poniedziałek, 30 marca 2015

Pogoda to nie wymówka, czyli z Dąbrowy na Nowosolną wbrew rozsądkowi

Chciałoby się, żeby każda sobota była wolna, co? Chciałoby się pewnie też, żeby w każdą wolną sobotę, a najlepiej w ogóle w każdą sobotę pogoda była jak marzenie. Słoneczko, ciepło, a nie za gorąco, no - ostatecznie zimą niech będzie przyjemny, leciuchny mrozik, ale słoneczko i dużo śniegu, żeby było jak bałwana polepić. No właśnie... tylko wiecie co?

NIE DA SIĘ TAK! :)

Później jest gadanie "aaaa, bo miałem jechać w sobotę rowerem gdzieś daleko, odpocząć, ale pogoda do dupy, to zostałem w domu i piłem piwo przed telewizorem"...

To tylko wymówka! Nie ma takiego gadania! Jak mawia ludowe porzekadło - "nie ma złej pogody, są tylko źle ubrani rowerzyści". Toteż, pomimo chmur, ciężkich jak niemieckie działo artyleryjskie, ubrałem się jak trzeba i pojechałem zwiedzić nieco mniej znanej mi części Łodzi. W zasadzie w ogóle nie znanej.

Wymyśliłem sobie, że skoczę na Wiączyń, stamtąd przez tamtejszy las, do krajowej 72, do Nowosolnej i do domciu, najpierw Pomorską, a potem już sobie znanymi ścieżkami.

"Tam" zdecydowałem się pojechać ul. Śląską, przez Młynek do Della. Młynek, smutny przy tej pogodzie, jak każdy park zanim się zazieleni...


Po przeciwległej stronie stawu sfotografowałem pewien fascynujący mnie obiekt. Chodzi mianowicie o ten głaz:


Przyznam szczerze - pierwszy raz widziałem go z przodu, zazwyczaj jeno zerkałem na niego przebiegając pobliską ścieżką. No i z tej perspektywy wyglądał jak jakaś pogańska kapliczka ;). Okazało się, że jednak nie, że jednak coś upamiętnia, chociaż jedyną wskazówką jest data 1932 r. No bo "RTSa" na środku nie brałem pod uwagę, jako wiarygodnego dowodu.

Otóż jest to głaz upamiętniający wizytę w tym miejscu Władysława Gomułki, który, przemawiając do ludu, został pogoniony przez policję i postrzelony. Jeśli ciekawi kogoś cała historia znajdzie ją na tym blogu.

Kawałek dalej, za pomnikiem dawnej władzy biegła ścieżynka. Przypomniała mi, nie wiem czemu, czerwony szlak do Inowłodza ;).


Skoro już o pomnikach władzy mowa - dalej jechałem sobie pewną bardzo ważną, szeroką i piękną łódzką arterią... Aleja Ofiar Terroryzmu 11 Września, bo tak brzmi jej pełna nazwa, to bardzo istotna droga w Łodzi. Zbudowana jako, hm, połączenie między ul. Rokinińską, Olechowem, a ul. Śląską i Górną. Jej znaczenie komunikacyjne widać chociażby na tym, pełnym aut, zdjęciu:


No dobra, trochę podkoloryzowuję, coś tam jednak jeździ, ale kurczę... Całość kosztowała prawie 200 mln złotych, a zostało to zbudowane tylko po to, żeby ściągnąć do łodzi miłościwego Della, bez którego przecież nie było tylu miejsc pracy, tylu zysków! No cóż, a może gdyby za to w jakiś sposób wspomóc małe przedsiębiorstwa?

Lubimy podlizywać się zachodowi, to mamy, kto bogatemu zabroni ;).

Pognałem dalej mijając krańcowy punkt budowy trasy W-Z (nie miałem pojęcia, że aż tu dociera!) i postanowiłem odbić sobie w prawo, w uliczkę Nery. Za chwilę miała być odbitka w ulicę Kątną, ale teraz patrząc na google maps już wiem czemu jej nie było :). Nie miało prawa jej być, bo znajduje się kawałek wcześniej, a dopiero teraz zauważyłem, że na moim planie nie ma jeszcze drugiej części "Trasy Della" ;).

Nieświadom zagrożenia, pogoniony przez pieska, olewając znaki zakazu ruchu za kilkaset metrów, wtryniłem się na budowę autostrady A1! No i tu, nomen omen, budująca wiadomość - buduje się! Czyżby droga najpilniejsza dla Łodzi (i jedna z najpilniejszych dla całego kraju!) w końcu miała powstać? Nie uwierzę, póki nie otworzą, chociaż wygląda to przyzwoicie.



Po przebiciu się przez błocko widoczne na drugiej fotce, dopchałem się w końcu do ul. Malowniczej. Czarne chmury zbierały się nade mną...


...ale nie dawałem za wygraną. Malownicza jest malownicza, nazwa w pełni oddaje urok tej ulicy. Polecam przejechać się tamtędy rowerem, żeby poczuć, chociaż odrobinkę, klimat niejednorodnej Łodzi. W tym przypadku wsi - Wiączynia, będącej formalnie częścią miasta. Dwa smaczki i jedna "poglądówka" (to nadal Łódź!):




Przejechałem kilkaset metrów i w końcu udało mi się uciec z miasta do lasu! Niedaleko od Malowniczej jest wjazd na szeroki dukt prowadzący do lasu wiączyńskiego. Jednak zanim las - kolejny rarytasik - cmentarz ofiar tzw. bitwy łódzkiej, z czasów I Wojny Światowej. Do tematu samej bitwy obiecuję wrócić przy innej okazji, teraz wrzucam tylko kilka fotek. Bardzo ciekawe miejsce, polecam!










Wprawne oko wypatrzy na czwartym od końca zdjęciu sarnę, nie mniej zdziwioną i przestraszoną niż ja :).

Dalej była już przyroda! Jechało się, niestety, średnio przyjemnie. Dużo kałuż, brzydka pogoda, nierówna nawierzchnia... Nie do końca tego oczekiwałem, ale i tak były cisza i spokój, a na tym mi najbardziej zależało!




Na poniższym zdjęciu widać duże zagłębienie. Zacząłem się zastanawiać czy to takie ukształtowanie terenu, czy może pozostałość, na przykład po wybuchu pocisku... Zagadka do rozwikłania w przyszłości :).




 Wejście do rezerwatu "Wiączyń". Za wiele nie zobaczyłem, bałem się, że z tej "drogi" wyjdzie jakaś wielka, błotnista łapa i wciągnie mnie do środka... Może przy lepszej pogodzie jest to miejsce bardziej dostępne. Dam znać przy okazji czy tak jest :).

Skręt w prawo, skręt w lewo i nagle jestem znów w cywilizacji... Jak zawsze szybciej niż bym chciał, chociaż pierwszy widok bardzo przyjemny.


Wzniesienia Łódzkie są super, szkoda że mam do nich tak daleko...

Tymczasem zaczęło mżyć, więc szybko zrobiłem popas, zarzuciłem na plecy kurtkę i, już do końca w miejskim klimacie zacząłem mozolny powrót do domu w coraz większym deszczu...

Mam kilka fotek z Nowosolnej i Mileszek, ale przyznam szczerze, że wolę wrócić tam innym razem i zrobić lepsze zdjęcia i pokazać nieco więcej, gdyż w pewnym momencie lało niemiłosiernie, a naprzemienne strome zjazdy i podjazdy sprawiały, że myślałem bardziej o przeżyciu (i ciepłym prysznicu w domu), aniżeli zwiedzaniu. Zresztą sami zobaczcie, to jest staw w Mileszkach...


Aby nie kończyć tym smutnym, przemoczonym do cna zdjęciem, zakończę krajoznawczym sucharem:

Jadąc północno-wschodnimi krańcami Łodzi można natknąć się na podobne nazwy miejscowości: Natalin, Teolin, Bartolin... W takim razie gdzieś w pobliżu musi być ten słynny Szaolin!

wtorek, 24 marca 2015

Antykwariusz

Zapraszam do zapoznania się z moim opowiadaniem, będącym, swoją drogą, moim, hm... debiutem literackim :). Na blogu zamieszczam kilka pierwszych akapitów, całość do pobrania pod tym linkiem. Prosiłbym o info gdyby coś było nie tak z pobieraniem :).

Był posiwiałym starszym mężczyzną, aparycją wręcz idealnie odwzorowującą wygląd wiekowego pana, prowadzącego swój mały interesik w mało eleganckiej kamienicy, po środku gorszej części Śródmieścia. Siwy, przerzedzony włos, niżej - długa, równie bieluchna broda. Zmarszczek więcej niż wydm na pustyni. Szary t-shirt, dziś ozdobiony ledwo już trzymającymi się skrawkami farby, które kiedyś składały się na nadruk. Do tego jeansowe spodnie, do których najlepiej pasuje dawno zapomniane określenie – wyciuchrane.

Na świat spoglądał niemal wyłącznie zza szerokiego, wytartego stołu, obstawionego książkami. Możnaby odnieść wrażenie, że zapuścił korzenie w swoim staromodnym krzesełku, fizycznie zrastając się ze swoim antykwariatem.

No cóż, nie do końca tak było. Dość często wędrował na zaplecze – negocjować zakup kolejnej partii książek, dowieźć coś z małego magazynku (trzymał tam tylko zdublowane egzemplarze), czy zwyczajnie zaparzyć sobie czarnej herbaty. Sączył ją później z pełnej ciężkich fusów szklanki, tkwiącej w bladoszarym koszyku...

sobota, 21 marca 2015

"Chociaż bloki szare - dla mnie pastelowe"

Cytat z Pjusa (w tym kawałku, swoją drogą idealnym na pierwszy dzień wiosny ;)) stracił już nieco na aktualności, bo większość bloków po modernizacjach zyskała kolorowe elewacje, ale... kolorytu nigdy za mało. To co dzisiaj Wam pokażę to tylko malutki, maluteńki wycinek tego co w Łodzi od pewnego czasu znaleźć można.

Od pewnego czasu panuje u nas moda na murale, to raz, a dwa - spółdzielnie mieszkaniowe w mojej okolicy chętnie oddają wolne ściany dla streetartowych malarzy. Zjawisko, moim zdaniem, jednoznacznie pozytywne, a tym bardziej w mieście o takim charakterze jak Łódź. Dodaje to ciepła, życia ulicom i budynkom, a często malowidło ma do przekazania ciekawą treść.

Zdjęcia niestety nie oddają jakości kolorystycznej tych perełek. Najlepiej wybrać się w słoneczny dzień i obejrzeć je na żywo. Także wskakujcie ze mną na rowery i jedziemy!

Pierwszy przystanek: Podgórna 60 (graffiti widoczne od strony ul. Śmigłego-Rydza). Zdaje się, że postało całkiem niedawno, albo wcześniej nie został przeze mnie zauważony. Mnie ten pejzażyk wyjątkowo urzekł i poprawił humor, kiedy biegnąc pod mroźny wiatr, marzyłem już o cieplejszej pogodzie i wizycie gdziekolwiek nad Bałtykiem. Obrazek może i prosty, ale chwytający za serducho i podnoszący na duchu! No i jest Łódź ;).



Śmigamy dalej Śmigłego i skręcamy w prawo w Przybyszewskiego. Równiuteńką ścieżką pędzi się bez przeszkód, tylko trzeba uważać na zamulonych pieszych przy Tatrzańskiej ;). Przebijamy się dalej i... zamiast gapić się w asfalt podnieśmy wzrok (ul. Morcinka 2, widoczne od Przybyszewskiego)!

Kolejny, przeogromny, mural jest częścią Galerii Urban Forms. Link przeniesie Was na oficjalną stronę projektu, gdzie (pod numerkiem 35) można zobaczyć zdjęcie całości dzieła ekipy: Tone, Sepe, Chazme, Cekas. U mnie tylko partiami:



Mnie najbardziej podobają się tutaj te cienie (swoją drogą zgodne z tym jak pada tam światło w różnych godzinach dnia) i niepokojące sylwetki. Przyznam szczerze, że nie chciałbym mijać tego murala w drodze do pracy. Widzę w nim za dużo smutku i niechęci w tych ciężkich krokach robotników (?).

Dla leniwych - do następnego murala możemy dostać się wracając ul. Tatrzańską, ale ja wolałem dziś przemęczyć Dominikę i pojechać naokoło, Lodową, obok zarzewskiego cmentarza.

Kolejne dzieło możecie kojarzyć z pojawiającego się ostatnio w telewizji spotu (klik). Wieńczy ono elewację Pałacu - Stacjonarnego Hospicjum dla Dzieci (Dąbrowskiego 87), zbudowanego ze środków Fundacji Gajusz. Zważywszy na fakt jaki jest charakter tego miejsca, mural nabiera dodatkowego wydźwięku, tak mi się przynajmniej wydaje. Oceńcie sami.





Kolory, w rzeczywistości, czarują, urzekają wyrazistością i bajkowym wydźwiękiem. Swoją drogą zwróćcie uwagę na "zamkowe" bramę i furtkę. Niech te czary działają pozytywnie na podopiecznych Hospicjum!

Dwa kolejne dzieła to graffiti na blokach przy Dąbrowskiego 55/57 i 51. Nie są to malowidła wielkiej skali, nie mają dodatkowych wydźwięków, ale wrzucam je bo są... fajne ;). Kto nie lubi Smerfów? Mysz z serem zresztą też budzi sympatię. Miłe urozmaicenie, nieco ponurej w tamtym miejscu, Dąbrowskiego. Szkoda, że dookoła nabazgrali ełkaesów, ale co poradzić...




Oba powyższe są dziełem tej ekipy.

Ostatni mural (Rzgowska 52) to kolejna odsłona Galerii Urban Forms. Pastelowe szaleństwo, szczególnie rewelacyjnie wygląda, kiedy fragmenty malowidła odbijają się w szybach szarych kamienic przy Rzgowskiej. Mnie styl tego murala przypomina grafikę z "Krecika" ;). Autorem jest tutaj 3TTMAN z Francji.


Zachęcam do szukania takich perełek w swojej okolicy, bo graffiti to nie tylko obrzydliwe bazgroły, ale czasem naprawdę ciekawe dzieła ludzi, którzy mają talent, tylko zamiast na płótnie czy kartonie wolą pobawić się na ścianie ;).

czwartek, 19 marca 2015

Cmentarz na Marsie i skoki przez wodę (Spała - Inowłódz - Spała cz. 3 i ostatnia)

Wychodząc z Inowłodza bardziej niźli okolicą, zaprzątałem sobie głowę pytaniem - którędy wrócić. Miałem na względzie, że chociaż pogoda płata zimie figla, to Słońce nieubłaganie zajdzie około 16. Pierwotny plan, żeby pójść nieco naokoło, przez Królową Wolę, zarzuciłem. Spacer wzdłuż drogi krajowej też wydawał mi się mało interesujący. W związku z tym, że miałem jeszcze zamiar znaleźć cmentarz żydowski w Inowłodzu wymyśliłem sobie trasę przez las, do Teofilowa, a tam zamierzałem się martwić co dalej.

Znalezienie inowłodzkiego kirkutu nie jest proste. Trzeba skręcić w prawo w drogę, która jest jeszcze oznakowana, a dalej kierować się bardziej przeczuciem. Zgodnie z opisem ze "Spacerownika" wiedziałem, że muszę szukać bardzo blisko gigantycznego wykopu kopalni chalcedonitu, w przerzedzonym lasku. Przyznam szczerze, że gdybym nie miał ze sobą zdjęcia tego miejsca, to w życiu bym tam nie trafił, chociaż byłem o krok...

Sam cmentarz, a w zasadzie to co po nim zostało, to malutki kawalątek ziemi, w którym gdzieniegdzie widać mniej lub bardziej zniszczone macewy i pozapadane doły w miejscach pochówku. Wygląda to tak:



Całe szczęście, widać że kirkut niszczeje sobie, głupio to zabrzmi, po swojemu. Nie widać śladów wandalizmu, można zauważyć sporo zostawionych kamyków i nawet kilka zniczy. Taki to urok cmentarzy żydowskich. Nie mają Starozakonni w zwyczaju zajmować się cmentarzami i wynika to po prostu z ich tradycji. Abstrahując oczywiście od tego, że Żydów już tutaj nie ma.

Zostało wspomnienie i mnie ten cmentarz kojarzy się właśnie ze słowem "wspomnienie". Kiedyś było to zapewne urokliwe, ciche miejsce, na swój sposób czarujące, z czasem traci na wyrazistości, staje się coraz bardziej niewyraźne, rozwiewane przez wiatr historii. I tak jak wspomnienie, które z czasem ginie w pamięci, tak ten cmentarz zniknie bez śladu.

Zobaczyłem ostatni obiekt jaki chciałem i poczułem, że chcę dojść do Spały najkrótszą możliwą drogą. Słońce było jeszcze wysoko, ale niebezpiecznie zaczynało zbliżać się do koron drzew. Ruszyłem żwawo w znane mi z "dawnych czasów" tereny i... zacząłem się bać.

Swego czasu latałem po tych lasach z całą ekipą, nawet nocą i nie zwracałem kompletnie uwagi na fakt, że jest tu... niefajnie. Las jest brzydki, zachaszczony, a szeroka droga, którą szedłem, zmieniła się w mgnieniu oka w wąską ścieżynę, ledwo widoczną pomiędzy krzakami. Do tego jeszcze ten zbliżający się zmrok... Początkowo próbowałem złapać rytm, jak pod Spałą, ale zamiast lepiej - było tylko gorzej. Strach narastał, aż w końcu poddałem się.

Postanowiłem wrócić do drogi, nawet kosztem cierpienia wśród samochodów. Kawałek za Teofilowem wypatrzyłem ścieżkę wzdłuż Pilicy i, jeśliby okazało się, ze krajówka jest nie do zniesienia - zamierzałem maszerować tamtędy. Odbiłem w lewo i, idąc na azymut, postanowiłem dojść do skraju kopalni, a stamtąd prosto do drogi. Pieszy off-road ;).

Warto było! Kiedyś zdarzyło mi się być tam i jeden z kolegów zaczął się drzeć "JESTEŚMY NA MARSIE!". Stałem po kostki w żółtawym błocie robiąc to zdjęcie, ale ufajdanie butów to niska cena za taki oryginalny widoczek:


Nie przepadam za takimi wytworami człowieka, wolę czystą naturę, ale temu miejscu nie można odmówić uroku!

Przeczłapałem, brnąc w tym cholernym błocku, aż do krańca nasypu, wieńczącego kopalnię. Żwawo zsunąłem się ze stromej krawędzi i stanąłem przed znanym mi już bunkrem. Linia obrony Pilicy, z czasów II WŚ kryje wiele takich "artefaktów" i większość jest w przyzwoitym stanie! Do tego są one bardzo łatwe do znalezienia, bo większość jest całkiem niedaleko krajówki.


Przeskoczyłem przez asfaltówkę i zobaczyłem, że jestem tuż przy miejscu postoju, gdzie latem można zaopatrzyć się w zapiekanki (a przynajmniej kiedyś można było ;)). Zrobili tam fajny pomościk nad Pilicą - dla kajakarzy. Nie wiem jak to się stało, że nie zrobiłem temu fotki... Odetchnąłem świeżym, nadpilicznym powietrzem i pognałem dalej. Teofilów spał, jak zawsze zresztą. Oj co tam za cuda się wyprawiało jeszcze nie tam dawno temu! Strach opowiadać, ale miło powspominać ;).

Krajówka męczyła, ale nie było tragedii. Minąłem "Teofkę" i leciałem już prosto do Spały. Zastanawiałem się czy szukać wspomnianej wcześniej ścieżki, ale kiedy zobaczyłem bajkowo oświetloną, przykrytą stertą listowia dróżkę prowadzącą nad rzekę, dałem się skusić!

Znów nie wiem jak to się stało, że nie mam żadnego zdjęcia, żeby je Wam pokazać, ale ten szlak okazał się strzałem w dychę! Pilica, mimo swojej wielkości w tamtym miejscu, stosunkowo mocno meandruje. Tworzy to przecudne skarpy i widoki, niezmącone ludzką obecnością. Bajka, istna bajka! Przypominając sobie tę obrzydliwą ścieżkę za cmentarzem, nie żałowałem zmiany planów.

Maszerowałem wesoło, wiedziałem już że dzień uznam za wyjątkowo udany! Starsze małżeństwo wydawało się być nieco zdziwione, kiedy mijając ich zawołałem "dzień dobry!", ale niespecjalnie zważałem na to. Chwilę później udało mi się uchwycić ślady obecności bobrów - nie wiedziałem, ze mają takie moce przerobowe!


Toż to kawał drzewa!

Zaraz za tym miejscem ścieżynka oddalała się od rzeki, zgodnie z tym co widziałem na mapie i wiedziałem, że lada chwila będę w Spale. Cieszyłem się na gorący prysznic i smaczny obiad, ale chłonąłem jeszcze ostatnie mgnienia dzikiej przyrody, gdyż szedłem znów po terenie rezerwatu. Nie spodziewałem się spotkać już niczego zaskakującego, ale jednak się udało!


Tabliczka stała przy niezbyt szerokim rowie z wodą, ale o to tu chodzi! Pozostałość jakiś kolonii albo obozu harcerskiego! Rewelacyjna sprawa, ciekawe czy gdzieś w okolicy można znaleźć inne "stacje" tej zabawy...

Mnie burczało w brzuchu coraz bardziej, więc pognałem dalej. Zza drzew widziałem już Spałę, minąłem przydrożne zabudowania i stanąłem na moście na rzeczce Gać. Odetchnąłem z dużą dozą satysfakcji. Sporo wrażeń na jeden dzień! Pomyśleć, że nie musiałem jechać nawet 100 km z Łodzi, żeby przeżyć taką wędrówkę! To jeszcze nie był koniec, został mi jeszcze marsz do Tomaszowa, ale to już przy innej okazji. Na tę chwilę to tyle... :).

sobota, 14 marca 2015

Stop!

Dzisiaj zmiana klimatu :). Na początek informacja, że proponowany przeze mnie "soundtrack" to mój subiektywny, hiphopowy wybór i zapewne nie każdemu przypasuje. Wierzę jednak, że po pierwsze - każdy będzie w stanie sobie znaleźć coś w swoim klimacie, a o podobnym wydźwięku, a po drugie, że uda mi się zachęcić do sprawdzenia tego co proponuję. Byle czego nie zamierzam wrzucać :).

"Uzależnieni od seksu, alkoholu, nikotyny, cybernautyki, pieniędzy i adrenaliny, od księży, mediów i od spiny na street'cie, uzależnieni od uzależnień - życie.". (klik)

Ciężko dziś się w tym wszystkim połapać, prawda? Nie wiem jak Wy, ale ja mam wrażenie, że jakieś 20. lat temu czas płynął wolniej. Chociaż pamiętam tamte czasy jedynie z perspektywy dziecka, to odnoszę wrażenie, że nie było tego wszechogarniającego pędu. Nie było tak wiele pośpiechu, zadań, celów, stresu. Dziś musimy mieć wszystko, to wszystko musi być bezwzględnie doskonałe i dostępne na już. Skutkiem tego wymagamy tego od innych ludzi, a skoro każdy wymaga tego od każdego, to ta chora pajęczyna dotyka każdego. Wskakujemy w strumień, w którym nie chcemy płynąć.

"Nie ma czasu na pieprzenie o cierpliwości, życie to bieg, kto nie biegnie - umiera". (klik)

Gnamy przed siebie, chociaż tak w zasadzie to przeciwko sobie. Odbijamy od siebie całe zło które wciska się niepostrzeżenie, wyładowując złość i agresję na najbliższym otoczeniu. Każdy, nawet najmniejszy, problem urasta do rangi giga kryzysu. Zresztą czemu się tu dziwić? Media kreują z byle pierdoły wydarzenie o niespotykanej skali, a my podświadomie uczymy się tego i stosujemy w swoim życiu. Wydaje nam się, że cały świat się interesuje tym co nas trapi i dostajemy szału widząc, że nikogo to nie obchodzi.

"Myślisz, że Twój problem jest największy? Wyjdź się przewietrz i spytaj Claptona czemu napisał "Tears in heaven"..." (klik)

Tym, którzy nie wiedzą ułatwię zadanie - Clapton napisał swój przebój, po tym jak jego syn wypadł z okna na 53. piętrze hotelu.

Dlatego dzisiaj krzyczę STOP! Ja się zatrzymuję i wysiadam z tego pociągu. Chociaż na jeden dzień, na kilka godzin odcinam się od wszystkiego co wokół i od samego siebie.

Na łamach tego bloga macie (i będziecie jeszcze mieli) okazję czytać relację z mojego, trzydniowego raptem, wypadu do Spały. Wypadu, który był dla mnie najlepszą terapią na trapiące mnie podówczas troski. Pomogła mi zmiana otoczenia, ale przede wszystkim samotność. To ja sam decydowałem o moim czasie, o tym co robię, jak, kiedy i co sobie myślę w tym czasie. Dziś, znów będąc kłębkiem nerwów i długotrwałego stresu, myślę, że takie "terapie" jak tamta powinno się stosować tak często jak tylko się da.

"Dziś wyłączam moją Nokię jako protest, wyłączam kompa i TV, niech świat się pląta i krzywi. Dziś wyłączam wszystko, chowam peryskop, dziś ten świat to trotyl, a człowiek jest iskrą.".

Mój pomysł na dziś i propozycja dla Was, na najbliższe dziś jakie będziecie mogli na to poświęcić. Otworzyć okno i wpuścić dużo świeżego powietrza. Dawno nie czytałeś nic ambitnego? Przeczytaj. Nie pamiętasz kiedy ostatnio słuchałeś muzyki, samotnie leżąc na łóżku ze słuchawkami, chociaż to uwielbiasz? Wywal nogi przed siebie i zgraj jakiś pozytywny vibe. Nie spacerowałeś samotnie? Spróbuj, warto. Masz fioła na punkcie sportu i zdrowego odżywiania? Odpuść trening, ten jeden jedyny raz, pobycz się na kanapie z pop-cornem pod pachą.

Złap balans jak akrobata, rozsmakuj się w chwili, skosztuj prostych przyjemności. Daj znać co o tym sądzisz na facebooku, ale dopiero dzień, dwa po wszystkim. Dziś tylko Ty wiesz, że jest Ci dobrze i cieszysz się tą swoją słodziutką tajemnicą ;).

"Mogliśmy wszystko, lecz mogliśmy tylko chcieć, żyjąc szybko, bo chcieliśmy wszystko mieć, myśląc płytko..." (klik)

wtorek, 10 marca 2015

Stary Rynek

Zachęcałem Was wczoraj (i nadal zachęcam), żebyście przeszli się po swoim mieście i poszukali odpowiedzi na pytanie "skąd to się tutaj wzięło właściwie?", więc czuję się zobowiązany wrzucić coś niecoś o rynku mojego miasta (Łodzi znaczy się :)).

No i na dzień dobry mamy problem. Rynek, to miejsce najważniejsze w mieście, historycznie usytuowane, tam się mieszczą wszystkie istotne instytucje, jest to także ważny plac z punktu widzenia społecznego (miejsce spotkań, itp.). W Łodzi nic nie jest normalne, więc definicje możemy odłożyć sobie na bok.

No bo tu to jest tak: rynków mamy kilka, tych istotnych mamy trzy (w tym jeden wliczam kontrowersyjnie, ale o tym za moment). Jeden jest słuszny ze względów historycznych, bo najstarszy (Stary Rynek). Drugi jest równie istotny ze względów historycznych, bo był centralnym placem Nowego Miasta, które to dało początek znanej obecnie Łodzi (obecnie Plac Wolności). Do tego znajduje się lub znajdowało się przy nim kilka siedzib ważnych instytucji (w tym oczywiście Ratusz). Trzeci pełni dziś bardzo dużą funkcję społeczną, a żeby było zabawniej to jest to prywatna "zabawka" właściciela całego centrum handlowo-rozrywkowego (rynek Manufaktury).

Jednak i tak na nic moje wywody, skoro najważniejsza w tym mieście jest i tak ulica, łącząca wszystkie możliwe funkcje, jakie można tylko przypisać rynkowi. Na upartego można powiedzieć, że Piotrkowska to taki przesadnie wydłużony rynek, ale prawda jest taka, że mamy do czynienia z układem typowym nie dla miasta, a wsi... Do tego jednak jeszcze kiedyś wrócę.

Kiedy już ustaliliśmy skalę patologii urbanistycznej Łodzi, wiemy, że należy przyjąć jakieś odgórne założenia, skoro definicje na nic się tu zdają. Nie będę strzelał na ślepo. Wybiorę Stary Rynek, jako miejsce może nie najważniejsze, nie najładniejsze, ale najbardziej interesujące, no i najmniej znane.

Cofnijmy się do średniowiecza.

Leniwa wioseczka, przemieniona dzięki łaskawości króla Jagiełły w 1423 roku w miasto, musiała zatroszczyć się o rynek. W związku jednak z tym, że miasto, mówiąc kolokwialnie, szału nie robiło, to i rynek ryneczkiem był raczej. Nigdy nie było to wspaniałe, reprezentacyjne miejsce, jakim być powinno. Dość powiedzieć, że niemalże pół milenium musiało upłynąć, żeby z rynku zniknęła drewniana zabudowa, a zaczęła niepodzielnie rządzić murowana.

Dziś słyszy się głosy, żeby zrewitalizować to miejsce, przywrócić mu życie i właściwy mu blichtr. Problem jest taki, że żeby coś REwitalizować, to trzeba mieć od czego to RE zrobić. Tutaj za wiele nie było, no bo tak: w średniowieczu - dostają prawa miejskie, wytyczają plac, ulice, stawiają trochę drewnianych budyneczków tyle. 

Za czasów Łodzi przemysłowej przed wojną był to teren rewiru żydowskiego. Panowały tu liczne kramy, gwar, ale też nie oszukujmy się - bieda. Bogatsi Żydzi zwiewali do Nowego Miasta, wykupując sobie prawo do opuszczenia rewiru. Zostawali tam co najwyżej "średniacy", a tacy nie budują pięknych pałaców i nie mają jak podnieść wartości "swojego" rynku.

W trakcie wojny wymazana zostaje społeczność żydowska, zabudowa niszczeje. Po wojnie stawiane są podobne jak dwie krople wody kamieniczki, dodające miejscu uroku i poczucia kameralności, ale na pewno nie dostojności. Do czego więc tu nawiązywać? Co z tym fantem począć?

Dla mnie sprawa jest prosta. Łódź cierpi okrutnie na brak dwóch elementów: dużego zbiornika wodnego (na to próbowali zaradzić Fabrycznym i trasą W-Z, ale chyba wyjdą nici ;)) i rynku z prawdziwego zdarzenia. Miejskiego rynku, od mieszkańców dla mieszkańców, a nie kolorowej, komercyjnej zabawki. Plac Dąbrowskiego miał szansę stać się takim miejscem, ale wygrała Wagina Miejska. Plac Wolności jest zbyt istotny komunikacyjnie, żeby go całkowicie oddać mieszkańcom. Natomiast Stary Rynek ma wszystko - jest spora przestrzeń, obok jest coraz mniej groźny park, tramwaje pomykają sobie spokojnie boczkiem, ulicą Zgierską - włożyć trochę pracy i pojawi się bardzo ciekawa alternatywa dla "Manu". Tym bardziej, że uroku nie można temu miejscu odmówić. Nawet trochę średniowiecznego klimatu udało się zachować! No ale już, na dziś koniec ględzenia, zobaczcie sami!


Pomyśleć co by było, gdyby wyrównać szaroburą kostkę, poustawiać kolorowe miejskie meble, zamiast betonowych gazonów i poczekać jak drzewa się zazielenią... To widok na północną pierzeję Rynku.


Tutaj mamy jego południową część. Znów - gdyby dodać koloru i życia do tej nijakości, to otwiera nam się fantastyczna przestrzeń. Kto by nie chciał wypić tutaj w ogródku kawki czy piwka i pogadać o tym jak w tej Łodzi jednak fajnie?


Czy może być bardziej łódzko? :) Tramwaj jest wystarczająco blisko, żeby zaczarować swoim klimatem, ale też wystarczająco daleko żeby nie było poczucia, że jeździ nam po głowie.



Mamy też nieco ukryte średniowieczne pamiątki. Na zdjęciu lepiej widać to po ulicy Drewnowskiej (swoją drogą nazwa nie od drewna, a od rodziny, która tam mieszkała), ale na Bojowników Getta Warszawskiego urzeka usytuowanie nowoczesnej zabudowy zgodnie z dawną linią granicy działki.


Tu natomiast była kiedyś grobla, a jeśli wytężymy wzrok (w terenie, na zdjęciu niestety guzik widać) będziemy mogli zobaczyć jak przycupnięte po obu stronach Łódki były Stare i Nowe Miasto.


Na koniec mój ulubiony zakątek, czyli ulica Kościelna. Do kościoła pw. NMP można dojść z pełną pompą, Zgierską, ale można też po cichutku, od tyłu, znów puszczając wodze wyobraźni i przenosząc się do średniowiecza, gdzie na końcu czekałaby na nas nie wielka murowana świątynia, a skromniutki drewniany kościółek, otoczony cmentarzem (trochę jak w Inowłodzu :). Swoją drogą folklor miejski wymiata, powinienem ogłosić konkurs z nagrodami "Który łódzki klub to ch...j?" ;).

Takiej Łodzi się nie zna, o takiej Łodzi się zapomina. Jednak w tym szalonym mieście, nawet średniowiecze da się znaleźć! I to nie takie ostentacyjne jak w Krakowie czy Wrocławiu, ale klimatyczne, dla ambitnych. Zachęcam do odwiedzenia!