poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Obudziłem się...

...nie, nie wczoraj. Dużo, duuużo wcześniej. Nie wiem kiedy to było dokładnie, na pewno byłem jeszcze dzieciakiem. W każdym razie, kiedyś zaświtało mi w głowie marzenie "chcę przebiec maraton". Próbowałem zaczynać przygotowania wielokrotnie, za każdym razem po jakimś czasie odpuszczałem. Na pewno każdy zna to uczucie.

W końcu podjąłem decyzję - teraz albo nigdy. Było to w czerwcu 2012 roku, kiedy planowałem przenieść się do Wrocławia i tam ułożyć sobie życie. Łódzki maraton w kwietniu 2013 miał być okazją do odwiedzenia rodzinnego miasta. W drugiej połowie lipca zacząłem biegać. (Uwaga wyświechtane sformułowanie!) Do końca życia nie zapomnę pierwszego treningu. 23 lipca 2012 roku założyłem zwykłą bawełnianą koszulkę i stare, śmierdzące buty do tenisa (! ;)) i poleciałem. Wróciłem do domu z sowitą zadyszką (myślałem, że mam kondycję, naprawdę dużo wtedy się ruszałem - jeździłem na rowerze i pływałem), po dwudziestu minutach i zastanawiałem się, jak to jest możliwe, żeby biec przez godzinę bez przerwy.

Obudziłem się... wczoraj. Bez najmniejszego problemu, mimo że była 6.30. Spało mi się bardzo przyzwoicie. Przeciągnąłem się leniwie i wziąłem sowity łyk mineralnej. Wszystkie rzeczy miałem naszykowane już w sobotę wieczorem, więc pozostało je tylko wrzucić do maratońskiego worka depozytowego (tm). Wiecie jakie jest śniadanie mistrzów? Buła z dżemem, tyle że podzielona na trzy kanapki. 

Kto czytał "Święto?" pamięta jaki jest największy problem przed startem. Okazało się, że z tym problemem problemu nie było - poszło gładko ;). Humor mi dopisywał, czasu miałem nadmiar, wszystko było tak jak miało być. Wyszedłem na autobus duuużo wcześniej, ale jakoś szybko zleciało mi czekanie na niego. Nawet nie działał mi na nerwy tłum dzieciaków w autobusie (wiedziałem, że będą mnie później dopingować, więc co się miałem boczyć ;)). 

Godzinka czasu w Arenie to akurat na przebranie się i odstanie swojego w kolejkach do depozytu i toalety. Buty, za którymi nie przepadam, udało mi się wyjątkowo zawiązać dobrze już za pierwszym razem. Numer startowy poprawiałem tylko raz, co nie zdarza się zbyt często. 8.40 wygoniłem ojca na dwór, chociaż marudził, że jeszcze chwilę. Ostatecznie na linii startu byliśmy dosłownie dwie minuty przed startem. Swoją drogą musieliśmy skakać przez ogrodzenie między torem dla biegaczy na 10 i 42,195 km.

Kilka szybkich ćwiczeń dogrzewających i odliczanie do startu z Hanią Zdanowską. Niespecjalnie czułem podniecenie z okazji startu, może dlatego, że tak szybko się to wszystko działo? W każdym razie nie zdążyłem się zorientować, a już biegłem. Cel - średnio 5 min/km i przyspieszenie na ostatnich dwóch, trzech, wykorzystując finiszową adrenalinkę. Czas na mecie? Wymarzone 3:29:59 lub szybciej.

Plany musiałem szybko zweryfikować. Komfortowym tempem okazało się mniej więcej 4:50 min/km. Szybko wyprzedziłem balonik z napisem 3:30 i... miałem. Dopiero kilka punktów i punkcikow kibicowania dodało mi werwy. Wiedziałem, że na 13 km będą czekać na mnie moje dziewuchy, więc odliczałem kroki do tamtego miejsca. Poza tym po 40 minutach zawsze wchodzę w lepszy rytm i tym razem było podobnie. 

Było podejrzanie dobrze. Wiecie jak to jest - jak za dużo rzeczy idzie ok, zaczynamy się zastanawiać kiedy coś się spieprzy i pójdzie nie tak. Zupełnie niepotrzebnie, bo jeśli jest dobrze, to trzeba się tym nakręcać i będzie jeszcze lepiej!


Tym bardziej, że kibice pomagają się nakręcać. Na 13 kilometrze już nie pamiętałem o dołku z początku. Czułem się świetnie, biegłem swoim tempem, czerpałem dobrą energię ze świata i starałem się oddawać jej jak najwięcej światu. Piąteczka maratonie!


Kolejne kilometry to walka z problemem. Tak, z tym problemem, który miał nie być problemem, bo wszystko z nim poszło bez problemu. Minąłem toi toi na Politechniki. Nie, jeszcze nie teraz, albo odpuści, albo przy następnej okazji będę musiał skorzystać. Chwilę później znów spotkałem moje dziewczyny i później jeszcze raz, więc na chwilę przestałem o tym myśleć!


Jakieś 500 metrów dalej już biłem rekord w korzystaniu z drugiej opcji toi toia... 40 sekund, może minutę, na pewno nie więcej. Myk, myk i znów na trasie. Ciekawi mnie co by było gdybym tam nie zajrzał. Tzn. gdyby mi się nie chciało. Może czas byłby lepszy? A może ta chwila oddechu pomogła i pozwoliła dalej pędzić przed siebie?

Gdybać sobie można, a tymczasem na leniwych Nowych Sadach i św. Franciszka zbliżałem się do połówki. Bałem się, że trzymając to tempo, które trzymam, w końcu mnie odetnie i skończą się moje marzenia o zyciówce. Tymczasem po przekroczeniu połówki zacząłem jeszcze bardziej przyspieszać i nadróbka rosła z każdym kilometrem. Około 25 kilometra już wiedziałem, że będzie musiało stać się coś straszliwego, żeby 3:30 nie zostało złamane. 

No ale poczekajmy! Wbiegałem przecież na Maratońską! Nie cierpię tej ulicy. Nienawidzę, pluję, depczę i obrażam. I niech się wali, bo nie wymiękłem, chociaż przez chwilkę poczułem się nieco gorzej! Dłuuuuga i trudna psychicznie pętla była szybko zjadana i byłem coraz bliżej Zdrowia i 30 kilometra. W międzyczasie moje niezłomne kibicki i błyskawiczny, bidonowy pitstop.



Maraton to nie 42,195 kilometrów biegu. Maraton to 30 kilometrów biegu i 12,195 maratonu. Zaczyna się po 30 (nawet jak do 30 brakuje Ci jeszcze kilku lat, albo masz już "górkę"). Bałem się jakiegoś dołka, kryzysu, nie daj Bóg ściany. Tymczasem - nic. Nadróbka utrzymywała się na niezłym poziomie, kibice pomagali, wcale nie było gorzej! Tym bardziej, że każdy kilometr do mety to mniejsze ryzyko, że coś pójdzie nie tak, nawet jeśli mnie odetnie. 

Około 35 kilometra - szok. Usłyszałem za sobą grupowe dyszenie. FUCK. Balonik mnie dogonił. W pierwszej chwili chciałem im uciekać, ale uznałem, że skoro mam nadróbkę, to oni też. Czemu więc nie połączyć sił? Tym bardziej, że pacemakerzy, a szczególnie Jakub Tracz z Piotrkowa (pozdrawiam gorąco!), dodawali otuchy i powera, tym bardziej, że zbliżał się ten legendarny 37 kilometr. Najgorszy, najtrudniejszy, najbardziej dołujący. Przeleciał mi nie wiem kiedy, 38 też, tym bardziej, że pozbyłem się zbędnego już bagażu.


Popełniłem wtedy chyba jedyny błąd. Za wcześnie się podjarałem, że to już. Balonik nieco mi uciekł i na 39 kilometrze zacząłem ich gonić. Dopadłem na wysokości 40 kilometra i... zaczęło mi brakować energii. Zacząłem czuć jak drętwieją mi nogi i dłonie. Zaczęły się zawroty głowy. Wspomniany już Kuba robił co mógł, żeby dodać mnie i innym otuchy. Gadałem do siebie "nie zatrzymuj się, nie poddawaj się, dasz radę, to już blisko". Jakoś doczłapałem się do 41 kilometra i za chwilę minęliśmy wielką flagę z cyfrą 9. Oznaczenie z dychy. Kilometr do mety. Westchnąłem głośno, chyba trochę zwolniłem. Nie wiem czy nie zamarudziłem. Nie wiem też czy było to konkretnie do mnie, ale usłyszałem głos Kuby z tyłu "NIE ODPUSZCZAJ, BO DOLECISZ TAM NA KOPACH!". Nie było już mowy o odpuszczaniu. 

Wbiegłem na teren Areny, przestawałem kontaktować. Zbiegam na dół i... zaczynam machać łapami i się drzeć. Zdjęcie nieostre, ale jedyne, na którym widać moją szaloną radość. 


Nie wiem skąd na mecie wziął się Kuba, ale darł się z nami i gratulował wszystkim, którzy dobiegali w jego grupie. Finisz, i dziki wrzask radości. Czułem rozbawione spojrzenia innych maratończyków. Jeden z nich odwraca się do mnie i rzuca mi się na szyję. Ściskamy się mocno, za chwilę ściskam się z kimś innym. Cały czas się drę. Widzę kobietę, szczęśliwą z rękami wysoko w górze. "UDAŁO SIĘ, PIĄTECZKA!" drę się do niej, a ona, z szerokim uśmiechem na twarzy, choć nieco zdezorientowana, przybija. Biedactwo, które dawało mi medal, cicho szepnęło "gratuluję", wydawała się dość przerażona. Dwa kroki dalej widzę kogoś z obsługi medycznej. Jakaś dziewczyna. "Wszystko w porządku?". Patrzę się na nią i nie rozumiem pytania. Po chwili zatrybiam. "Taaaaak" i szczerzę się jak psychol. Idę po wodę i pochłaniam pomarańczę w jakieś dwie sekundy. Spoglądam na stoper.

3:28.02. 

Marzenie się spełniło. 

Dziękuję mojemu fan clubowi i gratuluję tacie poprawienia życiówki (wiem, że miało być lepiej, ale przekonać maraton do swojego zdania jest jednak trudniej niż w drugą stronę!)! Jakubowi Traczowi za wsparcie na ostatnich kilometrach! Wszystkim kibicom na trasie, którzy dodawali otuchy i brali udział w przekazywaniu energii!


1 komentarz:

  1. Zdjęcia na mecie nieostre, bo fotografowi udzieliła się "szalona radość" i też się darł i chciał machać łapami :)
    Raz jeszcze GRATULACJE! :)

    OdpowiedzUsuń