Są naukowcy, którzy twierdzą, że nie istnieje coś takiego jak "zmęczenie". Ich zdaniem organizm człowieka ma dalece większe możliwości niż wskazywałyby na to wskaźniki (na przykład badania wydolnościowe) i są one właściwie nieograniczone. Mechanizm nazywany "zmęczeniem" istnieje po to aby mimo wszystko oszczędzać "osprzęt" i nie eksploatować go nadmiernie. Ot, taki zdroworozsądkowy zawór bezpieczeństwa. Według tej teorii najlepsi różnią się od pozostałych właśnie poziomem "oszukiwania" tego mechanizmu.
Po co Wam to właściwie piszę, skoro teoria ta wydaje się być dość naciągana i dla mnie raczej mało wiarygodna (choć na pewno w jakimś stopniu wysoki poziom wytrenowania sprawa znacznie większą odporność fizyczną i psychiczną na ból i zmęczenie)? Chciałbym zwrócić Waszą uwagę na fakt, że według tej tezy (i wielu innych) większość zawodów sportowych rozgrywa się nie na bieżni czy boisku, ale w głowach uczestników.
O 4.35 otworzyłem drzwi i wyszedłem na balkon. Niebo powoli jaśniało, a ptaki śpiewały tak cudownie, że mimo chłodu nie miałem ochoty wracać do pokoju. Nie było jednak czasu na zbyt długie sentymenty. O 5 mieliśmy (ja i Dominika) wyjechać do rodziców, a stamtąd z resztą ferajny (Tatą, Siostrą i Szwagrem) o 5.20 ruszyć do Krakowa. Plan przewidywał trzygodzinną podróż, pojawienie się na Rynku o 8.30, szybką wizytę w toi-toi'u, rozgrzewkę i start na królewskim dystansie.
Prognozy pogody nie były zbyt optymistyczne - z perspektywy biegacza. Słońce, brak wiatru i dwadzieścia kilka stopni to aura idealna dla plażowicza, ale nie maratończyka. Jeśli o coś martwiłem się tego dnia to tylko o doskwierający upał. Mimo to planowałem podjąć rękawicę i przybiec w jak najbliższej okolicy trzech i pół godziny. Ambicja dawała się jak zawsze we znaki, ale...
...słońce wyglądało zza kościoła Mariackiego i naprawdę mocno przypiekało mi twarz. Minuta, dwie, trzy - czułem jak ostre promienie bombardują mi głowę. "Nie" pomyślałem "To nie będzie dzień na szaleństwa. Daj Bóg przebiec ten dystans bez zatrzymywania się i przechodzenia do marszu. I w dobrym zdrowiu. Reszta nie będzie miała dziś znaczenia".
Ruszyliśmy ze startu dwie minuty po dziewiątej. Nie, nic się nie przesunęło. Dwie minuty zajęło mi doczłapanie się z miejsca, w którym się ustawiłem do linii startu. Chciałem mocno oszczędzać się na pierwszych trzech kilometrach (przeczytałem, że mają kluczowe znaczenie dla dalszego, bo wydziela się tu bardzo dużo kwasu mlekowego do mięśni), a później powoli przyspieszać. Trzy minuty straty do założeń (cyrkulowałem, jak już wspomniałem na równo 3.30) na 21 kilometrze były jak najbardziej w porządku.
Z czego zapamiętam te pierwsze kilometry? Z bycia wyprzedzanym. Niezliczone rzesze biegaczy, którzy celowali gdzieś w ten sam czas co ja gnało do przodu, jakby mieli do przebiegnięcia 4,2195 a nie 42,195 km. Trochę się o nich martwiłem, trochę im współczułem, a trochę karmiłem się satysfakcją, że najpewniej przez drugą połowę trasy, a już prawie na pewno przez ostatnią jedną czwartą będą oglądali moje plecy, człapiąc beznadziejnie do przeklętej mety.
Pierwsze mniej więcej 7 kilometrów to chyba najprzyjemniejsza część całej trasy. Na początku po Starówce, później wzdłuż krakowskich Błoń, wśród zieleni i jeszcze w całkiem przyjemnej temperaturze. Wybiegając stamtąd byłem naprawdę przyjemnie nastawiony na resztę dystansu i zacząłem powoli przyspieszać. Miałem już jakieś dwie minuty pleców do zakładanego tempa, ale na tym odcinku trzymałem się dziarsko. Po zrobieniu pętli w okolicy "dziesiątki" zbiegliśmy nad Wisłę i tamtędy, w trafiającym się co jakiś czas cieniu i lekko zawiewającym znad rzeki wiaterku zbliżaliśmy się powoli do "połówki".
Mamy teraz chwilę na kilka słów o organizacji biegu. Strefa startu rozsądnie oznaczona, ilość toi-toi'ów odpowiednia, więc kolejek brak. Bez problemu wszedłem do swojej strefy czasowej i wystartowałem. Trasa oznakowana bardzo dobrze, już z daleka widać było flagi odhaczające kolejny kilometr. Punkty odżywienia? Tu jestem trochę w kropce, bo mnie się bardzo podobała ich organizacja (co 3-4 kilometry, jedne z samą wodą, drugie fajnie ułożone woda-izotoniki-szama (czekolada, cukier, banany)-izotoniki-woda), ale tata biegnący na końcu stawki zmagał się z odwiecznymi problemami - bałaganem i niedoborami wody. Wolontariusze wydawali się być zaskoczeni ilością biegaczy i tego jak rzucali się na wodę. Cóż, trochę się nie dziwię, że dzieciaki były odrobinę przerażone widząc te kilka tysięcy spragnionych dzików :).
Nawet w międzyczasie pisania tego tekstu dopatrzyłem się dość dużej ilości komentarzy ludzi pomstujących na niedobory wody podczas biegu. Właściwie to można się z nimi zgodzić, bo skoro organizator zapowiada, że w tym i tym miejscu będzie woda, to ona powinna tam być w ilościach znacznie przekraczających realne zapotrzebowanie. Z drugiej strony - trzeba pamiętać o tym, że bieg maratoński to nie stołówka. Podczas każdego wysiłku człowiek powinien przyjmować około 650 ml wody i 60 g węglowodanów na godzinę. Przy takim upale i zakładając przeciętną długość wysiłku na poziomie 4 godzin trzeba te wartości jeszcze podnieść. Oznacza to, że jeden taki uczestnik powinien przez całą trasę wypić MINIMUM 2600 ml wody (a realnie myślę, że nawet do 3,5 l). Moim zdaniem - bez własnego zaopatrzenia nie da się takiej wartości osiągnąć.
Moim zdaniem - źle, że wody brakło, ale zrzucanie całej winy na organizatora, że chciało się komuś pić jest moim zdaniem niesprawiedliwe. Ja sam wypiłem z bidonu (który notabene wyrzuciłem do kosza na 40 kilometrze, bo mnie drażnił :)) 1,5 litra wody plus po kubeczku w każdym miejscu gdzie była woda. Łącznie pewnie zbliżyłem się do tych 2600 ml.
Cóż, w ogóle w taki dzień łatwo szukać winnego. Można na przykład powiedzieć, że za mało było kurtynek wodnych wystawionych przez strażaków - ja zapamiętałem trzy, ale możliwe, że jedna mi umknęła :). A skoro już mowa o kurtynkach - dwie z nich odświeżyły mnie przy pętli w okolicy 21 kilometra. Biegło mi się całkiem przyjemnie, chociaż między 17, a 20 kilometrem miałem wrażenie, że pomału łapie mnie hipoglikemia. Na szczęście dowiozłem gorszy moment do punktu odżywiania i zagryzłem solidnym bananem i cukrem.
Właśnie! W życiu mi nie smakował cukier jak tej niedzieli!
Mimo najszczerszych chęci do Nowej Huty zbliżałem się coraz bardziej czując niemoc przyspieszenia, ani utrzymywania tempa na poziomie 5 min/km. Starałem się dostroić tempo do takiego, które będzie mi się wydawało komfortowe. Było mi o tyle lżej psychicznie, że zacząłem wyprzedzać coraz więcej biegaczy. Cóż, przykro mi. Mogliście nie szarżować na starcie, to może by Was nie ścięło tuż za połówką...
Po swojemu, krok po kroku odmierzałem kolejne metry długiej i nieco nużącej pętli na Nowej Hucie. Zerknąłem pobieżnie na Plac Centralny im. R. Regana (przepiękny! Uwielbiam modernizm i socreal :)) i marzyłem już o "nawrotce". W końcu się objawiła, w postaci przyjemnego "ucha" (nie zawracało się w miejscu, tylko robiło nieduży kwartał i dopiero wracało na poprzednią drogę. W cieniu drzew, schłodziwszy się w kurtynce i posiliwszy nabrałem nowej mocy. Głowa pracowała mi tego dnia znakomicie. Co jakiś czas bardzo skutecznie "wyłączałem" myślenie o nogach i po prostu płynąłem przed siebie (choć w nie do końca zadowalającym tempie). Coraz więcej osób odpadało, przechodziło do marszu, a ja systematycznie przesuwałem się do przodu.
Około 30 kilometra poczułem przypływ energii. Zachciało mi się wyrwać ile sił w nogach, ale martwiłem się coraz bardziej doskwierającym upałem (żar lał się z nieba, a asfalt był coraz bardziej nagrzany i oddawał bezlitośnie swoją temperaturę) i zanim zdecydowałem się na atak, to troszkę siadłem.
Kryzys pojawił się, jak zwykle, około 37 kilometra. I ja bardzo poproszę takie kryzysy! Miałem ochotę się zatrzymać. Chociaż na krótkie siku. Chociaż przy wodopoju. Nic z tych rzeczy! Nogi słuchały się bardzo uważnie, kiedy kazałem im biec bez ustanku, nawet mimo tego, że tempo coraz bardziej spadało. Wreszcie wróciliśmy nad Wisłę. Kibiców nie było zbyt wielu, ale kilka piątek udało się przybić, kilka słów zamienić, nawet trzem dziewczynom krzyczałem, że są piękne (zwróciłem na nie uwagę przez wyjątkowo obfity dekolt - no co, trzeba się jakoś podnosić na duchu!) i jakoś te kolejne metry mijały. Powoli, ale mijały.
Właśnie. Kolejna rzecz. Nie wiem co się z tymi ludźmi dzieje, ale "piątkowiczów" i innych wchodzących w interakcje z kibicami było naprawdę mało. Rozumiem, że w takiej aurze każdy skupia się tylko na sobie, ale... cholera, jak to daje kopa! Uwielbiam to, kiedy przybijam piątkę, kiedy wymieniam uśmiechy, okrzyki. Nie wiem czy bez tego dałbym radę dobiec do mety bez zatrzymywania!
Myślałem, że już nie doczekam się tego momentu, ale w końcu pojawił się on - czterdziesty pierwszy kilometr! Stąd już mnie zaczęło nieść. Uśmiechałem się, robiłem miny do fotografów, to był ten moment! Obiegliśmy Wawel i po błękitnym dywanie, unosząc ręce wysoko w górę wpadłem na metę. Czas? 3.51.59. Zresztą, jakie to ma znaczenie? Pokonałem ten dystans, znów pokonałem siebie! Usiadłem z Dominiką pod kościołem pw. św. Wojciecha i skryłem twarz w dłoniach. "Nie płacz" powiedziała do mnie. "Nie płaczę" odparłem i odsłoniłem twarz "Nie mogę się powstrzymać od śmiechu!".
Tata przybiegł prawie godzinę później, też wyczerpany upałem, ale zadowolony. On wątpił czy w ogóle wystartuje, nie mówiąc o ukończeniu biegu, więc wygrał podwójnie!
Zanim przejdę do mojej filozofii, to kilka słów o organizacji całości. Moim zdaniem bardzo przyzwoita, nie ma się do czego przyczepić, biorąc jeszcze poprawkę na skalę imprezy i dość ekstremalne okoliczności. Strefa mety zorganizowana jak trzeba i (uczcie się w Łodzi!) nikt nie zabraniał biegaczom wrócić się tam po coś do picia albo po cokolwiek innego. Wydaje mi się, że było trochę mało kibiców na trasie i nie byli zbyt aktywni, ale wydaje mi się, że im upał dawał się we znaki nie mniej niż nam. Chyba, że Krakusy tak mają - nie wiem, nie znam wielu (a właściwie to nie wiem czy znam jakiegokolwiek ;)). Bardzo przyzwoita impreza, choć dla mnie numerem jeden pozostaje Poznań (chyba, że się spieprzyli od 2014, zweryfikuję za rok :)).
Teraz tydzień - dwa lenistwa i szykuję się do Maratonu Warszawskiego, na 30 września.
I na koniec obiecana filozofia. Bo wiecie, kilka razy podczas tego biegu miałem to przepiękne uczucie dotykania istoty człowieczeństwa. Głowa odlatywała gdzieś daleko, łącząc się z całym światem, a ciało po prostu słuchało poleceń i je wykonywało, chcąc czy nie chcąc. Znakomita sprawa. To jest właśnie to. Docieranie do granic. Nie za wszelką cenę, dla czasu, medalu czy czegokolwiek innego. Po prostu dla samego faktu zrobienia czegoś naprawdę wielkiego. To jak delektowanie się ulubioną potrawą. Powoli, bez pośpiechu.
Gdybym nie kochał biegać nie potrafiłbym cieszyć się z tego uderzającego z całego ciała gorąca, z tego potu lejącego się po plecach, z bólu nóg i pleców. Musiałbym, aby być fair w stosunku do siebie, odmówić sobie radości na mecie. Cel nie uświęca środków. To środki uświęcają cel. W tym jest ukryta cała magia, cała metafizyka maratonów. Meta jest tylko wisienką. Pyszną, ale najlepszy jest ten wielowarstwowy, multisensoryczny tort - zjadany powoli przez 26 tygodni przygotowań i 42 kilometry 195 metrów finałowego biegu.
Błagam Was, przestańcie swoje życia przeliczać na czas. Nie przestawajcie biegać, bo zbyt wolno chudniecie albo nie zrobiliście życiówki. To nie na tym polega zabawa. Nagroda nie ma kształtu, właściwie to w jakiś sposób nagroda nie istnieje. Nagrodą są po prostu otwarte przed Wami drzwi z napisem "życie". Jesteśmy wszyscy szczęściarzami, że możemy przez nie przejść.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz