Wystawiłem pasażerkę za drzwi, następnie wyciągnąłem z auta rower, zawiesiłem na szyi aparat, poprawiłem troczki w plecaku, wsunąłem mapę pod linki przy ramie i... witaj przygodo. Miałem gigantycznego smaka na jakąś wyprawę po regionie, a z drugiej strony - znałem prognozę pogody na ten dzień (już o 8.30, kiedy ruszałem, było naprawdę gorąco - dalej tylko gorzej) i marzyłem o błogim lenistwie na kanapie, a nie dokładaniu sobie dodatkowego obciążenia. Cóż, Filipole to naprawdę śliczny zakątek świata. Jeśli nie zaczynać w tak wyjątkowych okolicznościach, to gdzie?
Można na przykład w Stolcu. I znów piszę bez cienia złośliwości. Szczerze? Widziałem już setki miejscowości o bardziej marketingowych nazwach, będących jednocześnie bardziej... z dupy niż ta. Bo, wierzcie lub nie, Stolec jest wart zobaczenia.
Po pierwsze jest naprawdę całkiem ładnie położony. Ziemia opada tu malowniczo w kierunku południowym, ku rzeczce Oleśnicy. Nad całością osady dominuje kościół noszący wezwanie św. Wawrzyńca. To trzecia świątynia w tym miejscu, powstała w początkach XX wieku, w miejscu gdzie wcześniej stały dwa drewniane kościoły - jeden od XV wieku, drugi - z drugiej połowy XVII. Warto obejrzeć budynek od strony prezbiterium, bo biegnie tam naprawdę śliczna, wiejska droga. I koniecznie trzeba zatrzymać się na chwilę i zerknąć na miejscowość z perspektywy Oleśnicy. Kościół prezentuje się stąd naprawdę okazale, widać też drewnianą chałupę, a bystrzejsze oko wypatrzy bocianie gniazdo. Może komuś się poszczęści, jak mnie, i dopatrzy się małego lokatora?
Oleśnica wyglądała naprawdę przykro, podobnie jak wszystkie mniejsze rzeczki, które tego dnia mijałem. Przedłużające się upały i susza dają w tym roku mocno popalić, czego dowody oglądałem przez właściwie całą drogę - w postaci naprawdę dziesiątek martwych ptaków leżących na i przy drodze.
Wyjeżdżając ze Stolca muszę jeszcze Wam napomknąć o bardzo istotnym fakcie. W Stolcu ma swoją siedzibę klub piłkarski. Nosi on dumną nazwę Iskra, która moim zdaniem znakomicie uzupełnia się z nazwą miejscowości. Sądzę, iż obok Izolatora Boguchwała to najlepiej nazwany klub w Polsce.
Gorąco mi było, nie powiem, że nie. Czułem też dość spore zmęczenie (no niestety już na starcie). Mimo to, po wjechaniu w śliczny, choć suchy jak wiór bór zrobiło mi się jakby lepiej. Tak sobie myślałem, że czego jak czego, ale bliskości z cichą naturą to mi po prostu potrzeba!
Las, jakkolwiek piękny, szybko się skończył, ale za to wjechałem na piękne, rozległe pola. Zboża pod koniec wiosny wyglądają po prostu obłędnie. Jeszcze zielone, pęcznieją soczyście, zachwycając mnie jak młoda, uśmiechnięta kobieta. Co chwilę stawałem, żeby robić zdjęcia. Miałem w planach kompletnie się nie spieszyć i cieszyć każdą chwilą tej wycieczki.
Tuż przed wjazdem do miejscowości Wielgie zwróciły moją uwagę przepiękne maki, którym poświęciłem dłuższą chwilę. Chciałem je uwiecznić na zdjęciu, bo po drodze Dominika mówiła, że jej zdaniem nie ma już tylu maków co kiedyś. No no masz! Nawet byłem takim romantykiem, że wkleiłem jej na walla na facebooku! :)
I nawet chętnie bym jej zerwał takiego maczka, żeby nie być tylko internetowym bystrzachą, ale tak się składa, że już raz spróbowałem zebrać dla niej kilka polnych ślicznotek, które po niedługim czasie wyglądały jak kilka polnych anorektyczek. Muszę chyba zacząć wędrować z wazonem :).
Wjechałem do miejscowości o nazwie Wielgie. Kiedyś nazywała się "Wielkie", ale gdzieś po drodze "k" zabrzmiało jak "g" i już tak pozostało. Na wjeździe przywitała mnie urokliwa kapliczka z 1903 roku, służąca kiedyś właścicielom stojącego nieopodal dworu. XIX wieczny budynek dziś prezentuje się całkiem ładnie, podobnie jak ogród go otaczający. To zasługa prywatnych rąk, które są właścicielem zabytku. Miło, że budynek nie przepadł, bo kiedy stawał się prywatną własnością był zrujnowany. Vis a vis dworu można przysiąść na moment przy malowniczym stawie.
Droga, choć prosta jak od linijki, prowadzi trochę lasem, a trochę polami. Nie ma co narzekać na nudę, tylko warto cieszyć się spokojem na drodze i... niespodziankami. Na przykład taką jak zabudowania w miejscowości... cóż nie pamiętam teraz czy był to Dębiec czy Piskornik :). W każdym razie przecudne, drewniane chaty stoją sobie ot tak przy drodze i aż kusi, żeby teren wykupić i się tu jak najrychlej wprowadzić!
Kawałek dalej można przystanąć przy pomniku upamiętniającym żołnierzy poległych podczas niemieckiego bombardowania 1 września 1939 roku. Zbliżając się do Wielunia próbowałem ogarnąć w głowie ogrom tragedii tamtego dnia - dzieciaki zamiast pójść wesoło do szkoły, obudzone śmiercionośną bronią dwadzieścia minut przed piątą, drżały o swoje życia. Jeśli gdzieś próbować rozgryźć dramat jakim jest wojna to właśnie w takich spokojnych miejscach jak Wieluń i jego okolica. Winne światu tylko to, że leżały najbliżej abstrakcyjnej kreski dzielącej "my" od "wy".
Prostą drogą dotarłem do Masłowic, gdzie dosłownie na sekundę przystanąłem przed kościołem pw. św. Andrzeja Boboli, o współczesnej architekturze. Wkoło kręcili się "mszowicze", a ja jakoś nadal nie miałem ochoty brać udziału w nabożeństwie.
Nieopodal, tuż za wiaduktem drogi krajowej nr 74 wypatrzyłem staw, będący pozostałością po jakimś wyrobisku. Wydawało mi się, że warto się tu zatrzymać, chociaż kiedy patrzę na zdjęcie - nie ma tam nic specjalnego. Teraz jednak wiem jakie przeczucie kazało mi rozglądać się uważnie w tym miejscu. Po drugiej stronie drogi spotkałem... bociana. Wędrował sobie dziarsko po polu, dosłownie kilka metrów od drogi. W pierwszej chwili byłem przekonany, że zwieje na mój widok, ale nic z tego - paradował dumnie, dając się obfotografować z każdej możliwej strony!
Później wypatrzyłem jeszcze kilka saren. Mimo licznych atrakcji w postaci fauny marzyłem powoli o tym, żeby dotrzeć w końcu do Wielunia. Droga, szczególnie przed samym miastem, wydawała mi się już nieco nużąca. Wjechałem wreszcie do niego, paskudnymi, przemysłowymi przedmieściami. Trudno, muszą być i takie miejsca, bez ładu, składu i estetyki. Za to w centrum...
...nie wiem jeszcze co jest w centrum, bo właśnie podjąłem błyskotliwą decyzję, żeby wyjechać z miasta, do którego tak pragnąłem wreszcie się dostać. Żeby było zabawniej - drogą prowadzącą naprawdę mocno pod górkę. W pełnym słońcu. Zależało mi na zobaczeniu gotyckiej świątyni pod wezwaniem św. Wawrzyńca. Zanim doczołgałem się do niej - przystanąłem przy imponującej na swój przaśny sposób "instalacji" strażaków, przygotowanej na procesję Bożego Ciała. Ołtarzyk - równie kiczowaty, co szczery - ustawiono naprzeciwko stawu. Dosłownie na sekundkę przystanąłem nad wodą i śmignąłem pod kościół.
Nie wiem czemu, ale spodziewałem się ciekawej, robiącej wrażenie architekturą lub położeniem, bryły. Może stąd wzięło się moje rozgoryczenie. Otynkowana świątynka, ciasno otoczona licznymi domami wydała mi się... banalna. Nawet nie miałem jak jej zrobić porządnej fotki. Odrobinkę poirytowany (no dobra, bardziej niż odrobinkę) odjechałem. Oczekiwania to paskudna rzecz. Założę się, że gdyby nie moja wyobraźnia - mój odbiór tego budynku byłby zupełnie inny.
Wróciłem do Wielunia (dzięki Bogu z górki!). W centrum krążyły nieliczne auta i dreptali liczni piesi, zdążający do (lub z) procesji, która lada moment miała ruszyć spod pamiętającej XIV wiek świątyni, posiadającej wezwanie, a jakże! Bożego Ciała. Naprawdę niemały tłum zgromadzony był przed kościołem, a także na pobliskim Nowym Rynku.
Śliczne to, świeże i przestrzenne miejsce, z drugiej strony mocno nasączone historią. Oprócz wspomnianego kościoła widać tu pozostałości murów miejskich i budynek dawnego klasztoru bernardynek, dziś Muzeum Ziemi Wieluńskiej. Postanowiłem usunąć się z drogi procesji i wjechałem na Stary Rynek (obecnie plac Legionów).
Zabudowa Wielunia może wydać się dziwaczna i brzydka. Jest tu mnóstwo pozostałości historycznych, ale też masa kanciastych, postawionych "od czapy" współczesnych budowli. Cóż - to podatek, który Wieluń będzie spłacał wiecznie, cena każdego grama każdej zrzuconej na miasto bomby.
Zasiadłem na cichym i pustym rynku, pod doskonale szumiącą, śliczną fontanną. Mimo wszystko, odbudowane kamienice mają świetny, małomiasteczkowy charakter. Powiem Wam, że to jest prawdziwa (o ironio!) bomba. Niemcy, chociaż bardzo się starali, nie zdołali trafić serca tego miasta. Jeśli prawdą jest, że Wieluń zawsze był spokojną, poukładaną mieściną, mającą swoją wartość, ale stojącą gdzieś na uboczu tej największej historii, to ten klimat jest nadal zachowany. Jest sielsko, jest spokojnie, jest... przyjemnie. Kurczę, no jest po prostu ładnie.
Nawet sporych rozmiarów baner "Wieluń 4.40 PAMIĘTAMY" zdaje się nie krzyczeć tym rozpaczliwym, pełnym martyrologii tonem, ale raczej mówi - "Jesteśmy silni jak dalej, możecie kruszyć mury, ale nie skruszycie nas". Jeśli gdzieś widać, że w ostatecznym rozrachunku to Polacy wygrali wygrali tę wojnę na płaszczyźnie moralnej, to właśnie tu. Przy szumie fontanny i ślicznie zieleniącym się kwietniku, gdzie matka z córką wesoło gawędząc raczą się śmietankowymi lodami.
Gdzieś w pozostałościach zamku szykowano... scenę? - zapewne dla zbliżającej się procesji. Ja ruszyłem w tour po kościołach. Zerknąłem sobie na popijarską, dumną świątynie pw. św Józefa. Wróciłem się pod majestatyczną Bożego Ciała. Popatrzyłem jak zza murów spokojnie zerka barokowym okiem kościół franciszkanów. Wszystko to na skromnej przestrzeni, ograniczonej linią wykreśloną dawno temu przez mury miejskie.
Ładnymi, zadbanymi plantami zajechałem w zachodnią część Starego Miasta. A tam zastałem widok... cóż, sami go sobie oceńcie.
Oj, ogromna porcja refleksji, doprawdy. Jak głęboko sięgają korzenie przeszłości? Jak silne są pazury teraźniejszości? Gdzie jest miejsce na współczesność, a gdzie powinno się zostawić w spokoju to co dawne? Jakiż ten absurdalny kolaż ma kontekst! Fascynująca, inspirująca miejscówka.
Miłośnicy dawnych murów odnajdą się w tej części Wielunia. Są wysokie, kamienne ściany, są baszty, są małe, rozglifione okienka i jest - przede wszystkim - słynna Brama Krakowska z przyklejonym do niej Ratuszem. Tak, to kolejne z miejsc, gdzie purystom ciężko będzie się odnaleźć - w średniowieczną wieżę wkomponowano klasycystyczny budynek władz miasta. Znów mieszkańcy Wielunia zdają się grać na nosie historii i kształtują rzeczywistość na swoją modłę - bez kompleksów i z jakąś taką uderzającą, szczerą bezpośredniością.
Podobnie zresztą jak ma to miejsce kilka kroków dalej, gdzie sąsiadują ze sobą - surowy, do bólu socrealistyczny pomnik "Pogromcom hitleryzmu" i imponująca, bardzo mocna w przekazie rzeźba "Wieczna miłość". Wieluń zdaje się być gotowy pomieścić wszystko co historia mu przyniesie, niezależnie od kontekstu, od tego czy ta wartość może być rozpatrywana jako pozytywna czy negatywna. Każdy kreuje rzeczywistość na swoją modłę.
Dlatego nie dziwi już klasycystyczny pałac w tym samym miejscu, w którym stał zamek. Stare wyparło nowe, a w pobliskim parku żulowe wyparło... w sumie wszystko inne. Ładny to park, ładne nosi imię (Żwirki i Wigury), a na ładnych ławkach siedzi chyba cała okoliczna "plejada gwiazd". Zastanawiam się tylko, czy taka struktura społeczna to w tym miejscu norma, czy akurat towarzystwo zeszło się w cień drzew ze względu na upał i dlatego, że wszystkie ławki były wolne, bo reszta miasta wybyła na procesję.
Na mnie był już czas. Nie żeby chciało mi się jakoś specjalnie jechać dalej, ale skoro dojechałem już tu, to musiałem jakoś wrócić. Wymyśliłem sobie powrót nieco naokoło, wzdłuż Warty, której dolinę widziałem już w wielu różnych miejscach i za każdym razem mnie zachwyciła - dlaczego więc nie posmakować jej uroków i tutaj? Tym bardziej, że choć z jednej strony byłem przekonany o tym, że wycieczka tego dnia to najgorszy możliwy pomysł (upał!), to jednak musiałem jakoś strwonić ten czas oczekiwania na Dominikę.
Zanim wyjechałem z Wielunia - niespodzianka, która notabene wpisuje mi się całkiem nieźle w kontekst moich rozważań. Otóż miasto to doczekało się swoich... loftów. Zabawne, że jest to temat raczej wielkomiejski i chociaż zagospodarowanie terenów poprzemysłowych jest problemem uniwersalnym, to w dwudziestokilkutysięcznym miasteczku nie doszukiwałem się takich nut. Tymczasem do całego tego złożonego kompleksu wartości estetyczno - architektoniczno - historycznych, jakich można doszukać się w Wieluniu, trzeba dołożyć kolejną niemałą cegiełkę.
Prawie setka mieszkań, mieści się częściowo w budynkach częściowo wykorzystujących oryginalną zabudowę młyna "Amerykanka" (pobudowanego pod koniec lat 20. XX wieku). Współczesne elementy są moim zdaniem do bólu typowe i mnie przypominają bardzo mocno nadmorskie pensjonaty, ze szczególnym uwzględnieniem mojego ulubionego "Pirata" w Jastrzębiej Górze (z serdecznym pozdrowieniem dla Pana Anatola, właściciela tegoż ;)), a całość chyba mimo wszystko dość mocno odstaje na małomiasteczkowym tle (przypominam, że to określenie nie ma dla mnie w żadnym wypadku pejoratywnego znaczenia, a wręcz przeciwnie!). W sumie to i tak miło, że budynek odzyskał na kolejne długie lata swoją pierwotną świeżość, a nie został rozebrany lub spłonął... "przypadkiem".
Niewiele dalej od Wielunia znajduje się jego miejscowość - protoplasta o nazwie Ruda. I trzeba być świadomym, że mowa tu o osadzie mającej korzenie gdzieś w okolicach neolitu, a będącej istotnym ośrodkiem w początkach drugiego milenium naszej ery, czyli u zarania dziejów polskiej państwowości. Kasztelania rudzka zaczęła tracić na znaczeniu w XIII wieku na rzecz pobliskiego, dogodniej położonego Wielunia.
Pamiątką po tamtych znakomitych dla Rudy czasach jest kościół pw. św. Wojciecha Biskupa Męczennika, który (kościół, nie Wojciech) "zaliczył" po drodze przebudowę w każdym możliwym stylu. Przyznam się Wam szczerze, że kompletnie nie pamiętam tej świątyni, bo przemknąłem koło niej w kilka sekund, zwiewając zanim wyruszy gromadząca się już procesja. Przesympatyczny strażak, starszy jegomość, z szerokim uśmiechem na twarzy machnął mi "lizakiem", który trzymał w dłoni i zawołał zachęcająco "Dawaj, dawaj młody, śmigaj!". Jego kolega, stojący po drugiej stronie Rudy również pozdrowił mnie serdecznym uśmiechem, a ja gnałem na wschód po malowniczych terenach, mijając ślicznie położony, rudzki cmentarz.
Droga prowadząca na wschód była osobliwa, bo jednocześnie monotonna i inspirująca. Rozległe pola zdobiły krajobraz, bardzo leniwie opadając gdzieś w kierunku Warty. Świeże, napęczniałe kłosy zboża przyciągały wzrok swoją witalnością. Lato nadchodziło wielkimi krokami. Przyroda starała się dogonić tempem wegetacji żar lejący się z nieba tak, jakby to była połowa lipca.
Minąłem miejscowość Wierzchlas, a następnie wjechałem do Kraszkowic. Ta wieś może pochwalić się położoną w samym sercu kaplicą (pw. św. Anny), która rozdziela drogę na dwie jezdnie, tworzące w tamtym miejscu "łezkę". Naprawdę śliczny zakątek.
Byłem coraz bliżej Warty. Obiecałem sobie zrobić jakiś dłuższy postój w tamtym miejscu. Czułem się znużony i miałem naprawdę spore trudności fizyczne i motywacyjne. To nie był dobry dzień na wycieczkę. Na siłę to można wiecie co zrobić...
Zatrzymałem się na dosłownie kilka chwil nad przecudną Wartą (tak tutaj jest tak samo piękna jak wszędzie, gdzie do tej pory ją spotykałem). Świeża roślinność i zapach wilgoci dodały mi trochę krzepy, a poza tym wiedziałem, że już dalej od Filipola nie odjadę. Trochę jak we "Władcy Pierścieni" gdzie Drzewiec mówi, że lubi chodzić na południe, bo czuje się tak jakby schodził z górki, tak ja lubię zawsze bardziej "drugie połówki" tras, szlaków, treningów czy czegokolwiek innego. Też czuję się jakbym miał z górki.
I może dlatego stało się to co się stało? Nastąpiła we mnie jakaś chwila dekoncentracji. Moment nieuwagi. Zachciało mi się sięgnąć telefon z plecaka. Czy dzwonił? Nie, nie dzwonił. Po prostu uznałem, że to jest dobry moment by na niego zerknąć. Z jedną ręką szperającą w plecaku, drugą ledwo opartą na kierownicy roweru, z lustrzanką dyndającą na szyi... straciłem równowagę. Nawet nie wiem do końca czemu - czy zjechałem z jezdni, czy wpadłem w dziurę, czy po prostu gibnąłem się w niewłaściwym kierunku - fakt jest taki, że kilka sekund później leciałem na asfalt.
Przekoziołkowałem przez kierownicę, instynktownie ratując aparat prawą ręką i zdrowo wyrżnąłem lewym nadgarstkiem o twarde podłoże. Właściwie nie stało mi się nic poważnego, trochę obtarłem ramię, udo i kolano.
Jakieś 15 sekund po zrobieniu tego zdjęcia leżałem na tym pięknym kawałku jezdni. |
Ciężko kierować rowerem jedną ręką. Kompletnie zapomniałem o robieniu zdjęć. Miałem w nosie gdzie jestem i co ciekawego można tu zobaczyć. Liczyło się tylko dotarcie do mety i - wreszcie - chwila oddechu.
Znalazłem się w prześlicznej, sielskiej okolicy. Niewiele tu było zabudowań, za to pełno łąk, pól i zagajników. Nie potrafiłem się na nich skupić. W cierpieniach dotarłem do Osjakowa. Po minięciu neogotyckiego kościoła w sercu tej miejscowości zapragnąłem gdzieś zasiąść. Byle dalej od ludzi. Podjąłem jedną próbę odpoczynku, tuż po upadku, ale wtedy obsiadły mnie cholernie liczne i agresywne muchy, na tyle natrętne, że postanowiłem jechać mimo wszystko dalej. Wymarzony postój zaliczyłem wreszcie na wylocie z miejscowości. Po prostu usiadłem w cieniu drzewa na krawężniku i... miałem pustkę w głowie.
Nie lubię siebie w takich sytuacjach. Kompletnie nie radzę sobie w momentach, kiedy dzieje się coś złego, czego nie potrafiłem przewidzieć. Nie umiem akceptować swoich błędów i ich konsekwencji. Mam ochotę po prostu cofnąć czas i tym razem być mądrzejszym, ale... tak się przecież nie da. Trzeba zaciskać zęby i przyjmować na klatę to co rzeczywistość przyniosła.
Posiliłem się wodą i batonikiem musli i nie pozostało mi nic innego jak pełznąć dalej. Wyłączyłem się do tego stopnia, że w pewnym momencie zacząłem się zastanawiać, czy wieża kościoła, którą widziałem w oddali, rzeczywiście istniała. Rozumiecie? Zobaczyłem ją, za chwilę zniknęła za zabudowaniami, a ja nie wiedziałem, która wersja jest tą właściwą. To moje pierwsze i jedyne wspomnienie z dziesięciokilometrowej trasy między Osjakowem, a Konopnicą.
Kościół, który jak się okazało - istniał, to barokowa świątynia pw. św. Rocha. Zasiadłem na ławce pod Urzędem Gminy i patrzyłem na naprawdę niebrzydki budynek, w myślach kalkulując odległość od Filipola. Byłem już naprawdę niedaleko końca tej diabelskiej pętli. Jestem często zły na siebie, że robię wycieczki za wszelką cenę i później zanudzam Was moim marudzeniem (vide Wzniesienia Łódzkie), ale kurczę - nie mam zbyt wielu okazji. Korzystam z każdej, a że nie każda jest tak udana jak na przykład Dobroń - Łask - Zduńska Wola, to już inna bajka.
Po drodze zerknąłem jeszcze na neogotycki dwór, a obecnie ośrodek służący Politechnice Łódzkiej, z odlotową rzeźbą ptaka przed bramą. To właściwie tyle z moich wspomnień. Z obłędną radością wróciłem do ślicznego lasu koło Stolca, gdzie kilka godzin wcześniej wydawało mi się, że jednak coś z tej wycieczki jeszcze będzie. Cieszyłem się, że wreszcie będę miał chwilę na to, żeby usiąść i odpocząć, nie obciążając dłoni, a poza tym - w międzyczasie zaczęła doganiać mnie naprawdę konkretna burza, która złapała nas ostatecznie gdzieś koło Zduńskiej Woli, na ekspresówce.
Dzięki Bogu Wieluń zobaczyłem jeszcze przed upadkiem. Nie wiem czy z kontuzją byłbym w stanie tak mocno wgryźć się w konteksty tego miasta, w którym wydaje się, że kruszeją tylko mury, bo na pewno nie duch. Poza tym okolica Wielunia - naprawdę znakomita - cisza, spokój, fajne rozległe przestrzenie. Gdyby tylko człowiek czasem oleju w głowie miał więcej.
Pierwotnie tytuł tego wpisu miał brzmieć "Na początku Stolec, na końcu Stolec, a największa kupa pośrodku...".
Wspaniała trasa!
OdpowiedzUsuń