sobota, 29 września 2018

UDOWODNIJ

A co gdyby zamiast mózgu mieć papkę? Kierować się tylko popędami - jeść, pić, wydalać, rozmnażać się. Urodzić się, przewegetować, umrzeć. Szczerze? Wyszłaby z tego całkiem kusząca propozycja, pod warunkiem, że byłoby co jeść, co pić i z kim rozmnażać się. Zostać pierwotniakiem, tylko zamiast nibynóżek mieć prawdziwe nóżki. I generalnie całkiem ambitną fizjonomię.

Cześć, to ja, Mateusz. Chłopak dość rozsądny, żeby ogarniać swoje to i owo. Doświadczyłem kilku nieprzyjemnych rzeczy, które siedzą mi głęboko w głowie do dziś. Nie chcę porównywać się z innymi, bo skali traum i cierpienia nie da się w żaden sposób zmiarkować. I tak każdy uważa, że jego ból i rany są najgłębsze. Prawda jest taka, że organizm leczy się i regeneruje w zadziwiający sposób, często bez żadnej ingerencji z zewnątrz, a przeciążonego umysłu... cóż, nie sposób doprowadzić do porządku nawet latami.



Jedną z pozostałości, których bardzo nie lubię do dziś, jest potrzeba udowadniania. Komuś, sobie - nieważne. Mam gdzieś w głowie zakodowany wzorzec, że czegokolwiek nie robię musi służyć potwierdzaniu jakiejś wyimaginowanej teorii. W porządku, czasem jest to nawet użyteczne - ot, chociażby w pracy, zajmuję się zbieraniem informacji i wyciąganiem z nich wniosków. Udowadnianiem, że jest jak nam się wydaje - bądź nie. Nie zmienia to faktu, że działanie tylko pod wpływem imperatywu - "zrób to, żeby pokazać..." należy ocenić jako co najmniej nierozsądne. A właściwie to głupie.

Ambicja jest znakomita. Pokonywanie barier, pokonywanie granic. To są hasła, które i świetnie brzmią i naprawdę świetnie się stosuje. Nie mogą jednak stać się obsesją. Nie mogą stać się sensem. Łatwo sobie udowodnić sytuację, kiedy mówi się sobie (lub ktoś mówi mnie) - "udowodnij, że nie jesteś taki!". Ręka do góry, kto szczerze przyzna, że to zdanie mu nie brzmi znajomo.

Bo, właściwie, jaki jestem? Definiuje mnie imię i nazwisko? To co robię? To co mówię? To co myślę? A może to w jaki sposób jestem postrzegany przez otoczenie (rozumiane jako jakaś wypadkowa zebranych opinii, a nie opinia jednostki)?

Ja nie potrafię jednoznacznie i klarownie odpowiedzieć na pierwsze pytanie z poprzedniego akapitu. Tym bardziej absurdalne wydaje się podejmowanie prób udowadniania sobie, że nie jest się takim, czy innym. Powód jest bardzo prosty - nie znając wartości dostatecznej ilości niewiadomych, nie da się rozwiązać żadnego równania.

"Bieganie jest bez sensu". Wielu biegaczy oburza się niezmiernie na to zdanie. Tymczasem, dla mnie, to zdanie jest esencją tego najprostszego ze sportów. Tak, bieganie JEST bez sensu. To monotonne klepanie nogami, przez określony dystans, do jakiegoś wyimaginowanego celu. Jeszcze bardziej bez sensu jest bieganie długich dystansów. Nie dość, że robi się wszystkie wcześniej wymienione rzeczy, to jeszcze cierpi przy tym niejednokrotnie niewyobrażalne katiusze.

Pamiętam czas, kiedy szukałem w tym wszystkim idei. Jakiegoś konceptu, który miał mnie prowadzić od sukcesu do sukcesu. To było rozczarowujące, trochę jak uświadomienie sobie, że świętego Mikołaja nie ma (a właściwie to był, ale troszkę czym innym zajmował się niż ten sympatyczny brodacz od nowych xboxów), kiedy zdałem sobie sprawę, że szukam wiatru w polu. A właściwie, to właśnie to powinienem robić podczas treningów. Szukać wiatru w polu, we włosach, w uszach, krwi w tętnicach, powietrza w płucach, potu w czole i flegmy w ustach, żeby było czym spluwać.

Najbliższy maraton pobiegnę w Warszawie. Jeśli uda mi się go ukończyć, będę miał w nogach 379 kilometrów i 755 metrów, podczas samych startów na królewskim dystansie. Zaliczę wycieczkę z Łodzi nad Bałtyk, tylko podczas dziewięciu "finiszów". Dziewięciu celów. Dziewięciu koron. Nie sposób zliczyć wszystkich metrów wydeptanych między jednym takim wydarzeniem a drugim.

Nie potrafię się poddawać. Nie potrafię odpuścić, dopóki nie jestem całkowicie pewien, że coś się już skończyło. Że warto dać temu umrzeć. Nie mogę pozbyć się odniesień tego biegu do wydarzeń z 18 czerwca 1997 roku. Do moich siódmych urodzin i do Meczu Wszechczasów. Do zwycięstwa Widzewa Łódź z Legią Warszawa, w cudownych okolicznościach, po trzech bramkach w ostatnich minutach meczu.

Tym jest maraton. Tym jestem ja. Walką. Jechaniem na dupie. Nie odpuszczaniem, chociaż boli. Nie odpuszczaniem, chociaż "dość" mówią i serce i rozsądek. Tu nie ma granic. Tu nie ma pytań "kim jesteś?". Tu jest czysta energia. To obłęd. To szaleństwo. To bezsens. To piękno.

Bo czym jest piękno? Tym co ładne? Czy tym co przyciąga wzrok? Co interesuje, fascynuje i pochłania. Tym jest piękno. Nieopisanym pragnieniem. Maraton to zaspokojenie tego pragnienia. To szósty zmysł. To ta nieopisana wartość potocznie zwana "duszą". To karma dla pierwiastka, który sprawia, że mój mózg nie jest papką.

Co mam do udowodnienia? Mogę mieć coś jeszcze? To mój dziewiąty maraton. Mam prawo się tym już chwalić, czy jeszcze mam być skromny? Może powinienem milczeć, a może powinienem śmiać się, kiedy ktoś pyta mnie o półmaratony. Śmiać się bez złośliwości, ze szczerą, dobrotliwą sympatią - skąd może wiedzieć, że "połówki" biegam na treningach. W szczytowych momentach planu zdarza się i dwa razy w tygodniu.

Nie muszę niczego udowadniać. Spotykam się z maratonem jak z kumplem, z którym wiem, że zawsze spotka mnie coś ciekawego. Miałem kiedyś kilku takich. Uwielbiałem ich. Potrafili się bawić. Raz kończyliśmy pijani, innym razem zamykaliśmy kluby, schodząc ostatni z parkietu, a czasem wracaliśmy do domu w podartych koszulach. Maraton też umie się bawić. Jest tak cudownie nieprzewidywalny. Wiem, że nie będę miał z nim lekko, ale i on wie, że tanio skóry nie sprzedam. Oddam mu to co najlepsze, a on odwdzięczy się tym co najgorsze. Tylko takie wymieszanie pierwiastków pozwala osiągać spektakularne efekty. Czystość ciągnie do brudu.

To będzie świetna impreza. Wejdę tam w mój świat. Moją osobistą przestrzeń. W miejsca, do których nikt inny nie ma dostępu. Stanę tam, nagi sam przed sobą i powiem - niczego już nie udowadniaj. Po prostu bądź.

Niedawno wybraliśmy się z Dominiką do kina na "Krzysiu, gdzie jesteś?". Kojarzycie? To "Kubuś Puchatek" w wersji z dorosłym Krzysiem, granym przez Ewana McGregora. Koncept może wydać się infantylny, a treść banalna, ale... dostałem tym filmem mocno po zębach. Zawsze grała mi w serduchu ta prostolinijna melodia, grana mądrościami żółtego misia w czerwonej koszulce. Zapadł mi w pamięć dialog z tego filmu, a leciał on mniej więcej tak:

- Nie chce żebyś był taki. Nie wolno ci być takim.
- Ale to jak? Nie wolno mi być sobą?

Czekam na ten start jak na żaden inny dotychczas. Z pokorą, ale bez strachu. Z ogromną radością. Z podnieceniem. To będzie moje święto. Moje i bez mała dziesięciu tysięcy innych osób.
Świat niech się wali. My będziemy w tym czasie bawić się. Tańczyć butami na bruku i asfalcie warszawskich ulic.

I nic nikomu nie udowodnimy przez te ponad czterdzieści dwa tysiące metrów.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz