sobota, 20 października 2018

Iskierka

Pamiętam mój pokój, ciemny prawie jak w nocy, chociaż była to jakaś godzina koło południa. Leżałem na łóżku i nie chciało mi się kompletnie nic. Prawdopodobnie zmagałem się z depresją, ale wtedy nie byłem świadomy, że to może być ta choroba, a poza tym... nigdy nie zdecydowałem się wybrać do specjalisty, żeby potwierdzić czy to faktycznie było to. Dziś nie ma to właściwie żadnego znaczenia. Istotne jest to, że pamiętam siebie całkowicie odrętwiałego, z poczuciem, że niczego nie osiągnąłem i już raczej nie osiągnę. Że zawsze marzyło mi się zrobić coś bardzo dużego i że Dziadek Jasiu mówił, że Mateusz kiedyś zajdzie naprawdę wysoko, a ja go zwyczajnie zawodzę.

I od lutego 2001 roku nie mogę mu powiedzieć o tym, że mi Go naprawdę brakuje. Wnosił do mojego życia beztroską radość, której później bardzo zabrakło, zresztą pewnie nie tylko mnie.

Jak to jest Kubusiu (nie tylko Puchatku)? Prawdą jest to, że najlepsze "cosie" biorą się z niczego? Zabawne, bo chyba tak właśnie jest. Ten ciemny pokój, ta pustka w miejscu gdzie powinna być młodzieńcza energia i ta zbyt pełna głowa jak na ten zbyt mało doświadczony rozum. Kiedy nie wiesz co zrobić wróć do zera. Wróć do pierwszej myśli jaka dawała Ci radość, nawet jeśli to jest pierwsza pieprzona myśl w całym Twoim życiu.

Napisać książkę. Przebiec maraton. Wyruszyć w wielką Podróż. Marzenia od zawsze w mojej głowie. Jeśli nie one to już nic nie ma znaczenia.

Ten dzień wspominałem na tym blogu już przynajmniej kilka razy. Miałem na sobie starą, czerwoną koszulkę quiksilver, spodenki, w których biegam do dziś (!!!) i stare buty do tenisa - pamiątka po niespełnionych marzeniach o karierze sportowej. I te diabelnie intensywne dwadzieścia minut.

Dziś rozkręcam się po sześćdziesięciu. Naprawdę, najbardziej lubię ten moment między sześćdziesiątą, a sto dwudziestą minutą biegu.

Od chwili kiedy leżałem na łóżku do tamtego pierwszego treningu musiały minąć dwa lata. Czy bałem się? Pierwszego maratonu nie bałem się ani trochę. Boże, jak ja nie wiedziałem na co się piszę! Jak ja byłem wtedy naiwny, dziecinnie pewny swojego przygotowania. Pewny tego, że nie ma takiej rzeczy w życiu, która może okazać się ponad siły. Która każe mi powątpiewać w swoje istnienie, w swoje człowieczeństwo. Która powie mi "Hej, no nie! Tego nie da się wytrzymać!".

Naiwniak. Co gorsza - naiwniak, który miał rację. Bo nie ma takiej rzeczy. Nie ma takiej, żadnej, ani jednej! cholernej rzeczy, która może dać tak dramatyczne efekty. Jedyne co je wywołuje, co w ogóle sprawia, że takie myśli pojawiają się w głowie jest pustka. Bezczynność. Tylko wtedy przestaje się istnieć. Kiedy się nie tworzy. Nie buduje. Nie burzy. Nie niszczy.

Kiedy nie robi się nic.

Iskierka, ostatni ślad płomienia, który gorzał we mnie w dzieciństwie, gdzieś przetrwała. Cały czas buntu, cały okres rozczarowań, wszystkie momenty tego cholernego odrętwienia - te wichury, te ulewy, te trzęsienia ziemi - nie wystarczyły aby ugasić ostatek tego płomienia. A kiedy znów przypomniałem sobie, że moją rolą jest troszczyć się o niego, chronić go i wzniecać każdego jednego dnia - wtedy zaczął płonąć.

Nie, od razu nie udało mi się go rozdmuchać. Nie rozgorzał od pierwszej sekundy. Powoli, drewienko po drewienku, przynosiłem opał, który dziś utrzymuje ognień, z którego jestem tak cholernie dumny. Dziś, kiedy zamiast leżeć na łóżku i zastanawiać się do dalej, staję na szczycie góry, z cholernie obtartymi piętami, cztery dni po dziewiątym maratonie w moim życiu, wypinam pierś i, wciągając głęboko do piersi powietrze myślę sobie z uśmiechem "Nooo, to co dalej?".

Pora zmierzyć się z tym diabelstwem dziesiąty raz. I trzeba to naprawdę nieźle uczcić. Myślę, że idealnym planem byłoby zrobić tam najlepszy wynik w życiu. A jeszcze lepszym - poprawić go o trzynaście minut. Tak żeby na tablicy wyników zobaczyć trzy godziny i mniej niż piętnaście minut.

To będzie długa i ciężka zima. Będę potrzebował nowych butów. Będę miał dziesiątki odcisków. Będę musiał zaopatrzyć się w ogromne ilości makaronu, ryżu i bananów. Będę wypijał kolejne łyki wody i kolejne i kolejne, próbując zaspokoić wiecznie nienasycone pragnienie. Będę ciężko oddychał. Będzie chciało mi się wymiotować. Będę mówił sobie, że więcej nie dam rady. Że mocniej nie dam rady. I w każdej z tych chwil będę bardzo potrzebował "Castle on the Hill". Będę musiał znaleźć dużo świeżych drumów. Będą się na mnie krzywo patrzeć na chodnikach. Będę przynosił do domu śnieg i błoto na butach.

A po roztopach stanę na starcie. Najpierw w Pabianicach, w półmaratonie. Dam z siebie więcej niż maksimum, obiecuję! Później odpocznę, choć tylko chwilę. I siódmego dnia kwietnia, jestem tego bardziej niż pewien, zapłaczę na mecie. Nie podzielę się tym z Wami. Nie podzielę się tym z nikim. To jest tylko moja chwila. Mam dla niej i jej podobnych specjalną szufladę w pamięci. Wtedy wiem, że już nie wrócę do tego łóżka i do tamtego pokoju.

Wiem, że nie zawiodłem ani Jasia, ani siebie, ani nikogo innego. Zresztą, kto mnie zna ten wie, że nie dbam już o to. Przyszedłem tu zrobić swoje. Jestem gotów na przygotowania. Jestem gotów na poświęcenia.

Jestem gotów na sukces.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz