie lubię gadania o niczym i robienia byle czego. Nie jaram się. Nie odpowiada mi moje otoczenie, cały ten mikro i makroklimat. Ciężko więc, żebym cieszył się tym co robię, cokolwiek to jest....

Lubię naturę. Lubię kameralną, klimatyczną wieś. Lubię ciszę, uspokajającą i przyjemnie masującą umysł. Lubię ciekawe rozmowy, w ciekawych miejscach, z ciekawymi ludźmi. Na spokojnie, bez pośpiechu i tego dziwnego, miejskiego ciśnienia.

Wtedy ładuję baterię. Wtedy cieszę się wszystkim. Podchodzę z entuzjazmem do każdej rzeczy jaka tylko mi się przytrafia. Zapomniałem czegoś kupić? Nie jojczę, że już mi się nie chce wychodzić, ale ubieram buty i wyskakuję na deszcz i wiatr z uśmiechem na ustach. Smakuję życie pod każdą postacią - porannej jajecznicy, południowej kawy, wieczornego szumu rzeki, migotania nocnego nieba.


Jest mi tu źle, bo wiem, że znalazłem swoje miejsce na świecie. Wiem gdzie chciałbym żyć i co chciałbym tak robić. Pewnie to minie z czasem, ale teraz czuję się jak podczas rozstania. Wydaje mi się, że już nie dam rady normalnie żyć, póki nie wrócę w tamte zakątki, nie odetchnę tamtym powietrzem.

Co z tym zrobię? Feedback. Zacznę działać. Nakręcać spiralę działania, która, mam nadzieję, zaprowadzi mnie kiedyś do mojego domu, takiego jak sobie wymarzyłem, z Dominiką leniwie wyciągniętą na leżaku, obok jej ukochanych, wymarzonych psiaków, a ja będę sobie na to zerkał spod drzewka, gdzie poszedłem poczytać i porozmyślać, niczym Włóczykij.

Źle mi i ciężko, ale gotuje się we mnie. Natura naładowała moje baterie do maksimum. Dała mi tę samą niewidzialną energię, jaka powoduje, że kibice zachęcani dopingują głośniej, a ja później biegnę szybciej.

Jestem pełen entuzjazmu. Jaram się!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz