Wydaje mi się, że wiem o sobie dużo. Największa wada, której jestem świadom i nad którą pracuję najmocniej? Strachliwość. Nie strach. Strachliwość. Małostkowa bojaźliwość, zarówno przed rzeczami drobnymi jak i tymi naprawdę wielkimi. Próżna świadomość, że to co moje to najważniejsze w świecie, a od powodzenia sprawy zależy los całego globu. Żenujące.
Myślę, że znakomitym przykładem strachliwości jest temat posiadania dzieci. Są tacy co wiedzą, że chcą, robią sobie ile sobie zażyczą (było nie było "robienie" jest czynnością najprzyjemniejszą z całego procesu) i później żyją z wesołą gromadką Śledzi. Są też tacy, którzy nie chcą ani odrobinę. Po prostu, kręci ich inne życie - kariera, literackie przesiadywanie w knajpach, seksualne przygody - lekko snobistyczny artyzm jak z "Midnight in Paris". Nie ma tu miejsca na dzieci i ja się takim osobnikom nie dziwię.
Dziwię się natomiast grupie "może kiedyś". Okej. Masz dwadzieścia kilka lat, jeszcze nie ten moment, nie ta dojrzałość - super, nawet szanuję za odpowiedzialną decyzję. Natomiast słysząc zdanie "nie chcę, bo nie stać mnie na dziecko" - zalewa mnie. I nie zamierzam odnosić się do czyjejkolwiek sytuacji materialnej.
W chwili kiedy piszę te słowa dochodzimy do ładu z choróbskiem Kuby. Dwa dni parszywej gorączki, które wpadły, jak zawsze zresztą, w najgorszym możliwym momencie - Dominika ma mega dużo pracy, 100% wyjazdówek (wożę ją wciąż ja, ale D. pracuje żeby to zmienić), a zająć się małym zwyczajnie nie ma kto, bo Dziadki, chociaż złoci ludzie, to jednak do pracy chodzić jeszcze muszą. Trzeba było naprawdę stawać na głowie, żeby jakoś to ogarnąć.
Czy się udało? Zawsze się udaje.
A po co to piszę? Bo kiedy zadajesz sobie pytanie "czy stać mnie na dziecko?", zapytaj się o jaką formę "stania" istotnie chodzi. Tak się składa, że dziecko, syn czy córka, nie jest zasilane pieniędzmi. Karmi się od noworodka miłością, atencją rodziców i ich energią. Nie wybacza błędów w postaci złego gospodarowania czasem. Gwarantuję, że jeśli coś się wykrzaczy przez maleństwo to w najgorszym możliwym momencie. I kto sobie z tym da radę? Rodzic. Nie ma wyboru.
A jeśli kocha naprawdę szczerze, to jest to dla niego święty obowiązek. Coś znacznie więcej niż powołanie. To jak odruch bezwarunkowy. To jak chwila kiedy zaczyna wymiotować pierwszy raz w swoim względnie świadomym życiu i zdajesz sobie sprawę, że ten maluch zwyczajnie nie wie co zrobić z tym czymś, co zbiera mu się w buzi. Skąd ma to wiedzieć? Musi to przeżyć, żeby zrozumieć. Jak zareagujesz? Twoja panika równa się jego panika. Twój krzyk równa się jego płacz. Musisz to dźwignąć za Was dwoje.
Jakże prymitywne wydają się wtedy codzienne troski. Praca? Właściwie mogłaby nie istnieć. Niech się wali, pali. Nuda w związku/małżeństwie? Teraz adrenaliny nie brakuje. I pytanie - po co jej szukać, kiedy szczęście kryje się w samym fakcie, że możecie 99 na 100 nocy spędzić razem spokojnie, ciesząc się faktem, że dzielicie tę samą kołdrę. Ambicja, nierealizowane pasje? Łatwo łyknąć "nie chce mi się, jestem zmęczony", ale już trudniej "poświęcę siebie, żeby spędzić czas z dzieckiem". Przyjaźnie? Nie wrzucasz na instagram relacji z rzygania dziecka (na ogół...), więc i tak większość znajomych nie obchodzi co się dzieje.
Tak się składa, że czytam obecnie "Sztukę kochania" Wisłockiej. Poradnik życia seksualnego. Brzmi to strasznie banalnie. Czego ja, świadomy, dwudziestopierwszowieczny samiec mógłbym szukać w takiej literaturze? Właśnie tego banału.
Z moją tendencją do czytania książek od deski do deski, zapoznaję się z każdą stroną poradnika. Łącznie z fragmentami o pierwszym stosunku czy młodzieńczej miłości. Właściwie mnie one już nie dotyczą - w końcu mój związek to, jak określiła jedna naprawdę wyjątkowa osoba, już praktycznie kazirodztwo. Mimo to z ogromną pasją zaczytuję się także w tych fragmentach. I co zauważam?
Moje obrzydliwe niedobory wiedzy. Moją powierzchowność w tych trudnych (?) tematach. Założę się, że jestem niejedynym empirykiem w kwestiach edukacji seksualnej i większość mojej wiedzy opiera się raczej na doświadczeniu i powierzchownym (o ironio!) liźnięciu tematu, aniżeli jakiejś usystematyzowanej wiedzy. Dlaczego tak jest? Cóż, małostkowo boimy się na takie sprawy rozmawiać.
Myślałem ostatnio o tym czego dowiedziałem się w szkole. Otóż pamiętam, że na chemii były mole. Z fizyki nie pamiętam nic. Z matematyki też niewiele, ale tu jest ciekawostka, bo pracując w dużej mierze ze statystyką, jestem na płaszczyźnie zawodowej bliżej "matmy" niż kiedykolwiek. Z biologii? Coś o drzewach, o tkankach i o krzyżowaniu DNA. Z historii wałkowanie do upadłego starożytności (dlatego mam naprawdę mgliste pojęcie o Polsce po II Wojnie - przypadkiem? :)). Z polskiego - wkuwanie na siłę interpretacji Kogoś Tam z Ministerstwa, w najlepszym wypadku - interpretacji Nieomylnego Nauczyciela.
Czego nie wiem, a mógłbym wiedzieć? Nie mam pojęcia jak upiec dobry chleb. Nie wiem jak właściwie powinienem postępować w fizycznym pożyciu z kobietą, tak żeby była całkowicie szczęśliwa (Dominice teraz szczęka opada, ale ja myślę sobie, że nie czyta mnie aż tak wielu hipokrytów, którzy uważają, że wiedzą na ten temat wszystko. I "wszystko" nie mierzmy, błagam, ilością orgazmów na metr kwadratowy penisa). O tym na czym polega fermentacja dowiedziałem się od Tomka Kopyry. Dobrej literatury nauczyłem się szukać samemu, a pisać nauczyła mnie Siostra Taty.
Mam nadzieję, że jeśli bolą Cię zęby Aniu, to nie z powodu mojej wiecznie kulawej stylistyki :).
Patrzę dziś na Kubę przez pryzmat siebie i myślę sobie, że chciałbym, żeby na polskim mógł poczytać to na co ma ochotę (może jakaś część lektur mogłaby być wybierana przez głównych zainteresowanych?). Pamiętam lekcje o "Zbrodni i karze", które wydawały mi się zbrodnią i karą w jednym, bo omawialiśmy książkę od której totalnie się wtedy odbiłem. Dziś jestem zachwycony dziełem Dostojewskiego i literaturą rosyjską w ogóle. Tylko, że musiała minąć dekada doświadczeń i dojrzewania, żeby tak się stało.
Chciałbym, żeby ktoś Kubie powiedział, kiedy jego kobieta może zajść w ciążę (i co zrobić, żeby tego uniknąć), bo pamiętam lekcję religii, na której ksiądz - ojczulek powiedział, że całować to się można w opcji dziubek do dziubka. Tak na moment. Serio. Dziękuję Mamo, że zrozumiałaś dlaczego chcę się z tego wypisać.
Chciałbym kiedyś nauczyć się piec dobry chleb, tak jak nauczyłem się robić piwo (bo pasja, nomen omen, zaprocentowała). Chciałbym móc zadawać trudne pytania, na które ktoś mi zawsze odpowie - bo nie będzie się bał. Chciałbym też, żeby ludzie nauczyli się więcej o śmierci. I o przemijaniu.
Bo to kolejny z tematów tabu, który zamknie klamrą ten mój zwariowany wpis. Pewne rzeczy muszą się kiedyś skończyć. Pewne rzeczy muszą po prostu umrzeć. Nie możemy całego świata podtrzymywać sztuczną aparaturą, chociaż wiem, że technicznie możemy. Nie ma się czego bać. Końce związków, przyjaźni, końce spraw, wreszcie końce żyć. To... chciałem napisać, że się zdarza. Otóż, nie - to się dzieje w każdej sekundzie.
Nie bądźmy tchórzami. Mówmy jak jest i żyjmy bez udawania, że coś nie istnieje - tylko dlatego, że nie jest łatwo o tym mówić. Może wtedy łatwiej będzie zobaczyć co jest nam obojętne? I z całą szczerością mówić, że "mamy to gdzieś". Tylko czy wtedy z taką łatwością będzie przychodzić wybieranie dróg na skróty?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz