poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Obudziłem się...

...nie, nie wczoraj. Dużo, duuużo wcześniej. Nie wiem kiedy to było dokładnie, na pewno byłem jeszcze dzieciakiem. W każdym razie, kiedyś zaświtało mi w głowie marzenie "chcę przebiec maraton". Próbowałem zaczynać przygotowania wielokrotnie, za każdym razem po jakimś czasie odpuszczałem. Na pewno każdy zna to uczucie.

W końcu podjąłem decyzję - teraz albo nigdy. Było to w czerwcu 2012 roku, kiedy planowałem przenieść się do Wrocławia i tam ułożyć sobie życie. Łódzki maraton w kwietniu 2013 miał być okazją do odwiedzenia rodzinnego miasta. W drugiej połowie lipca zacząłem biegać. (Uwaga wyświechtane sformułowanie!) Do końca życia nie zapomnę pierwszego treningu. 23 lipca 2012 roku założyłem zwykłą bawełnianą koszulkę i stare, śmierdzące buty do tenisa (! ;)) i poleciałem. Wróciłem do domu z sowitą zadyszką (myślałem, że mam kondycję, naprawdę dużo wtedy się ruszałem - jeździłem na rowerze i pływałem), po dwudziestu minutach i zastanawiałem się, jak to jest możliwe, żeby biec przez godzinę bez przerwy.

Obudziłem się... wczoraj. Bez najmniejszego problemu, mimo że była 6.30. Spało mi się bardzo przyzwoicie. Przeciągnąłem się leniwie i wziąłem sowity łyk mineralnej. Wszystkie rzeczy miałem naszykowane już w sobotę wieczorem, więc pozostało je tylko wrzucić do maratońskiego worka depozytowego (tm). Wiecie jakie jest śniadanie mistrzów? Buła z dżemem, tyle że podzielona na trzy kanapki. 

Kto czytał "Święto?" pamięta jaki jest największy problem przed startem. Okazało się, że z tym problemem problemu nie było - poszło gładko ;). Humor mi dopisywał, czasu miałem nadmiar, wszystko było tak jak miało być. Wyszedłem na autobus duuużo wcześniej, ale jakoś szybko zleciało mi czekanie na niego. Nawet nie działał mi na nerwy tłum dzieciaków w autobusie (wiedziałem, że będą mnie później dopingować, więc co się miałem boczyć ;)). 

Godzinka czasu w Arenie to akurat na przebranie się i odstanie swojego w kolejkach do depozytu i toalety. Buty, za którymi nie przepadam, udało mi się wyjątkowo zawiązać dobrze już za pierwszym razem. Numer startowy poprawiałem tylko raz, co nie zdarza się zbyt często. 8.40 wygoniłem ojca na dwór, chociaż marudził, że jeszcze chwilę. Ostatecznie na linii startu byliśmy dosłownie dwie minuty przed startem. Swoją drogą musieliśmy skakać przez ogrodzenie między torem dla biegaczy na 10 i 42,195 km.

Kilka szybkich ćwiczeń dogrzewających i odliczanie do startu z Hanią Zdanowską. Niespecjalnie czułem podniecenie z okazji startu, może dlatego, że tak szybko się to wszystko działo? W każdym razie nie zdążyłem się zorientować, a już biegłem. Cel - średnio 5 min/km i przyspieszenie na ostatnich dwóch, trzech, wykorzystując finiszową adrenalinkę. Czas na mecie? Wymarzone 3:29:59 lub szybciej.

Plany musiałem szybko zweryfikować. Komfortowym tempem okazało się mniej więcej 4:50 min/km. Szybko wyprzedziłem balonik z napisem 3:30 i... miałem. Dopiero kilka punktów i punkcikow kibicowania dodało mi werwy. Wiedziałem, że na 13 km będą czekać na mnie moje dziewuchy, więc odliczałem kroki do tamtego miejsca. Poza tym po 40 minutach zawsze wchodzę w lepszy rytm i tym razem było podobnie. 

Było podejrzanie dobrze. Wiecie jak to jest - jak za dużo rzeczy idzie ok, zaczynamy się zastanawiać kiedy coś się spieprzy i pójdzie nie tak. Zupełnie niepotrzebnie, bo jeśli jest dobrze, to trzeba się tym nakręcać i będzie jeszcze lepiej!


Tym bardziej, że kibice pomagają się nakręcać. Na 13 kilometrze już nie pamiętałem o dołku z początku. Czułem się świetnie, biegłem swoim tempem, czerpałem dobrą energię ze świata i starałem się oddawać jej jak najwięcej światu. Piąteczka maratonie!


Kolejne kilometry to walka z problemem. Tak, z tym problemem, który miał nie być problemem, bo wszystko z nim poszło bez problemu. Minąłem toi toi na Politechniki. Nie, jeszcze nie teraz, albo odpuści, albo przy następnej okazji będę musiał skorzystać. Chwilę później znów spotkałem moje dziewczyny i później jeszcze raz, więc na chwilę przestałem o tym myśleć!


Jakieś 500 metrów dalej już biłem rekord w korzystaniu z drugiej opcji toi toia... 40 sekund, może minutę, na pewno nie więcej. Myk, myk i znów na trasie. Ciekawi mnie co by było gdybym tam nie zajrzał. Tzn. gdyby mi się nie chciało. Może czas byłby lepszy? A może ta chwila oddechu pomogła i pozwoliła dalej pędzić przed siebie?

Gdybać sobie można, a tymczasem na leniwych Nowych Sadach i św. Franciszka zbliżałem się do połówki. Bałem się, że trzymając to tempo, które trzymam, w końcu mnie odetnie i skończą się moje marzenia o zyciówce. Tymczasem po przekroczeniu połówki zacząłem jeszcze bardziej przyspieszać i nadróbka rosła z każdym kilometrem. Około 25 kilometra już wiedziałem, że będzie musiało stać się coś straszliwego, żeby 3:30 nie zostało złamane. 

No ale poczekajmy! Wbiegałem przecież na Maratońską! Nie cierpię tej ulicy. Nienawidzę, pluję, depczę i obrażam. I niech się wali, bo nie wymiękłem, chociaż przez chwilkę poczułem się nieco gorzej! Dłuuuuga i trudna psychicznie pętla była szybko zjadana i byłem coraz bliżej Zdrowia i 30 kilometra. W międzyczasie moje niezłomne kibicki i błyskawiczny, bidonowy pitstop.



Maraton to nie 42,195 kilometrów biegu. Maraton to 30 kilometrów biegu i 12,195 maratonu. Zaczyna się po 30 (nawet jak do 30 brakuje Ci jeszcze kilku lat, albo masz już "górkę"). Bałem się jakiegoś dołka, kryzysu, nie daj Bóg ściany. Tymczasem - nic. Nadróbka utrzymywała się na niezłym poziomie, kibice pomagali, wcale nie było gorzej! Tym bardziej, że każdy kilometr do mety to mniejsze ryzyko, że coś pójdzie nie tak, nawet jeśli mnie odetnie. 

Około 35 kilometra - szok. Usłyszałem za sobą grupowe dyszenie. FUCK. Balonik mnie dogonił. W pierwszej chwili chciałem im uciekać, ale uznałem, że skoro mam nadróbkę, to oni też. Czemu więc nie połączyć sił? Tym bardziej, że pacemakerzy, a szczególnie Jakub Tracz z Piotrkowa (pozdrawiam gorąco!), dodawali otuchy i powera, tym bardziej, że zbliżał się ten legendarny 37 kilometr. Najgorszy, najtrudniejszy, najbardziej dołujący. Przeleciał mi nie wiem kiedy, 38 też, tym bardziej, że pozbyłem się zbędnego już bagażu.


Popełniłem wtedy chyba jedyny błąd. Za wcześnie się podjarałem, że to już. Balonik nieco mi uciekł i na 39 kilometrze zacząłem ich gonić. Dopadłem na wysokości 40 kilometra i... zaczęło mi brakować energii. Zacząłem czuć jak drętwieją mi nogi i dłonie. Zaczęły się zawroty głowy. Wspomniany już Kuba robił co mógł, żeby dodać mnie i innym otuchy. Gadałem do siebie "nie zatrzymuj się, nie poddawaj się, dasz radę, to już blisko". Jakoś doczłapałem się do 41 kilometra i za chwilę minęliśmy wielką flagę z cyfrą 9. Oznaczenie z dychy. Kilometr do mety. Westchnąłem głośno, chyba trochę zwolniłem. Nie wiem czy nie zamarudziłem. Nie wiem też czy było to konkretnie do mnie, ale usłyszałem głos Kuby z tyłu "NIE ODPUSZCZAJ, BO DOLECISZ TAM NA KOPACH!". Nie było już mowy o odpuszczaniu. 

Wbiegłem na teren Areny, przestawałem kontaktować. Zbiegam na dół i... zaczynam machać łapami i się drzeć. Zdjęcie nieostre, ale jedyne, na którym widać moją szaloną radość. 


Nie wiem skąd na mecie wziął się Kuba, ale darł się z nami i gratulował wszystkim, którzy dobiegali w jego grupie. Finisz, i dziki wrzask radości. Czułem rozbawione spojrzenia innych maratończyków. Jeden z nich odwraca się do mnie i rzuca mi się na szyję. Ściskamy się mocno, za chwilę ściskam się z kimś innym. Cały czas się drę. Widzę kobietę, szczęśliwą z rękami wysoko w górze. "UDAŁO SIĘ, PIĄTECZKA!" drę się do niej, a ona, z szerokim uśmiechem na twarzy, choć nieco zdezorientowana, przybija. Biedactwo, które dawało mi medal, cicho szepnęło "gratuluję", wydawała się dość przerażona. Dwa kroki dalej widzę kogoś z obsługi medycznej. Jakaś dziewczyna. "Wszystko w porządku?". Patrzę się na nią i nie rozumiem pytania. Po chwili zatrybiam. "Taaaaak" i szczerzę się jak psychol. Idę po wodę i pochłaniam pomarańczę w jakieś dwie sekundy. Spoglądam na stoper.

3:28.02. 

Marzenie się spełniło. 

Dziękuję mojemu fan clubowi i gratuluję tacie poprawienia życiówki (wiem, że miało być lepiej, ale przekonać maraton do swojego zdania jest jednak trudniej niż w drugą stronę!)! Jakubowi Traczowi za wsparcie na ostatnich kilometrach! Wszystkim kibicom na trasie, którzy dodawali otuchy i brali udział w przekazywaniu energii!


czwartek, 16 kwietnia 2015

Władek

Do maratonu zostały raptem trzy dni, a nam się z tatą nic nie chce, a już na pewno nie biegać. Dziś zwlekliśmy się na śniadanie, później znów polegliśmy na łóżkach, poszliśmy pograć godzinkę w pingla i znów na wyrka... Drętwota opanowała nasze ciała i umysły, strach pomyśleć co będzie, jak zostanie nam to do niedzieli.

Jednak przecież nie po to przyjechaliśmy nad morze, żeby leżeć godzinami na łóżku. W Jastrzębiej zleźliśmy już wszystko, więc żeby pobudzić się do życia potrzebowaliśmy czegoś więcej. Pierwszy pomysł - Żarnowiec i wieża widokowa w Gniewinie. Czynne od maja... To może chociaż latarnia w Rozewiu? Dupa, też dopiero od majówki. To może Władysławowo?

Zwlekliśmy się do auta i podjechaliśmy te kilka kilometrów do Władka. Z daleka widać wieżę Domu Rybaka, który przecież posiada wieżę widokową! Uda nam się jednak na coś wysokiego dziś wczłapać!



Ciekawy to budynek, bo wybudowany w drugiej połowie lat 50. jako hotel dla pracowników rozwijającego się wtedy portu rybackiego. Posiadał 150 pokojów noclegowych i, jak podają internetowe źródła, charakteryzował się typowym dla ówczesnej epoki... przepychem. Nie ma informacji o tym jak długo pełnił tę funkcję, ale sądząc po ironicznym przydomku wieży przy budynku, czyli "Wieży Popiela" (od nazwiska pomysłodawcy Mieczysława Popiela), raczej nie cieszył się wielką popularnością. Obecnie mieści się tam Urząd Miasta i masa innych instytucji, ale wiadomym jest, że najciekawszy jest taras widokowy na wieży.

W drodze na górę można skorzystać z luksusu, czyli windy, która wiezie na 7 piętro. Jedno trzeba przeskoczyć z buta, aby uiścić niezbędną opłatę (8 zł  bilet normalny, 16 zł za wstęp na "Kulę" na szczycie wieży, sami oceńcie czy warto ;)) u niezbyt sympatycznej pani ze sklepu z pamiątkami. Później po "ślimaczku" na taras i... wicher wyrywa z butów! Generalnie od niedzieli nad morzem wieje jak cholera, więc na 45 metrach ponad poziomem morza było dopiero ciekawie...

Trzeba jednak przyznać, że widok jest całkiem przyjemny, szczególnie na wyrastającą z lądu Mierzeję Helską.

Na początek klif wyrastający za Władysławowem i ciągnący się dalej na zachód w stronę Rozewia i Jastrzębiej Góry. Widoczne po lewej stronie jupitery to COS w Cetniewie.


Tutaj Władysławowo, czyli bloki, bloki, bloki i jeszcze trochę apartamentowców ;).


Władysławowski port.



Mierzeja Helska.


Ulica Hallera i dworzec kolejowy na jej końcu.


"Władek" za specjalnie urokliwy nie jest, ale nie ma co wymagać cudów, miasto swoją historię zaczęło w zasadzie w latach 20. XX wieku, dzięki powstaniu portu. Wcześniej nosiło nazwę Wielka Wieś, co daje nieco do myślenia. Jedynym naprawdę wartym odnotowania wydarzeniem z wcześniejszych lat było zbudowanie na zlecenie króla Władysława IV fortu w okolicy wsi, w związku z groźbą wojny ze Szwecją. W ten sposób rozwikłana zostaje zagadka obecnej nazwy miejscowości (hurra!).

W roku 1920, w dzień po zaślubinach Polski z morzem w Pucku, do Wielkiej Wsi zawitał gen. Józef Haller, aby odbyć krótki rejs. Okolica tak bardzo przypadła do gustu jednemu z jego oficerów, że postanowił wykupić część tego terenu. Nieco na zachód od Wielkiej Wsi założono letniskową osadę Hallerowo (dzisiaj jest to dzielnica Władysławowa).

Letnisko to jednak nie wszystko, jak już wspomniałem najistotniejszy jest tutaj port rybacki, ponoć jeden z najważniejszych w Polsce, jeśli chodzi o rybołówstwo. Powstał w latach 1935-38 i ciekawe jest to, że jest całkowicie sztuczny, tzn. nie ma tu ujścia żadnej rzeki. Dzięki niemu miasto rozwinęło się do widocznych na zdjęciach rozmiarów.

Oto kilka migawek z portu. Urokliwego, chociaż nie wiem czy jest jakiś nieurokliwy port :). Mają w sobie ten fascynujący nostalgiczny i tajemniczy klimat, kuszący obietnicą przygód i podróży w niebezpiecznych morskich warunkach...










To właśnie jest magia nadmorskich miejscowości. Nawet jeśli nie ma w nich zbyt wielu ciekawych miejsc, to zawsze można uciec do portu albo na plażę i cieszyć się tym co piękne w przyrodzie...


Wiatr stawał się okrutnie natarczywy, więc przeszliśmy plażą tylko krótki kawałek i uciekliśmy znów do miasta. Po drodze, przy wejściu do portu pamiątkowy pomnik, związany z tysiącleciem Państwa Polskiego. Szczególnie urokliwa jest ta syrenka pośrodku daty 1966 ;).


Dookoła tablicy znajdują się kotwice i ktoś mądry pomyślał, że warto wyjaśnić turystom o co z nimi chodzi. Postawiono w związku z tym tę doskonale czytelną, przejrzystą i zachęcającą do zapoznania się z zawartymi informacjami tablicę...


Tak to już jest w naszym kraju niestety ;).

Wyjeżdżając z Władysławowa udało mi się jeszcze napotkać dwie ciekawe rzeczy. Po pierwsze - czeska czekolada Studentska była do kupienia w zwykłym markecie. W Łodzi trzeba się nieco nagimnastykować żeby ten rarytas trafić.

Drugi fascynujący temat to budynek dworca. Kolej została doprowadzona tu w 1922 roku, nie wiążą się z tym żadne super historie, sam budynek nie jest również wybitnym dziełem architektury. Co w takim razie jest tu takiego ciekawego? Sami zobaczcie...



Co to takiego zielonego w tym tympanonie? Jakieś malowidło? Może machnęli jakieś rybki, glony czy coś innego? Warto sprawdzić! Idę...!

Zbliżam się, przyglądam, a tajemnicze zielone "coś" okazuje się być... starą farbą przebijającą tę beżową ze świeżego malowania!


Świetnie wykonana robota! Pogratulować :).

Taki to właśnie ten Władek jest. Niby fajnie, że nad morzem, ale w sumie poza tym to szału nie ma... Wpaść na jeden dzień, na wieżę i port? Spoko. Zostać tu na cały urlop? Nie zdecydowałbym się, tyle przyjemniejszych miejsc w okolicy.

Plus jest taki, że chociaż trochę się tam z ojcem rozruszaliśmy i pokonaliśmy porannego lenia! Władku! Chociaż za to Ci dziękujemy!

niedziela, 12 kwietnia 2015

Święto?

Do łódzkiego maratonu został tydzień. W zasadzie to już mniej niż tydzień, bo przecież start o 9...

Dziś biegło Dębno, za tydzień Kraków, za dwa wiosenna Warszawa. Biegów na krótszych dystansach obrodziło tyle, że ciężko to wszystko ogarnąć. W mediach zaczyna się pompa. Jak sobie radzić ze stresem, jak przygotować się do debiutu, co jeść, co pic, na którym boku spać i miliony innych wartościowych porad. Z doświadczenia wiem już, że takie artykuły fajnie się czyta, trudniej stosuje, a na trasie i tak ma się w dupie to wszystko, byle przetrwać :).

Mniejsza z tym - artykuły czy programy trafiają się lepsze i gorsze, mniej i bardziej ciekawe, mniej i bardziej użyteczne, ale łączy je jeden mianownik. Górnolotnie brzmiąca narracja, że o to już niedługo/jutro/dziś ŚWIĘTO biegaczy na ulicach jakiegoś tam miasta. Tysiące zapaleńców opanuje, na ten przykład, Łódź mierząc się z królewskim dystansem maratonu! Będzie adrenalina, emocje, walka o najlepsze wyniki i wspaniały doping kibiców.

Brzmi cudownie, prawda? Na wyborczej nie napiszą przecież jak jest naprawdę. Czemu? Zapraszam do zapoznania się z moim opisem przed, w trakcie i po maratonie, bez upiększania :).

Na tydzień przed: mnie już trzeci raz udało się wyjechać na "obóz przygotowawczy" z dala od Łodzi (dziękuję Tato!) i relaksować się przed startem nad morzem. Nie każdy ma taki luksus, często zdarza się pracować i na dzień przed startem. Co poradzić... Stres, zmęczenie, fajnie by było tego pozbyć się przed startem, bo na maratonie wszystko "wyłazi" z organizmu z ogromną siłą, a im większy kilometraż tym gorzej. Przyznam szczerze - ja już od tygodnia mam motyle w brzuchu i czuję tremę przed startem. Dzięki Bogu nie jest to taka paraliżująca panika jak rok temu, ale nerwy zawsze są. Zresztą, jeśli ktoś przestanie się bać maratonu, to niech lepiej sobie odpuści, bo zostanie przezeń najpewniej zniszczony...

Na dzień przed: jedziesz odebrać pakiet. Tam oczywiście milion stoisk reklamowych, zaczepia Cię tłum naganiaczy i wolontariuszy, kiedy Tobie marzy się w spokoju odebrać ten cholerny numer i jechać do domu zbierać myśli w całość... W końcu jest po wszystkim i dociera do Ciebie świadomość, że to JUŻ. Nic nie dzieli Cię od startu, żadnego czekania formalności. Kilka, max kilkanaście godzin i będziesz walczyć z liczbą 42,195. Wiesz (z artykułów ;)), że trzeba dobrze i rozsądnie zjeść, ale żołądek jakiś taki skurczony. Starasz się pic ile wlezie, ale nawet woda nie "wchodzi" tak jak powinna. Nic to.

Wieczorem szykujesz ciuchy, żeby rano się nie stresować, pewnie już od paru dni wiesz co zjesz na śniadanie, prysznic i kładziesz się do łóżka. Marzysz o szybkim zaśnięciu i długim, twardym śnie, ale niestety, na 90% będziesz długo kręcić się po łóżku, a kiedy sen wreszcie przyjdzie to zadzwoni budzik, dużo za wcześnie (koło 6, przed Poznaniem o 5...)...

Przed samym startem: Ze spania nici. Śniadanie ledwo wchodzi, chociaż mózg wie, że powinieneś zjeść na maksa. Kończy się to najczęściej na bułce z dżemem, popitej szklanką wody. Tysiąc razy sprawdzasz czy wszystko jest jak trzeba, buty, numer startowy, ciuchy i co tam jeszcze masz za talizmany i gadżety.

Jedziesz autobusem, nerwowo żartując z tymi, którzy też jadą na start. Masz ich w dupie, prawdę mówiąc, chcesz już tylko biec, a nie pierdzielić farmazony.

Docierasz do startu. W szatniach, depozycie ZAWSZE jest tłoczno i ZAWSZE jest kolejka. Nie ma innej opcji, z tym trzeba się pogodzić. Zresztą to to nie problem. Depozyt szybko leci, a przebrać można się wszędzie. Wpółdo 9. Zaraz na start, ale zaraz...

Fuck. Ciśnie Cię dwójka.

Okrutny temat. Siknąć dasz rade wszędzie, z tym drugim problemem jest gorzej. Ładujesz się do WC, gdzie, jeśli masz szczęście to nie ma kolejki (to znaczy, że pewnie jeszcze ze dwie godziny do startu ;)). Wokół Ciebie znajomy zapach i nieznajome, ale jakże bliskie cierpiące twarze. Wbijasz się do środka, z trudem robisz co trzeba... i zaczynają się konwersacje.

90% rozmów przed maratonem tyczy się kwestii gastrycznych. Przykład? Z Poznania, od taty:

Ktoś: Oooo, no to 0,4 lżej!

Tata: To tak precyzyjnie masz to wyliczone?

K: Pewnie, że tak, pełne przygotowanie!

T: A na trasie będzie gdzie w razie co?

K: A ty na ile biegniesz?

T: Na 4 godziny.

K: Eeee, to poczujesz gdzie!

Na 15 min przed startem KAŻDEMU chce się siku, więc kolejki są ogromne i nie licz, że przy 150 toi toiach uda Ci się wbić bez czekania. Nerwy są do samego końca. Później ustawiasz się na starcie i udajesz rozgrzewkę. Coś tam się pogibiesz, ale w zasadzie to masz to w poważaniu, chcesz już tylko biec. Czas, który do tej pory pędził staje w miejscu. Każda minuta jest jak godzina...

W końcu zaczyna się odliczanie. Tłum zbija się w, nomen omen, kupę, a spiker nakręca atmosferę. 3...2...1... START!

I co? Nie, nie pędzisz. Zanim ruszy przód to trochę minie. Na największych biegach trzeba czasem spacerowac i 20 minut, zanim miniesz start i zaczniesz biec... Nie muszę mówic jak to przyjemne i podnoszące na duchu...

W końcu lecisz! Tu już pełna plejada uczuć. Górki, kryzysy, euforia, przeplatana z poczuciem totalnej beznadziei. Raz marzysz, żeby być samemu, a za chwilę pragniesz biec w grupie. Non stop coś Cię boli, a im dalej tym bardziej masz wrażenie, że boli wszystko, chyba nawet włosy na plecach (nawet jak nie masz).

Zdarza się, że patrzysz z optymizmem w przyszłość...



...ale częściej masz dosyć i zastanawiasz się co tu robisz... (wybacz Ojciec ;)).



Nie jest lekko, a jeśli wydaje Ci się, że jest, to znaczy, że zaraz "strzeli" Cię kryzys. Z psychiką dzieją się dziwne rzeczy. Mijają Cię wyjące karetki i zaczynasz się martwic o samego siebie. Za chwilę czytasz etykietkę batonika, który masz "na przegryzkę"... Brakujące do końca kilometry liczyłem ostatnio myśląc "jeszcze 9, to tyle co palców u dwóch rąk, jakby mi jeden odrąbali siekierą...".

Na dodatek po 30 kilometrze zaczyna się to przedziwne uczucie "wyłączenia" ze świata. Nie umiem tego porównać z niczym innym, ale polega to na tym, że przestajesz odbierać bodźce z otoczenia, czujesz się jak w kokonie, kompletnie niespójny z otaczającą rzeczywistością.

Na 37 km - kryzys na bank, bo to już tyle w nogach, ale jeszcze aż 5 do końca. Straszny moment, a jak jeszcze masz ścianę, to już kompletna katastrofa. Walczysz, dosłownie walczysz, myślę że można porównać to do walki tonącego o utrzymanie się na powierzchni. Nic już nie jest takie jak być powinno. Im bardziej się starasz, tym bardziej idziesz na dno. I tak gdzieś do 40 kilometra.

Wtedy nagle... robi się lepiej. Ból znika. Na ustach pojawia się uśmiech. Nogi zaczynają nieść same. Im bliżej mety tym bardziej pędzisz jak wariat, byle przekroczyć tę cholerną linię na końcu. Dobiegasz tam, a adrenalina rozsadza żyły.



Masz ochotę się drzeć, płakać, skakać, szaleć, ale po wręczeniu medalu nie masz siły na nic. Jest to jedno z najpiękniejszych uczuć jakie znam i nie podejmuję się prób jego opisywania. Leżysz w bezruchu i jest po prostu cudownie.

Dopiero tam zaczyna się święto...

Mam wrażenie, że brzmi to wszystko strasznie. Samo cierpienie, ból i ogólny bezsens. I tak jest, od wewnątrz...

Jednak celowo pominąłem to co z zewnątrz. Kibiców. Tych zorganizowanych i tych przypadkowych, wszystkich. To oni dodają sił w trudnych chwilach. To oni pozwalają na 37 kilometrze przetrwać, kiedy ktoś kompletnie nieznany wydrze się do Ciebie "DAWAJ MATEUSZ, NIE ODPUSZCZAJ, DASZ RADĘ". Przybijają z Tobą piątki, biją brawo, czasem po prostu się uśmiechają. Samemu to nie ma sensu, nie ma szans. Tylko ze wsparciem da się tę mękę przetrwać.

Stąd mój apel - jeśli nie biegniecie - zajrzyjcie pokibicować! Stańcie gdzieś na trasie i bądźcie tym największym pozytywem! Postójcie chociaż pół godzinki, pomachajcie chociaż dwudziestu osobom. Sami byśmy nie dali rady, chociaż serca i nogi mamy mocne! Rozważcie to, poważnie. Startujemy o 9, biegniemy do, mniej więcej 14-15, więc jest szansa i się wyspać i zdążyć na "Familiadę". Trasę tegorocznego Łódź Maratonu wrzucam tutaj (jest w pdfie).

Mam nadzieję, że do zobaczenia 19 kwietnia!

sobota, 4 kwietnia 2015

Święta

Przez cały dzień chodziła za mną ta koncepcja na wpis, ale myślę sobie - no nie, nie ma sensu, przy takiej pogodzie to nie wypali, muszę wymyślić coś innego. Szczęście w nieszczęściu - po południu przyszło ochłodzenie, śnieg, a nawet u mnie pogrzmiało i pobłyskało się.

Do czego zmierzam? Ostatnio chodzi za mną cytat, kompletnie nie pamiętam skąd, że życie bardzo często przynosi nam zupełnie co innego niż byśmy chcieli czy oczekiwali. Od siebie dodałbym jeszcze - nawet jeśli daje nam to co chcemy, to okazuje się to zupełnie inne, niż wydawało się "w myślach".

No właśnie i co... mamy Wielkanoc, powinno świecić słoneczko, roślinki powinny już ochoczo zielenić się i dziewuchy powinny martwić się jak tu ubrać się na poniedziałek, żeby nie zmoknąć za bardzo przez Śmigus Dyngus. Tymczasem mamy chłód, śnieg, wilgoć - wiosna nie przychodzi tak jak by się o tym marzyło. Jeszcze jak na złość kusi nas pojedynczymi dniami gorąca i po chwili chowa je pod brzydkimi chmurami.

Jednak Świąt nie odwołamy, pisanek nie wybielimy, koszyków nie opróżnimy, a wody na Dyngusa nie wylejemy do zlewu. Trzeba się cieszyć z tego co mamy.

A co mamy? Życzenia - spokojnych, zdrowych i wesołych. Tak też by się chciało, żeby było, chociaż z góry wiemy, że nie będzie.

No bo jak spokojnych, skoro tyle na głowie - zakupy, pranie gotowanie, a zaraz po Świętach do pracy, a oprócz pracy to jeszcze pity do rozliczenia, malowanie do zrobienia i tysiąc innych zmartwień. Głowa zajęta i na pewno nie niedzielnym śniadankiem przy jajeczku.

Ze zdrowiem też różnie bywa, bo a to jakiś katar się trafi, a to coś pobolewa, niby dobrze, że to nic poważnego, ale ciężko nie martwić się gorszym niż zazwyczaj samopoczuciem. Do tego jeszcze ta nie przychodząca wiosna, co doprowadza do szału system nerwowy...

I wesołych... no to już w ogóle tragedia. Żarty wujka może i by śmieszyły, gdyby nie były powtarzane po raz tysięczny. Jak już trafi się coś naprawdę zabawnego to jest akurat na mój temat i trochę się śmieję, ale bardziej wnerwiam, że się cała rodzinka uwzięła. Zamiast banana na twarzy - nos na kwintę i byle przetrwać.

Tak w sumie wyglądało ostatnie Boże Narodzenie w moim wykonaniu. Byle szybko, byle odbębnić i mieć chociaż sekundę dla siebie. Milion zmartwień, kilogramy nerwów, nic nie jest jak trzeba. Wieczorem 26 grudnia dół, że to już po wszystkim i następna okazja za rok. Masakra.

Dlatego teraz mam to wszystko w nosie. Nie myślę o pracy, o dwóch maratonach, o tym że mam dosyć biegania, że kasy zawsze za mało, że wiosna nie przychodzi, a Dominika znów złapała jakieś choróbsko.

Chociaż właśnie padam na twarz ze zmęczenia i najchętniej spałbym całą dobę, to cieszę się, że jutro na 10 gnam na wielkanocne śniadanko, a potem o 14 zjemy (heh... zjemy, pochłoniemy ;)) obiad w dużym gronie całej rodziny. Nie zamierzam się spieszyć, denerwować i śmiać z żartów na mój temat. Będę się uśmiechać, zagadywać, dogadywać, a w poniedziałek najpierw dam się zmoczyć, po czym zrewanżuję się tym samym z nie mniejszą satysfakcją. Zapominam o bólu nóg i kaszlu Dominiki, jestem świeżutki i szczęśliwy. We wtorek idę do pracy na 12 godzin, ale zamiast myśleć "jeja, kiedy ja w końcu odetchnę, ale katastrofa", pomyślę "kuźwa, juuuuuuż?" :).

Bo święto to święto i trzeba je świętować, koniec kropka. Nie ma wymówek, świętować zamierzam pełną gębą!

I tego, a także spokojnych, zdrowych i wesołych życzę Wam!

Smacznego jaja!