Biegnąc dziś mój pierwszy "oficjalny" trening pod kwietniowy maraton w Dębnie przypomniałem sobie moje pierwsze wpisy na jeszcze starych blogach, o których już trochę zapomniałem. Pisałem relacje z całych treningów, przeżywałem kolki, kace, gorsze samopoczucia czy zbyt duży ruch samochodowy na Rzgowskiej (serio!). Pamiętam, że każde wyjście z domu na trening było wyzwaniem. Świetną przygodą, to fakt, ale nigdy nie wiedziałem czego się spodziewać.
Dziś? Wyszedłem z domu zrobić swoje. Zacząć. Jak? Najlepiej z wysokiego "c". Czy się udało? Oczywiście, że tak. Czemu miałoby się nie udać? Znakomicie przepracowałem lato, mam już sześć lat doświadczenia, a przede wszystkim - mam chęci. Złapałem coś czego baaardzo dawno nie miałem. Potrzebę przekraczania granicy na każdym treningu.
Był taki moment kiedy biegałem dla samego biegania. Dla zaliczania treningów i odhaczania startów. To było na swój sposób fajne. To było mi bardzo w tamtym momencie potrzebne. Skutkiem tego nieco zagubiłem myśli o progresie sportowym. Trudno mi powiedzieć, czy to jednoznacznie negatywne zjawisko, bo aktywność sama w sobie jest zawsze warta uwagi, ale... kurczę, pokazać sobie, że potrafi się zrobić coś jeszcze lepiej, to zwyczajnie... dobra sprawa.
Przykręciłem śrubkę już dziś. Zastanawiałem się nad jakimś endomondo czy zakupem zegarka garmina, ale... to chyba nie ten moment. Jakkolwiek wszelkie pomiary i statystyka będą mi od pewnego momentu potrzebne, to póki co zamierzam zwyczajnie... (pardon wyrażenie, ale o nielekkich sprawach należy mówić nielekko ;)) dojebać się na każdym treningu. Robić maksa raz, drugi, piąty, dziesiąty, pięćdziesiąty i setny. A później zrobić maksa na pełnym dystansie. To dobra recepta na progres, nawet jeśli ma w sobie nutkę niepewności i tajemniczości. Tym bardziej, że ja lubię niepewność i tajemniczość ;).
Jak w starym stylu spróbuję opisać Wam dzisiejszy trening. Zaczęło się od... chłodu. Wiało dziś mocno, a do tego dało o sobie znać arktyczne powietrze. Swoją drogą uwielbiam je. Daje krystalicznie czyste i przejrzyste powietrze. Obrazy przewijające się przed oczami są tak wspaniale... ostre i wyraziste. Potrzebowałem kilku dłuższych chwil, żeby się rozgrzać. Od samego początku uderzyłem w tempo mocniejsze od dotychczasowego "spokojnie". Pora ustawić nową wartość!
Planem na dziś były króciutkie interwały, po dwadzieścia sekund akcentu na minucie przerwy w truchcie. Weszło, oj weszło! Każdy kolejny akcent starałem się robić mocniej, co było o tyle zabawne, że w miarę jak się rozgrzewałem przychodziło mi to z coraz większą łatwością. Przerwy też starałem się robić w tempie co najmniej oczko wyżej niż na poziomie jaki określiłbym słowem "trucht". 15 minut końcowej fazy treningu to zbieranie plonów wcześniejszej, przyjemnie intensywnej zabawy biegowej. Właściwie dopiero wtedy się rozkręciłem, co skwapliwie wykorzystałem, miarowo przyspieszając.
Przyszło... może nie łatwo, bo to nigdy nie przychodzi z łatwością, ale przyszło... przyjemnie. Bez turbulencji. Na pełnym luzie, przy pełnej świadomości tego co chcę osiągnąć. Czuję się lekko, jakbym delikatnie zaczynał odrywać stopy od ziemi, tuż przed lotem gdzieś między chmury. Pewnie są to miłe złego początki. Nie ma jeszcze zakumulowanego zmęczenia. Nie ma zniechęcenia. Nie ma naprawdę wymagających jednostek treningowych.
Odsłuchałem dziś kilku kawałków, które stały się dla mnie swego rodzaju... hymnami. Stawiają mnie na nogi w trudniejszych momentach i dodają korby w najlepszych. "Proces spalania" Włodiego, "Not giving in" Rudimental z kapitalnym Johnem Newmanem, "Castle on the hill" Eda Sheerana.
Poszło. Czuję podniecenie przed kolejną przygodą. Znam już trochę te szlaki, chwilami wędruję nimi na pamięć. Ale, kochani, to jest świat, to jest życie! Już nie mogę się doczekać niespodzianek, jakie przyniesie mi powietrze tej zimy!
Cel jest póki co tak przyjemnie odległy. Przypomniałem sobie pod koniec treningu mój finisz w Łodzi w 2015. Jak ja wtedy wrzeszczałem! Że też nie mam zdjęć z tamtego momentu! Matko, jak ja wtedy wrzeszczałem. Tak szczerze i tak głośno jak chyba nigdy dotychczas.
Zrobię nawet więcej niż "co w mojej mocy", żeby oprócz podeszew moich biegówek, zedrzeć sobie gardło w Dębnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz