środa, 3 października 2018

Szczęście | 40. PZU Maraton Warszawski - relacja

Jest 6.00 w niedzielę. Jestem w środku urlopu. Obudziłem się dosłownie minutę temu, bez budzika. Wyłączyłem go, zanim zaczął dzwonić. Nie powinienem pospać tego dnia dłużej? Zabalować mocniej w sobotę? Wyjechać na koniec świata i położyć się spać o świcie (czyli tego dnia o 6.38, ale to w Łodzi, a nie na końcu świata ;))?

Zdecydowałem, już jakiś czas temu, że nie. Że moim celem będzie zdobycie Korony Maratonów Polskich, a to oznacza przebiegnięcie pięciu maratonów w dwa lata. Pierwszy krok wykonałem (a ze mną oczywiście mój Tata) w Krakowie, 22 kwietnia, w piekielnym upale kończąc 42,195. Byłem trochę rozczarowany tamtym biegiem i swoją dyspozycją, ale wiedziałem, że w taki gorąc i przy takiej trasie (bardzo kiepskiej!) wiele więcej bym nie wyciągnął.




Tym bardziej obawiałem się startu w Warszawie, bo:

- nie miałem motywacji (i czasu) do biegania przez calusieńki maj (remont!) i czerwiec (urlop... ;))
- latem zawsze mam lenia do biegania
- czułem się nieco wypalony psychicznie, tzn. nie miałem ochoty angażować się mocniej w trening mając jakieś dziwne poczucie, że to i tak niewiele daje.

I przyszedł sobie lipiec. Byłby najbardziej zapieprzonym miesiącem roku, gdyby nie miał konkurencji w sierpniu. Mimo to, poszedłem w tym lipcu na jeden, drugi i trzeci trening, dałem sobie MAKSYMALNIE w kość i... coś zaskoczyło. Coś, czego nie widziałem u siebie bardzo dawno. Właściwie to od 2015 roku, kiedy zrobiłem swój życiowy wynik. Miałem ochotę na kolejne treningi i chciałem dawać z siebie maksa. Nie odhaczać treningów, jak to bywało (fatalny Łódź Maraton w 2017 - zbyt dużo oczekiwań, a zbyt mało konkretów!), ale do każdego przykładać się w dwustu procentach.

Tak dobrałem plan, żeby robić trzy treningi w tygodniu. To trochę za mało pod przyzwoity wynik na maratonie, ale wolałem robić opór na tych trzech niż 60% na czterech. I tak zleciało dwanaście pięknych tygodni. Odpuściłem kilka jednostek to fakt. Nie mniej jednak byłem po prostu przygotowany. Odrobiłem pracę domową.

Zwlokłem się z łóżka o 6.05. Zaskoczył mnie... brak planu. Zazwyczaj przed maratonem miałem wyliczoną każdą minutę rano. Tym razem tak nie było. Po prostu zacząłem się ogarniać. Popakowałem rzeczy do plecaka, skorzystałem z toalety, zjadłem śniadanie... a nie. Czekaj! Nie zjadłem śniadania! Nie miałem apetytu, to raz, a dwa - niespecjalnie miałem co zjeść. Nic sobie nie naszykowałem. Jedyne co udało mi się wyrzeźbić to zjedzenie banana. Nieszczęsnego banana, który miał być dla mnie głównym pożywieniem przez cały maratoński trud (oczywiście nie mówię o tym jednym bananie - The Banana, a o jego licznych braciach leżących na stolikach przy trasie! - The Bananas).

Ubrałem się już na bieg, zarzucając tylko dres na sportowy strój (elegancki jak nigdy!). Na zewnątrz były dwa stopnie na plusie. Kiedy Siostra, Szwagier i Tata podjechali pod blok (o 7.00), było naprawdę zimno. I naprawdę było mi to całkiem obojętne.


Zanim wyszedłem z domu, machnąłem na szybko dwie podwójne kanapki z miodem. Oczywiście zjadłem tylko jedną, ale musiałem się zabezpieczyć "na wszelki". Popijałem wodę. Tata z Kaśką gadali jak zwykle (czyli dużo ;)), a ja odpaliłem sobie muzykę. Miałem trochę tremę, ale też przeczucie, że wszystko idzie tak jak powinno. Nawet nie zorientowałem się, że źle zjechaliśmy z trasy w Warszawie. Znaleźliśmy miejsce do przycupnięcia (nie zaparkowania!) auta nieopodal ul. Konwiktorskiej i wyskoczyliśmy z Tatą, już w strojach "służbowych".

Kilka kroków później uświadomiłem sobie, że nie wziąłem bidonu.

To było... szokujące dla mnie samego. Ja, w ostatnim czasie zawsze przygotowany, zawsze zaplanowany i zawsze gotowy, pominąłem jakąś część maratońskiego rynsztunku. Zmartwiłem się, że zawalę bieg, przez własne gapiostwo.

Mimo wszystko nie opuszczało mnie przeczucie, że wszystko jest dokładnie tak jak być powinno. Nawet kiedy marznęliśmy czekając na światłach, to miało jakiś sens, bo motywowało nas do truchtania kiedy ruszyliśmy. Nawet przed maratonem potrzebna jest minimalna rozgrzewka. Zabawne, że stojąc ramię w ramię z Tatą w kolejce do toi toiów, ja trafiłem taki, do którego wszedłem po chwili, a Tata ledwo zdążył na start...

Do startu zagrzał nas "Sen o Warszawie". Wreszcie nie czułem się zmarznięty. Za to w żołądku... odczuwałem, niestety, głód. Wiedziałem, że mam awaryjny baton musli w kieszeni, ale "awaryjny" zawsze oznacza "na ostatnie kilometry", a nie "na kryzys po starcie".

Bo to jest trochę tak, że łatwiej byłoby pobiec maraton "z marszu". Wstać w jakąś środę ("jeśli od trzech dni jest chujowo, to znaczy, że jest środa" - idealny dzień na taki wycisk ;)), zjeść normalne śniadanie, ubrać się i pójść biegać, tylko trochę dalej niż zazwyczaj. Kiedy jednak przychodzi do startu to tak: człowiek się nie wysypia, nie je śniadania (bo się stresuje, a poza tym nie nawykł do nażerania się o siódmej rano), jest spięty i w ogóle "nieswój". Tymczasem tuż za linią startu dzieje się, niestety, cud zwany rzeczywistością. Adrenalina nieco odpuszcza i na wierzch wychodzą wszystkie niedociągnięcia - właśnie głód, właśnie niewyspanie, właśnie brak chęci ("o Boże, to jeszcze trzy i pół godziny przede mną!"). Tak jest zazwyczaj.


Ale nie było tak w Warszawie. Tutaj ruszyłem z ogromnym apetytem na bieg. Na wyzwanie. Na radzenie sobie z problemami. Wiedziałem z czym będę musiał się zmierzyć i dokładnie na to miałem ochotę. Nie oszukiwałem się, że będzie łatwo. Nie wmawiałem sobie, że jestem mocny i znakomicie przygotowany. Po prostu byłem...

I wiecie co? Tu właściwie moja relacja mogłaby się skończyć. To było doskonałe, równe 42 kilometry 195 metrów biegu. Zacząłem minimalnie za wolno (a może właśnie w sam raz?), nie chcąc sobie robić kłopotu z wyprzedzaniem tych rzeszy ludzi biegnących wokół mnie i oszczędzając siły na moment, kiedy będę potrzebował przycisnąć. Fachowo nazywa się to taktyką negative split. Biegniesz pierwszą połowę wolniej od drugiej, tak żeby zaoszczędzić siły i... reperować sobie zmęczoną psychikę faktem, że na końcu to Ty wyprzedzasz, a nie jesteś wyprzedzany. Nie udało mi się ostatecznie zrobić lepszej drugiej połówki od pierwszej, ale za to... zrobiłem dwie niemalże równe.

Biegło mi się... po prostu fantastycznie. Miałem tak wielką radość z tego, że jestem tu i robię to co robię, jakiej nie miałem nigdy na żadnym biegu. Mój głód zaspokoiłem podwójną porcją banana, a później systematycznie podgryzałem cukier i banany, w zależności od tego co uważałem za słuszne w danej chwili. Podobnie z wodą. Pragnienie pojawiało się dokładnie w momentach kiedy zbliżałem się do punktów odżywiania. Jakbym poustawiał je sobie wedle życzenia.


Swoją drogą ogromny szacunek dla organizatorów za większą ilość punktów niż standardowe "jeden na 5 km"! W ogóle organizacja biegu i trasa były naprawdę znakomite. Mógłbym się przyczepić do organizacji linii startu (mogli sobie tam wejść wszyscy, którzy akurat byli w okolicy - to bardzo słabe przy tak dużej imprezie...) i mety (ostatnie metry prowadziły po jednej z jezdni Wybrzeża Gdańskiego, drugą z nich normalnie jeździły auta! Warszawo, serio nie masz lepszych miejsc na takie eventy?). Miałem też incydent z kibicem, który chciał koniecznie pogadać ze swoim ziomkiem i wlazł mi pod nogi. Został delikatnie naprostowany łokciem i nie zgłaszał specjalnie protestów, więc chyba domyślił się, że nie był tam zbyt mile widziany.

Na mecie byłem po prostu szczęśliwy. Spełniony jak nigdy. Zachwycony. Zresztą... zdjęcie, na którym zostałem uchwycony na mecie oddaje to wprost doskonale. Wyraża mnie w tamtej chwili i mnie w ogóle. To obraz mojego szczęścia.

Znajdziecie je na końcu tekstu :).

Bo wiecie co? W pewnym momencie biegu poczułem się jakby w głowie wskoczyła mi jakaś zapadka. Jakbym nagle zrozumiał, że pewna rzecz działa inaczej niż mi się wydawało do tej pory. Wydaje mi się nawet, że wiem kiedy to się stało. Po dwudziestym pierwszym kilometrze pomyślałem, że pora przycisnąć tempo, bo jeśli nie teraz to kiedy? Przecież w okolicach trzydziestego siódmego będzie kryzys...

"Zaraz, zaraz" pomyślałem "jaki kryzys?". Przecież biegnie mi się doskonale. Czuję się fantastycznie. Wszystkie decyzje jakie podejmuję okazują się dobre. To jest mój dzień! To jest moje życie! To jest moje szczęście!


Rzeczywiście, do samego końca nie złapał mnie żaden poważniejszy dół. Im bliżej końca tym bardziej słabłem, to fakt, ale nie było żadnego tąpnięcia. Żadnego zwątpienia. Nogi szły jak po sznureczku, tylko trochę bardziej zmęczone niż na początku.

I znalazłem wtedy szczęście. To brzmi banalnie i trochę małostkowo, ale... właściwie to mam to gdzieś jak to brzmi. Bo tak się składa, że na trasie 40. PZU Maratonu Warszawskiego zrozumiałem, że szczęście jest w powietrzu, jak tlen i azot. Że ono od niczego nie zależy. Nie potrzeba spełniać żadnych warunków, żeby je mieć. Nie potrzeba nikogo, kto je dla nas uruchomi. Ono po prostu jest, trwa. Jest stanem, seansem, jak oglądanie filmu w kinie.

Pamiętam taki wers z kawałka Parias (o tytule "Parias"), nawinięty przez (a kogo innego mógłbym cytować?) Pelsona: "cel w życiu ogranicza, więc go nie mam". Swego czasu mocno analizowałem te słowa. Zastanawiałem się - jak to jest? Jak można żyć bez celu? Co nas wtedy będzie motywować? Właśnie nic.

Kiedy robisz to co uważasz za słuszne, nie musisz przekonywać się, że tak jest. Nie ma potrzeby wmawiać sobie co rano, że trzeba oddychać, żeby przeżyć. To się po prostu wie. Tak samo jak wie się, co jest dla nas dobre. I jakie decyzje należy podjąć, żeby tak się stało.

Ten bieg pomógł mi uświadomić sobie, że każda decyzja jest dobra. Każda świadoma, intuicyjna decyzja, taka do której nie trzeba się zmuszać, przekonywać i nie ulega się przy jej podejmowaniu presji jest dobra. Nie ma czegoś takiego jak błąd. Ile razy jest tak, że rezygnuje się z czegoś dla nas słusznego, tylko dlatego, że konsekwencje nas przerastają? Bo chciało się tylko wbić nożyk w kawałek betonu, a okazało się, że spowodowało się pęknięcie całej tamy? A może właśnie trzeba było w końcu wylać tę zastaną wodę w jeziorze i pozwolić napłynąć w jej miejsce świeżej?

Dobrze znać siebie. Dobrze wiedzieć o swoim organizmie i o swojej psychice jak najwięcej, bo wtedy łatwiej o słuszne wybory. Łatwiej o "wywąchanie", która z dróg jest tą właściwą. To nie boli (i nie powinno boleć!) - być z samym sobą. To jest jedyna słuszna droga do znalezienia się na mecie. Nie "u celu", ale "na mecie". Bo "cel" ma w sobie coś, co rozleniwia. Co sprawia, że skoro go osiągnęliśmy to nie musimy już nic dalej robić. A "meta"? Meta każe szukać kolejnego startu. Każe rozwijać się. Mobilizuje. Przypomina, że to życie to nie jest coś "od szczytu do szczytu".

Można tak kochać - od orgazmu to orgazmu. Budować nastrój, uczucie tylko po to, żeby w pewnym momencie szczytować... i zostać z pustką. Ale można też pamiętać, że szczyt jest tylko momentem. Jest nagrodą. Wspaniałą, ale krótkotrwałą, ulotną. Prawdziwą wartość, prawdziwą zabawę niesie ze sobą cała codzienna praca.

Znów wracając do kina - piękne są filmy ze wspaniałym zakończeniem, ale najpiękniejsze te, które zachwycają przez cały czas projekcji.

Dla mnie ten dziewiąty maraton był przede wszystkim cudowną projekcją. Marzyłem tego dnia przeżyć coś bardzo "mojego", coś czego nikt mi nie zabierze, a do czego będę wracał... po prostu z satysfakcją. I to się wydarzyło. Nie prosiłem się nikogo, żeby tak się stało. Wyszedłem na trasę i wziąłem co mi się należało.

Wziąłem ze sobą swoje szczęście.


PS Batona nie zjadłem. Tak martwiłem się o to, żeby nie być głodnym, że wyżywiłem się na tym co organizator zaproponował. A na mecie smakował mi nawet lech free... ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz