poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Kredens cz. 3

Co było wtedy, a nie ma tego teraz?

Odpowiedź na to pytanie wydaje się być kluczowa do pojęcia co różni moją ostatnią podróż pociągiem, od biegania w cudowny, śnieżny wieczór.

Tym bardziej, że część opisanych przeze mnie na początku wydarzeń miała miejsce już PO, a nawet grubo PO moim załamaniu z 2010. A jednak nosiły w sobie cechy tego co było przed.

Piszę o tym teraz, bo dopiero teraz czuję, że wyczerpałem wszelkie zapasy tego dawnego "czegoś". Stoję przed jednolitą ścianą w labiryncie i pozostaje mi albo dowiedzieć się gdzie skręciłem źle, albo poczekać aż w tym miejscu zostanie kupka moich kości.

Kto mnie zna ten wie. Prędzej przebiję się przez ten pieprzony mur przede mną, niźli stanę w miejscu i pogodzę się z tym myśląc, że tak mi było pisane. Wychowałem się na Legia - Widzew z 18.06.1997. Ja nie przegrywam meczy, które jeszcze trwają.

Są pewne cechy, którymi opisałbym te fajne wydarzenia z pierwszej części i pewne pasujące tylko do klimatu części drugiej. W tym po jednej kluczowej i na nich się skupię.

Co widzę w pierwszej? Swobodę. Nie! Nie Ewę Swobodę, ale lubię sobie zawiesić na niej wzrok jak już ją widzę... Swobodę myśli. Zaistnienie tych czynności nie wynikało z jakiegokolwiek planu. Wydarzenia, jakie są z nimi związane płynęły swoim nurtem. Raz szybciej, raz wolniej, ale zawsze po swojemu. Decyzji, o którejkolwiek z tych rzeczy nie podejmowałem działając według planu, reguł i ustaleń. One się działy.

Nie działy się same. Nic się nie dzieje samo. Każda decyzja ma swoje konsekwencje. Nie jest nam pisany los w gwiazdach. Piszemy go sami. O losie w gwiazdach mówią ci, co wiecznie coś partolą i muszą uzasadnić swoje nieszczęście złym układem planet. Akcja ma reakcję, a to czy te reakcje nam się podobają czy nie, to już nasz problem.

W związku z tym, że nurtu tamtych wydarzeń nie zaburzało z mojej strony nic, żadne kontrdziałanie czy mechanizm obronny, to były one po prostu dobre. Miałem ochotę siknąć w krzaki? Sikałem. Chciałem skopcić jointa w pokoju bursy? Kopciłem. Rozpierała mnie chęć pobawić się w łazience u babci z moją kobietą? Bawiłem się. A jakby mnie ktoś przyłapał, to trudno. Każdy ma coś na sumieniu.

Notabene, ci co mają najwięcej na sumieniu piszą najlepsze książki i robią najlepszą muzykę.

Jednak szeregi niepowodzeń, błędów, bolesnych konsekwencji, plus ta nikczemna świadomość nieuchronnego końca wykształciły we mnie masę blokad i jeden obrzydliwy pomysł. Wszystko co robię musi być dobrze przemyślane i zaplanowane.

Serio, ja non stop myślę o tym co zrobię jutro, pojutrze i popojutrze, jaki to będzie miało wpływ na mnie i moją przyszłość i zastanawiam się czy to co zrobiłem na pewno było ok i czy nie można było lepiej.

Skutek? Bezsenne noce, nadwrażliwość na wszystko, nadmierne pobudzenie i brak poczucia szczęścia. A kiedy już zerwę się ze smyczy, to tak przegnę, że później mam siebie jeszcze bardziej dosyć. Jak w tym pieprzonym pociągu. Bo jestem tak głodny tego co podświadomie pragnę, że zamiast się tym najadać regularnie, to raz na jakiś czas się przeżeram. Powiedziałbym, że jak świnia, ale nie chcę obrażać świni. Tylko człowiek jest zdolny to tak absurdalnych, autodestrukcyjnych zachowań.

 Przez to też przestało mi zależeć na czymkolwiek. Nic dla mnie nie ma smaku. Wszystko jest mi obojętne. Każde danie, jakie sobie zaserwuję, zdaje się mieć smak kartonu.

I to jest ta różnica. Kiedyś nie chciałem niczego, ale mi na wszystkim zależało. Dziś chcę wszystkiego, ale na niczym mi nie zależy.

Ciąg dalszy nastąpi.

Będzie wrzesień. Ubiorę się wieczorem w ulubione jeansy i ulubiony t-shirt i pójdę na piwko do Kredensu. Usiądę przy stoliku z brzegu i będę chłonął atmosferę tego unikalnego miejsca. Będę cieszył się ciepłem kominka, wiedząc, że za chwilę zejdę na plażę i solidnie zmarznę, wdychając do nosa słony zapach morza. Wychodząc zerknę na stojący przy barze "tytułowy" kredens. Zobaczę leżącą na nim małą monetę. Schowam ją do kieszeni. A nuż jest magiczna?

Rano obudzę się, przyjemnie wyspany i spojrzę w oczy mojej kobiety i mojego syna. Uśmiechnę się do obojga i wezmę się za parzenie herbaty, koniecznie z dużą ilością cytryny. Parę dni później wbiegnę na metę augustowskiego półmaratonu, pewnie w średniej formie, ale wiedząc, że mam już bazę do poprawy na wiosnę życiówki w maratonie. Bo jednak konkretny, wysoki cel nakręca mnie najlepiej. Dzień po połówce wstanę pierwszy i zbiegnę na dół Piecuszka, szybko wyskoczę na werandę i puszczę sika w kierunku Biebrzy. Napiszę smsa, czy może byśmy nie spalili się na amen, na przykład w następną wolną sobotę, czyli dla mnie w listopadzie. Wykonam międzynarodowe połączenie, aby upewnić się, że na wiosnę rozłożymy jeszcze raz ten basen i zrobimy sequel Killera. I nie będę potrzebował ulewy, żeby się z Tobą bawić, gdzie tylko dusza zapragnie, a najlepiej tam gdzie lepiej się nie przyznawać, że to miało kiedykolwiek miejsce.

A do pociągu będę wsiadał już tylko po to, żeby cieszyć oko widokami, duszę klimatem kolei, a PKP płaceniem im fortuny za normalne bilety.

I najlepiej, jeśli żadna z tych rzeczy się nie spełni.

Ale to już moja decyzja.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz