poniedziałek, 22 października 2018

Impresja


Siedziałem cholernie wygodnie na kanapie, w luźnych, krótkich szortach i lekkiej, bawełnianej koszulce. Kąciki moich ust bardzo delikatnie unosiły się ku górze. Podkręciłem kaloryfer na maksimum, nie dbając o kropelki wilgoci zbierające się na oknach. Zależało mi tylko, i to było próżne, wiem, na komforcie. Przyglądałem się z jakąś dziwną satysfakcją płomieniowi świecy, prostemu i niezmąconemu.

To był udany wieczór. Póki co siedziałem w ciszy, ale wiedziałem, że za chwilę włączę głośną muzykę. Miałem ochotę na coś wyrazistego. Może Queen albo Budka Suflera?

Oj tak, było mi dobrze. Przyszła dziś do mnie. Ubrana w dokładnie tę czerwoną sukienkę, której fragmenty widywałem przez kilka ostatnich tygodni. Za każdym razem udawało mi się uchwycić tylko fragment jej stroju. Cała pozostawała tęsknym wspomnieniem. Miałem wrażenie, że nieco specjalnie chowa się przed moim spojrzeniem. A to tylko zaostrzało moją ciekawość.

Była tego dnia znakomita. Cicha, bardzo cicha. Z przyjemnością wspominałem jak rozmawiała ze mną, właściwie przez cały czas tylko szeptem. Czasem mam doprawdy wrażenie, że potrafi mówić tylko w ten sposób. Jakby... delikatnie szumiąc.

I ten jej smutek. Boże, w jak piękny sposób ona jest smutna. Myślałem sobie "Chłopie, jak już masz się za jakąś brać, to tylko za tę smutną. Taka zawsze ma w zanadrzu kilka obłędnie ciekawych historii. I śmieje się tylko z naprawdę dobrych żartów.

Genialnie. Wróciła do mnie i wiedziałem, że chociaż na trochę musiała wyjść, jeszcze kilka razy do mnie wróci. Już nie mogę się doczekać jej tęsknego spojrzenia. I tego jak czasem, dla odmiany, będzie rozedrgana i porywcza. A kiedy przyjdzie jej wreszcie odejść obdarzy mnie zimnym pocałunkiem nie pozostawiającym złudzeń, że wilgoć jej spojrzenia w istocie kryje tylko lód w sercu.

Wstałem z kanapy i otworzyłem lodówkę. To byłby dobry moment na drinka. Uśmiechnąłem się. Sięgnąłem do szafki obok po szklankę i nalałem sobie zimnej wody. Znów usiadłem wygodnie. Za oknem zaczął szumieć deszcz. Miarowe bębnienie kropel o parapet koiło rozgrzane przez całe lato nerwy. Woda cierpliwie opadająca na ziemię zmywała nie tylko wymiociny z Piotrkowskiej, ale też cały zleżały kurz w mojej głowie.

Zrobiłem się senny. Sięgnąłem po pilota i włączyłem głośniki. Ostatecznie zdecydowałem się na Queen. Zamknąłem oczy. Było mi cholernie wygodnie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz