niedziela, 27 maja 2018

Dlaczego wolę niszę | Kraków | [WŁÓCZYKIJ #24]

Jeśliś Czytelnikiem, który regularnie śledzi moje posty, zauważyłeś zapewne, że dawno Włóczykija nie wrzucałem. I całkiem słusznie zauważyłeś. Na wycieczki zwyczajnie nie mam czasu. Ciężko mi o wolny dzień podczas którego mógłbym spakować sobie do plecaka wodę, zarzucić torbę z aparatem i pofrunąć gdzieś w teren. Skłamałbym pisząc, że mi tego nie brakuje. No brakuje bardzo, ale jeszcze przyjdzie czas. Jednak w międzyczasie...

...ze względu na konieczność odebrania pakietów (dla mnie i Taty) na Cracovia Maraton wybrałem się do historycznej stolicy Polski i postanowiłem połączyć przyjemne z pożytecznym - odebrać pakiety i zrobić sobie Włóczykija. W Krakowie byłem dotychczas trzykrotnie, z czego raz jak miałem kilka lat i nic nie pamiętam, drugi raz kiedy byliśmy z kumplami na koncercie i byłem tak zainteresowany krajoznastwem jak zeszłorocznym śniegiem i trzeci raz na studiach i też nic nie pamiętam było to zwiedzanie, z którego niewiele zapamiętałem (i wcale nie z tego powodu co myślicie ;); po prostu wciąż nie poświęcałem temu takiej uwagi jak teraz). Zapamiętałem, że jest całkiem ładnie, "starówkowo" i... właściwie tyle.




Początkowo planowałem, żeby do Małopolski wybrać się autostopem, ale zarzuciłem tę ideę, zakładając, że i tak dostatecznie dam sobie w kość i tego dnia i trzy dni później, podczas maratonu. Myślałem, że jedyną alternatywą pozostaje mi autobus, ale na ratunek przyszło PKP. Całkiem niczego sobie skład InterCity podjechał punktualnie na mój ulubiony dworzec Łódź Chojny, żeby zawieźć mnie na stację Kraków Płaszów. Czemu nie na Główny? Bo gdy wybierałem się do Grodu Kraka był w remoncie i przez kilka godzin każdego dnia był wyłączony z użytkowania.

Wyszło mi to nawet na plus, bo po całkiem niedługiej podróży wysiadłem na dworcu, z którego miałem po drodze do kilku niezbyt oczywistych, ale znakomitych miejscówek w Krakowie. Zanim jednak zacząłem cokolwiek działać, zasiadłem pod zacną, zabytkową lokomotywą, zdobiącą okolicę dworca i przyszykowałem cały "ekwipment" - aparat, wodę i tego typu cudeńka. Kiedy byłem gotowy, ruszyłem zdobywać turystycznie drugie co do wielkości i ludności miasto w Polsce.



Słyszałem, że w Krakowie dużo jest zabytków i... samochodów. Ponoć to najbardziej zasmogowany i zakorkowany zakątek kraju. Było dość wietrznie, więc nie odczułem tego, żeby pierwszy czynnik się jakoś specjalnie uwidocznił, ale aut w istocie było sporo. Czy więcej niż w Łodzi? Nie mnie to oceniać. Nie zmienia to faktu, że chętnie zwiałem z ruchliwych ulic w pobliżu dworca i zagłębiłem się w osiedlowe uliczki. W sumie to lubię to u siebie, że nie mam specjalnie kompleksów i wchodzę w obce miejsca jak tubylec. Czasem prowadzi to do ciekawych odkryć, a niekiedy - mam ochotę zwiać z nieprzyjaznego rewiru w jakim się znalazłem. Jednak w 90% przypadków cieszę się, bo mam później co wspominać.

Tutaj, całkowicie nie zamierzając, znalazłem się przy wejściu do dawnego obozu koncentracyjnego. Uderzył mnie kontrast jaki widać po dwóch stronach ulicy Jerozolimskiej. Po jednej stronie skąpane w wiosennym, wonnym kwieciu, spokojne, leniwe bloki, a po drugiej - tablice prezentujące tragiczną historię miejsca, archiwalne zdjęcia i... mieszkanka osiedla wychodząca ze swoim "Fafikiem" na spacer, po - było nie było - zielonym kawałku okolicy. Miejsce jest zaiste malownicze i z całą pewnością warte poświęcenia dłuższej chwili, której ja niestety nie miałem. Pozostało mi kliknięcie kilku ciekawych fotografii i... kilka niejednoznacznych refleksji.




Oprócz wspomnianego kontrastu, moją uwagę zwróciły bardzo liczne, różnokolorowe kwiaty, ćwierkające ptaki i jakaś taka... nieco niepokojąca beztroska tego miejsca. Zacząłem zastanawiać się - czy to tak wypada, żeby w takim miejscu było tak zwyczajnie pięknie? Czy przyroda nie poczyna sobie zbyt frywolnie z ludzką tragedią? A może jest dokładnie odwrotnie - to natura ma rację i mówi przez takie obrazki - "Hej! Było - minęło! Pamiętajcie, ale dziś się radujcie - wiosną, kwiatami, wolnością i szczęściem!". Może jesteśmy w paskudnym błędzie, rozdrapując stare rany, nie pomni faktu, że wieczność to czas znacznie dłuższy niż życie czy kilkadziesiąt, kilkaset lat? Koniec końców - każdą plażę jeszcze tysiąckroć wypłucze morze, każdy kamień tysiąc razy zniknie, wygładzony przez wiatr do nicości, a każdą krzywdę zaleczy czas - i to znacznie prędzej niż byśmy tego od siebie wymagali.

Poza tym - zwróćcie ze mną uwagę na ironię najmądrzejszej z dam - Historii. Obok miejsca, które skłania do refleksjo o wolności, jej cenie i wartości, obok czegoś co do dziś wywołuje nieprzyjemne dreszcze - obozu udręki za drucianym ogrodzeniem - współczesne osiedle. Też ogrodzone, ale na własne życzenie. Człowieku, miernoto, kim do cholery jesteś, żeby wyznaczać granice i bariery?




Z konieczności (pod postacią braku innej drogi) wróciłem do ruchliwej ulicy Wielickiej, ale szybko z niej uciekłem, wspinając się powoli ku cmentarzowi Podgórskiemu (nowemu). Odwróciłem się na chwilę, żeby zerknąć na miejski melanż stali, betonu, warkotu i spalin (i fiata multiplę w roli wisienki) i szybko zatęskniłem, za jakimś bardziej przyjemnym widokiem. Długo nie musiałem czekać.



Może i moja fascynacja cmentarzami wydaje się niektórym dziwna, ale kiedy oglądam takie cudeńka jak ten Podgórski w Krakowie, uświadamiam sobie jak wielkie piękno drzemie w śmierci. Ten spokój, ta powaga, ta dostojność - wszystkie wkomponowane w przecudny krajobraz, urozmaicony znakomitą, prostą i szczerą, architekturą - nie potrafię się tym nie zachwycić. Chociaż wiedziałem, że lada dzień biegnę maraton i że nie mam zbyt wiele czasu na zwiedzanie każdego miejsca, to spędziłem na cmentarzu kilka naprawdę długich i wyjątkowych chwil.







W nieco melancholijnym nastroju wyszedłem z nekropolii i zacząłem wspinać się na przecudne wzgórze - Kopiec Kraka. Skąd ten kopiec pojawił się na szczycie wzgórza Lasota - nie do końca wiadomo. Przyjmijmy wersję tradycyjną, czyli że jest to kurhan, w którym pogrzebany jest legendarny założyciel miasta - Krak. W dniu kiedy tam byłem, jakaś para oglądała przecudny krajobraz jaki można obserwować ze wzgórza, zakonnice rozmyślały, zwrócone ku wschodowi, kilka metrów dalej trzech obcokrajowców bawiło się frisbee, a ja - kilka chwil później - wspinałem się na sam szczyt Kopca.

Widok zapiera dech w piersiach. Cóż, zachwycony byłem Wrocławiem oglądanym ze Sky Tower, ale w Sky Tower nie czuć wiatru, który zdaje się potrafić unieść człowieka ponad wszelkie codzienne troski. Może to banalne stwierdzenie, ale czuć w Krakowie swoistą metafizyczność. Tu historia, owszem, wypisana jest na wieżach kościołów, ale najważniejszego jej nośnika nie da się fizycznie zaobserwować. To miejsce przesiąknięte dumą królów, paplaniną mieszczaństwa i kosmopolityczną egzotyką Żydów.



Zerkając to na Wawel, to na zachwycający kamieniołom Liban, to na zwykłe, współczesne oblicze Nowej Huty pomagałem napotkanemu jegomościowi w przygotowaniu statywu do zdjęć i rozmawialiśmy sobie o różnych zajęciach, jakie przytrafiają się ludziom. On robił zdjęcia wschodu słońca (jeden z moich celów na ten rok - wstać wcześnie, wybrać się w jakieś fajne miejsce i cyknąć kilka pięknych fotek), ja biegam maratony, a tego samego dnia rano na Kopcu była para, która pojechała na Islandię do pracy, którą dostali bo... wysłali maila, że chcą pracować. I już. Wysłali, dostali, pojechali i pracowali. Ten świat jest naprawdę fajnie szurnięty!




Zszedłem z kopca i zajrzałem jeszcze przez ogrodzenie na bajkowe krajobrazy kamieniołomu. Mógłbym cały dzień kontemplować ten widok, ale że nie miałem całego dnia do dyspozycji - powoli podreptałem w dół. Przeszedłem szeroką kładką ponad torami kolejowymi i jedną z wielopasmówek i zacząłem się zastanawiać którędy pójść w kierunku Starego Miasta. Rozsądek nakazywał pójść jak człowiek, wzdłuż główniejszych ulic, toteż ja wlazłem w jakąś ścieżynkę, o której wiedziałem tyle, że na azymut poprowadzi mnie w dobrą stronę.




Miejsce, w którym się znalazłem to najlepsze podsumowanie Krakowa. Wychodząc właściwie znikąd i idąc z przekonaniem, że na nic nie powinno się natknąć - trafia się na zabytkowy, romańsko - gotycki kościółek (pw. św. Benedykta, najmniejszy w Krakowie) i jeden z fortów, ten o numerze 31, będący częścią Twierdzy Kraków. Kościółek jest prześliczny, skromny i malowniczy, a fort zachwyca surową powagą i budzi respekt. Obszedłem oba budynki i kolejną ścieżynką ruszyłem dalej.



Okazało się, że wylądowałem w jakiś chynchach (chociaż, zdaje się, w Krakowie nikt nie użyłby takiego określenia, bo to łodzianizm oznaczający krzaki, zarośla), skąd wyszedłem nagle na ulicę Rękawka. Tu już dało się odczuć zbliżanie się do najstarszej części miasta. Rzędy kamienic z klimatycznymi tabliczkami adresowymi i drewnianymi drzwiami wejściowymi dawały trochę przydatnego cienia. Przy okazji mogłem popatrzeć na kilka elementów krakowskiej secesji, ale w tej części Krakowa najbardziej uwagę przykuwa monumentalna świątynia pw. św. Józefa.






Neogotycka "bomba" architektoniczna, góruje nad rozciągającym się na północ rynkiem Podgórskim. Kraków! W ilu miastach to byłaby główna i najważniejsza świątynia, a tu? Jeden z kościołów, który zapewne przez swoje oddalenie od Starego Miasta jest niejednokrotnie pomijany. Ja poświęciłem kilka dłuższych chwil na chociaż pobieżne przestudiowanie jego architektury i, zostawiając wreszcie świątynię za plecami, bajeczną, "artystyczną" alejką pełną ciekawych knajpek wyszedłem wreszcie nad Wisłę.

Zapatrzyłem się na mapę i prawie dałem się rozjechać rowerzystom (którym sam wlazłem pod koła - sorry!), ale po chwili, idąc już właściwą stroną kładki, oglądałem nadwiślańskie widoki. Jednak duża rzeka to coś, czego mi bardzo w Łodzi brakuje. Przyjemnie było popatrzeć na pary spacerujące po kładce albo po bulwarach wzdłuż brzegów Wisły. Nie mogło zabraknąć też nieśmiertelnych kłódek, mających chyba jakieś nadprzyrodzone moce - w końcu zakochani wieszają je na wszystkich, nawet najpodlejszych mostkach i kładeczkach. No ja jakoś nie kumam tej tradycji.




Wreszcie wszedłem na Kazimierz! To jest całkowicie mój klimat, jak Nadodrze we Wrocławiu czy cała śródmiejska Łódź (ze wskazaniem na ulicę Narutowicza z przyległościami). Klimatyczne kamieniczki, chodniki pełne młodych, zakręconych ludzi i ten inspirujący, artystyczny duch. Tutaj "trafiła" mnie refleksja, która została ze mną już prawie do końca mojej wizyty w Krakowie - to miasto, w którym mógłbym się zakochać. Tylko nie w sensie miłości do miasta, ale w sensie - to miasto, gdzie chętnie poznałbym jakąś wyjątkową kobietę, umawiał się z nią na długie, wieczorne spacery, przeżył namiętną przygodę, którą pamiętałbym do końca życia.

I może nawet nie przeszkadzałyby mi wszędobylskie gołębie i jeszcze bardziej wszędobylskie auta. Bo niestety ta romantyczna, "paryska" bajka dość szybko ulotniła się, wracając przez mój spacer tylko sporadycznie. Niestety, już do końca mojej wizyty w Krakowie coraz częściej odczuwałem irytację i rozczarowanie, spowodowane chorobą zwaną cywilizacją.





Naprawdę są miejsca w centrum Krakowa, gdzie ciężko zrobić zdjęcie, na którym będzie cokolwiek widać spoza aut. Był taki moment, przy skądinąd prześlicznym, gotyckim kościele pw. świętych Katarzyny i Małgorzaty, gdzie trzeba mi było przejść pod "bramą" pod przejściem z kościoła do klasztoru po drugiej stronie. Klimatyczne miejsce. Aż marzyłoby się żeby zza rogu wyjrzała jakaś śliczna dziewczyna. Wyjrzało co innego,


Trachnięty przy lampie peugeot 206. Patrzył się zalotnie, ale jakoś nie uległem jego czarowi. Spodobały mi się za to "gołe" mury, prowadzące wzdłuż ulicy Skałecznej do kościoła na Skałce. Szkoda, że znów wrażenie popsuły mi trzy meleksy, stróżujące przy ślicznej barokowej bramie niczym cerbery masowej turystyki.



XVIII wieczny kompleks z najważniejszym elementem - bazyliką mniejszą noszącą wezwanie św. Michała Archanioła i św. Stanisława Biskupa Męczennika jest wprost zachwycający. Źródło św. Stanisława nasunęło mi skojarzenie z łaźniami w Bath.  Kościół jest monumentalny, ma w sobie pełno dumy i barokowej powagi. Naprawdę robi świetne wrażenie. Szkoda, że tu nastąpił kolejny zgrzyt - kilka metrów od schodów prowadzących do wnętrza świątyni spał sobie jakiś jegomość z ogorzałą twarzą.




Wyszedłem tylną furtką, wróciwszy na nawiślańskie bulwary. Rzuciłem okiem na bodaj najsłynniejszy punkt reklamowy Polski, gdzie na gigantycznym banerze błyskał oczami Robert Lewanowski, a swego czasu promowali się królowie polskiego piwowarstwa, ze swoim flagowym produktem i hasłem "Zimny Lech". Jeśli ktoś nie kojarzy historii to przypomnę, że było to w czasie tuż po katastrofie smoleńskiej.


Wreszcie dotarłem pod bodaj najważniejsze miejsce Krakowa - pod sam Wawel. Tłumy dzieciaków kłębiły się przy festynowych straganach z tandetnymi pamiątkami, a ja przyłączyłem się do innej rzeki ludzi - prowadzącej do zamku nad zamkami. Trudno było o dosłyszenie polskiego języka - dosłyszałem sporo brazylijskiego, trochę hiszpańskiego, niemało angielskiego, dotarło do mnie też co nieco niemieckiego. Trochę mało polski ten Wawel, isn't it? Przystanąłem na chwilę, żeby zerknąć ponad ślicznymi reliefami sąsiadującej kamienicy, na dachy Kazimierza i ruszyłem ścieżką, którą onegdaj wędrowali królowie.




Wawel jest prześliczny. Mury, baszty, zabudowania - wszystko to robi naprawdę piorunujące wrażenie. Widok nad Wisłą też jest zachwycający. Mnie zawsze zastanawia ten spokój, który rezyduje gdzieś w powietrzu wokół tego miejsca. Za każdym razem kiedy tu byłem, wokół krążyły tłumy ludzi, a jednocześnie miałem poczucie niezmąconej harmonii. Kilkuset lat dumy i dostojności jeszcze długo nie zadepczą stopy turystów z całego świata.





Przed wawelską Katedrą wręcz wrzało od ludzi. Żeby wejść do świątyni trzeba odstać swoje w kolejce, tak jak przed klubem na starówce w sobotnią noc. Ja jakoś nie miałem ochoty tu tkwić, chociaż na pewno jeszcze kiedyś chciałbym zobaczyć wnętrze Katedry. Wyszedłem z Wawelu i zacząłem nerwowo zerkać na zegarek, bo chociaż miasta zwiedziłem już sporo, to wciąż nie miałem w plecaku najważniejszego - numerów startowych na niedzielny maraton.

Mimo to, z głębokim przeświadczeniem, że będzie czekać mnie nerwówka, a poza tym dam sobie za mocno w kość przed niedzielą, poszedłem ulicą Kanoniczną, skąd minąwszy śliczne sgrafitto na elewacjach kamienic, udałem się pod dwa kompletnie różne kościoły, stojące... dosłownie po sąsiedzku. Cóż, w Krakowie katolickich świątyń jest ogrom, więc nikogo nie powinno dziwić, że dwa z nich zbudowano w odległości kilkunastu metrów.




Uwagę z całą pewnością silniej przykuwa, z magnetyczną wręcz mocą, kościół pw. świętych Piotra i Pawła. Jest modelowo barokowy, z wybujałą, potężną fasadą. Wielokrotnie wspominałem o tym w moich wpisach, że świątynie z tamtej epoki miały zapierać dech w piersiach, a wręcz przytłaczać wiernych, służąc idei kontrreformacji. Istotnie, wzorowany na arcysłynnym włoskim Il Gesu obezwładnia i oszałamia.

Jego sąsiad jest kompletnym przeciwieństwem. Skromny, z prostą architekturą romańską, mającą w pierwszej kolejności służyć obronności może wydać się nudny i nie warty poświęcenia mu zbyt dużej uwagi. Dla mnie jednak plac przed obydwiema świątyniami jest wyjątkowy - można tu zobaczyć pięćset lat historii świata i architektury. A także signum temporis Krakowa w XXI wieku, czyli rzekę ludzi płynącą w obu kierunkach ulicą Grodzką. Zobaczyłem co chciałem i zwiałem w jakąś tylną uliczkę, prowadzącą przez tereny Uniwersytetu. Przyjemnie było wylądować w zakątku, w którym nie spotkałem żywej duszy.


Chcąc nie chcąc musiałem już uciekać na stadion Wisły, bo czasu było coraz mniej, a uświadomiłem sobie, że jeszcze muszę w którymś momencie wcisnąć do planu jakiś obiad. Znalazłem się na gwarnych Plantach, gdzie podążałem za parą elegancików, gadających bodajże po holendersku. Przy kościele franciszkanów minęła mnie cukierkowa i pretensjonalna bryczka. Jakaś para obściskiwała się na ławce. Śmigali wokół mnie rolkarze i rowerzyści. Gdzieś brakowało mi tego ulotnego spokoju panującego w śródmiejskich parkach, jak chociażby w łódzkich Źródliskach. Nie wiem czy wybrałbym się tu z ukochaną na spacer, mimo niewątpliwego estetycznego uroku miejsca. I mimo moich wcześniejszych fantazji na temat wielkiej krakowskiej miłości.


Przy ulicy Piłsudskiego, na wielkomiejskiej alei, natknąłem się na cudownie starodawne tramwaje, przypominające znane mi z Łodzi "helmuty". Może jestem dziwny, ale tysiąc razy bardziej wolę te hałaśliwe składy niż nowoczesne, sunące po szynach jak wściekłe gąsienice pesy. Nawet przez chwilę pomyślałem o tym, czy nie wsiąść w komunikację miejską i ułatwić sobie dotarcie na Błonia, ale szybko się rozmyśliłem. W końcu to Kraków, a skoro Kraków - to korki. Tramwaje, auta, autokary, nawet żenujący piętrowy autobus, stylizowany na londyńską modłę - wszyscy tkwili w miejscu, kiedy ja z niezłomnym uporem pieszego parłem przed siebie.


Wreszcie moim oczom ukazał się potężny kawał przestrzeni czyli krakowskie Błonia, a u ich bram - cudeńko modernistycznej architektury - gmach (by the way - nie wiem czemu, ale bardzo lubię to słowo ;)) Muzeum Narodowego. Jest trochę przysłonięty przez wielkoformatowe banery, ale trzeba to zrozumieć. Reklama wystaw nie jest taż tak uciążliwa, żeby nie dało się zobaczyć zza niej budynku. A poza tym reklama wystaw to reklama wystaw, a nie jakieś kredyty chwilówki czy inny szajs, który zbyt często zasłania piękne budynki. "Wyspiański" wygląda lepiej, niż "provident" ;).

Plac przed Muzeum jest całkiem ładny, pełen ławek i innych instalacji, na których można zasiąść. Mnie bardzo mocno cała ta kompozycja przypomina Plac Dąbrowskiego w Łodzi, tylko jest gdzie usiąść i, przede wszystkim, jest tu pomnik Wyspiańskiego, a nie pomnik Waginy Polskiej.



Asfaltowa ścieżka prowadzi spod Muzeum pod stadion Wisły wzdłuż Parku Jordana. Z perspektywy można oglądać arenę najstarszego polskiego klubu piłkarskiego, czyli Cracovii. Zawsze rozbraja mnie ironia rzeczywistości, że dwa kluby, których kibice nienawidzą się bodaj najbardziej w Polsce, mają siedziby oddalone od siebie kilkusetmetrowym kawałkiem zieleni.

Dreptałem dość szybko, wiedząc, że czasu mam coraz mniej, ale nie dałem sobie całkiem na wstrzymanie z obserwacją. Co zauważyłem? Ogromną ilość młodych ludzi. Z całą pewnością znacznie większą niż w Łodzi. I mam tu na myśli osoby mieszczące się (na oko ;)) w przedziale 15-30 lat.


Cel wreszcie został osiągnięty - dopełzłem do stadionu Wisły. Skłamałbym mówiąc, że mnie zachwycił swoją architekturą, tym bardziej, że mówimy o obiekcie, który kosztował 600 milionów złotych... ale nie przyszedłem tu zachwycać się sportową infrastrukturą. Z małymi trudnościami (mój numer skleił się z innym i nie mogliśmy go z wolontariuszem odnaleźć) odebrałem pakiety - swój i Taty, capnąłem koszulki i ruszyłem w drogę powrotną. Celem nie było już zwiedzanie, a obiad i dotarcie na czas do dworca.

Nie znaczy to, że nie zajrzałem jeszcze w żaden ciekawy kąt. Uliczki Starego Miasta w Krakowie są naprawdę warte zobaczenia, a budynki Uniwersytetu - dostojne i piękne. Boczne zakątki były dość spokojne, ale szybko musiałem wrócić do krakowskiej rzeczywistości i przepychać się przez tłumy ludzi. W końcu wszedłem na przepotężny i przepiękny Rynek. Kościoły - Wojciecha i symboliczny Mariacki, Wieża Ratuszowa, Sukiennice, pomnik Mickiewicza - a to wszystko otoczone rzędami pięknych kamienic. To jest obraz, który chciałbym zapamiętać. A jaki jest Rynek naprawdę?






Zatłoczony. Chciałbym powiedzieć, że gwarny, ale niestety bliższe jest określenie - hałaśliwy. W jakiś sposób irytujący. Trudno o wykonanie fotografii tak, żeby nikt nie wszedł w kadr, a jeszcze trudniej - o zwykłe zatrzymanie się i chwilę spokojnej refleksji. Ten "historyczny" klimat, który jest naprawdę wyczuwalny w powietrzu, strasznie łatwo ulatuje i pęka jak bańka mydlana puszczana przez ulicznego performera. I jeszcze te nieszczęsne rzędy konnych bryczek, których woźnice patrzą się na przechodnia z minami typu "płać, albo spieprzaj i przestań się gapić"...

Toteż spieprzyłem. Nieszczęsną Floriańską, jeszcze mocniej zadeptaną niż wszystkie dotychczasowo przeze mnie przemierzone. Tu dopiero dzieją się cuda! Naganiacze zapraszają do knajp. Młodzież, zapewne w swojej pierwszej pracy, rozdaje ulotki. Bajeranci nabierają dziewuchy, spragnione wielkiej, miłosnej przygody, na tanie numery z kwiatkami, za które lada moment wołają pieniądze. Nie można też nie zauważyć wielu punktów oferujących wycieczki typu Kraków - Auschwitz i Kraków - Zakopane. Pieniądz brzęczy po bruku, chociaż, dam sobie rękę uciąć, nawet złotówka nie wypadnie stąd i nie potoczy się nie zauważona.


Bramą Floriańską wyszedłem z tego komercyjnego piekiełka i, minąwszy słynny Barbakan, zapragnąłem usiąść w pociągu. Musiałem jednak spełnić jeszcze trzy cele: dojść na dworzec, kupić bilet i - w dowolnej części wycieczki jaka mi pozostała - zjeść obiad. Na przepięknym placu Jana Matejki wypatrzyłem kilka lokali, ale żaden nie zainteresował mnie dostatecznie, tak by zostać w nim na dłużej. Próbowałem skupić się na obserwowaniu miasta, ale byłem już zbyt mocno przeciążony, aby zwrócić uwagę na cokolwiek bardziej wartościowego.




Dworzec jest w przebudowie, ale działająca wokół niego galeria handlowa prosperuje i ma się dobrze. Konia z rzędem temu, kto trafi bez pudła do kasy biletowej. Mnie się udało, chociaż byłem przekonany, że prędzej trafię do bershki, niż do kolejki po normalny do Łodzi Fabrycznej. Odstawszy swoje w kolejce (jakieś piętnaście minut), będąc szczęśliwym posiadaczem uprawnienia do przejazdu, udałem się na kolejną szaloną wędrówkę - po dworcach - kolejowym i autobusowym.

Co najmniej kilkukrotnie zaczepiony, raz uległem i podarowałem jakiemuś włóczędze kilka złotych na autobus do Katowic. Wydawało się, że prosił szczerze. Kawałek za dworcem znalazłem knajpkę, na rogu uliczek kończących się przy dworcu. Zamówiłem pizzę i... popełniłem błąd. Zachciało mi się street foodu, więc usiadłem przy stoliku stojącym tuż przy streecie. Znajdując się pod ostrzałem spojrzeń obywateli najróżniejszego autoramentu, czekałem na posiłek, a później konsumowałem go pospiesznie.

Niedostatecznie. Jakaś dziewucha, o wodnistych oczach, zaczepiła mnie, bełkocząc niemiłosiernie. Zrozumiałem, że ją okradli i że nie ma co zjeść. Dostała ode mnie kawałek pizzy i poszła sobie. Myślałem, że jest po problemie. Tymczasem, kilka chwil później wróciła i... dosiadła się do mnie. Kończyłem już jeść, w akompaniamencie jej bełkotu i żałosnego zrzędzenia nad swoim losem. Ledwo dokończywszy pizzę wstałem i odszedłem w kierunku dworca.

Z ulgą usiadłem na miejscu z biletu. Wreszcie czułem się choć odrobinę komfortowo i spokojnie. Pociąg ruszył, a ja zerkałem na przecudne krajobrazy Małopolski skąpanej w świetle zachodu słońca. Wreszcie zapadła noc.


Dojechałem do Łodzi i... Boże, jak doceniłem tę ciszę i spokój. Kraków to przepiękne miasto. Pewnie życia by mi brakło na odkrywaniu jego pięknych zakątków. Ma znakomitą starówkę i nie gorszą współczesną tkankę. Tylko co z tego, skoro odbiór tego jest naprawdę mocno zakłócony przez legiony pieszych, aut i innych pojazdów? Co z tego, że uliczki mają klimat, skoro trudno się po nich poruszać - wiecznie w tłumie? Co z tego, że chciałoby się tu pobyć i zakochać - i w kimś i w mieście - skoro większość osób jest tu przelotem, dla odznaczenia, że "się było". Kawał przepięknego, prawdziwie polskiego ducha jest przykryty grubą warstwą popularności i kryjących się za nią - hałaśliwości i powierzchowności.

Jeśli miałbym podsumować Kraków jednym zdaniem to napisałbym - brakuje mu szczerości. Dlatego wolę niszę. Drewniane kościoły przy których mogę przystanąć. Małe miasteczka, gdzie można obejrzeć cały rynek siedząc na jednej ławeczce. Chodniki i ulice, na których spotyka się niewiele osób, ale kiedy się spotyka - dają "sobą" odpowiedź na pytanie "jak tu właściwie jest?". Wolę nieco zaniedbany ale do bólu szczery Ozorków, wolę walczące o siebie Kutno, wolę małomiasteczkowy Szadek, od tej cudownej perły. Nie dlatego, że są piękniejsze i atrakcyjniejsze - bo nie są.

Wolę je bo dają się poznać zainteresowanemu. A jaki jest naprawdę Kraków - tego nie wiem i obawiam się, że nigdy nie pozwoli mi się tego dowiedzieć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz