Jak to jest z Tobą, Czytelniku? Lubisz tak zwany "feedback", czy nie do końca? Opinie innych ludzi Cię zachęcają czy zniechęcają? Potrzebujesz być chwalonym, czy może lepiej Ci robi wbicie szpilki? A kiedy szukasz wsparcia, to rozglądasz się raczej za gotowym rozwiązaniem, czy inspiracją?
Nie należę do ludzi typu "specjalista". Rzekłbym, że w jakimś stopniu uosabiam myśl Wilde'a (którego notabene jeszcze nie miałem okazji czytać, ale cytat znam - jakby na potwierdzenie ;)), że powierzchowność jest najgorszą z wad. To się zmienia, ale wiem, że nigdy nie zmieni się do końca - interesuje mnie dosłownie wszystko. Jeśli coś mi się nie podoba, ale mnie interesuje drążę temat tak długo, aż nauczę się podejścia dzięki któremu zaczynamy się lubić. Kocham eksperymenty, ale jako naukowiec bardziej byłbym efekciarski i elokwentny jak prowadzący "Pogromców mitów", aniżeli dokładny i metodyczny jak jakiś geniusz z CERN.
Wiem, że to trąci banałem, ale tylko dla tych, którzy nigdy nie mieli styczności z tym tytułem. Skończyłem ostatnio grę "Planscape: Torment". Strasznie siermiężna graficznie i jeszcze gorsza pod względem mechaniki, ale w kwestiach fabularnych - tytuł wybitny. Twórcy wykreowali świat, w którym właściwie każda napotkana postać zmusza realnego człowieka sprzed monitora to zwątpienia w swój "codzienny" światopogląd.
I w tej oto grze znajduje się frakcja nazwana "Czuciowcami" (Sensates w oryginale). Jej członkowie wyznają filozofię, według której w życiu należy dążyć do jak największej ilości doświadczeń - fizycznych i umysłowych. Posiadają nawet własny burdel, w którym kurtyzany mogą z Tobą... porozmawiać na każdy sposób. Możecie wymieniać się historiami, lżyć, pieścić czułymi słówkami.
Psiakrew, mógłbym się do nich dołączyć.
Miałem długi czas mojego życia kiedy odczuwałem ogromną potrzebę takich empirycznych poszukiwań, a jednocześnie czułem ogromną... obawę? przed nimi. Niewiele próbowałem, często kurczowo trzymając się jednej, niezawodnej koncepcji, która miała przynieść mi sukces. Czemu akurat ta koncepcja, czemu tylko ona, a przede wszystkim - czym jest dla mnie sukces - nie wiedziałem.
Nie muszę chyba mówić, że kiedy zakładany efekt okazywał się nie dość satysfakcjonujący pojawiały się kolejno - rozgoryczenie, apatia, frustracja?
Mam diabelną tendencję do analizowania wszystkiego, ze szczególnym uwzględnieniem ludzi i ich zachowań. W szczególności lubię poznęcać się nad sobą. Dlaczego robię tak, a nie inaczej? Czemu jestem taki, a nie inny? Czemu nie jestem taki, a taki, chociaż chciałbym być?
Takie rozgryzanie potrafi być często irytujące, bo prowadzi bardzo prostą drogą do przerostu ambicji, perfekcjonizmu, a to bardzo często - do prokrastynacji. Moim zdaniem ta ostatnia cecha, to ziarno do wyhodowania depresji.
Jaka jest droga do sukcesu? Gdzie jej szukać? Gdzie, na ten przykład, nauczyć się w jaki sposób zajebiście gotować? Dam Wam trzy entery na umieszczenie własnej odpowiedzi.
W Internecie, no ewentualnie w telewizji. Nie uwierzę, jeśli ktoś mi powie, że najpierw sięga po papierowe podręczniki, albo leci na kurs czegoś-tam, a nie odpala tematyczne filmiki na youtube, ewentualnie brief'owe artykuły na blogach. Zanim posmakuje się tematu, trzeba go polizać przez ekran.
Sam tak robię, żeby nie było! Boże jakie to wszystko jest proste! Wystarczy tylko zrobić odrobinę przygotowań i jazda! Między bezruchem, a pierwszym krokiem jest naprawdę tylko jeden ruch nogą do wykonania. I żeby była jasność - żeby zapalić w sobie zajawkę do czegokolwiek - Internet to naprawdę najlepsze źródło. Bez wielkiej trudności znajdzie się tam ludzi, którym się udało, a im łatwiej się ich znajdzie tym (zazwyczaj) większa szansa, że to właśnie oni sprzedadzą najlepsze rady na start. Sukcesu nie osiągnęli przez przypadek.
Nigdy nie wierzyłem w autorytety. Pokolenie JP II to nie ja, przykro mi. Mimo to, uważam, że nie ma dla mnie lepszej inspiracji od innych ludzi. Od ich usposobienia, cech charakteru i, przede wszystkim, sposobu w jaki robią to co robią. Trzeba podpatrywać najlepszych.
Ostatnio zauważyłem jednak gdzie pojawia się problem. Gdzie zaczyna się słomiany zapał. Gdzie świetlista inspiracja przeradza się gorzkie doświadczenie. Pojawia się w miejscu, gdzie cudze doświadczenie zaczyna stawać się naszym. Gdzie błędy popełnione przez kogoś innego, stają się dla nas przestrogą i zaczynają wygrywać walkę z "zajawką". Gdzie, wreszcie, obawa przez porażką, zaczyna wygrywać z nadzieją na sukces.
"Dziesięć najgorszych błędów początkującego (tu wstaw czynność, którą chcesz się zająć)" - znacie to? Ton jak z ambony, arbitralne podejście mające wybić Tobie, Amatorze, z głowy robienie jakichkolwiek głupstw na początku Twojej drogi. Konstruktywne, oczywiście. Często rzeczowe, często poparte autentyczną wiedzą i równie często - podparte szczerymi intencjami. Skoro ja się sparzyłem, to stworzę ten poradnik, abyś tego uniknął.
Ja mówię - nie. Oduczam się stąpania tak by nie popełnić błędu. Oduczam się uczenia się na pamięć Jedynej Słusznej Drogi i dyktatu Idealnego Rozwiązania. Chociaż to całkiem sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem - chwytam gorący garnek bez rękawic, żeby sprawdzić czy na pewno mnie poparzy.
Z ostatnich doświadczeń: przy warzeniu pierwszego piwa popełniłem wszystkie możliwe błędy, przed jakimi mnie mądre artykuły przestrzegały. Modlę się, żeby jednak nie skwaśniało, ale z pełną świadomością liczę się z tym, że dwadzieścia trzy litry mojej debiutanckiej warki mogą wylądować w kanale. Nawet jeśli tak się stanie - może będę uboższy o pięć dych kosztów surowców, ale przynajmniej bogatszy o wartość bezcenną - własne, niepodrabialne doświadczenie.
Podobnie powinienem był od początku postąpić z debiutancką książką i z bieganiem i prowadzeniem fanpage'a i przewodnictwem i Bóg jeden pamięta czym jeszcze.
Znacznie lepiej czuję się robiąc z siebie straszliwego pokrakę kiedy próbuję jogi (a to jedna z najlepszych rzeczy jakich ostatnio spróbowałem - daje mi dokładnie to czego potrzebuję po dniu w pracy), ale robię to po swojemu, bez tego irytującego poczucia, że powinienem być w tym znacznie lepszy.
W ogóle chyba dobrze mi robi ostatnio robienie rzeczy, w których jestem generalnie dość słaby. W wyrażaniu wprost, na żywo pozytywnych opinii na temat drugiej osoby. W rozciąganiu spiętych pleców. W pilnowaniu przepisu/receptury, chociaż moja kuchnia od zawsze była spontaniczna i chaotyczna.
Głupie skojarzenie na koniec - pewnie gdybym nie napisał na jednym z dyktand w podstawówce "miud" (czy jakoś tak, nie pamiętam jak dokładnie, ale na pewno z błędem), dzisiaj nie miałbym fioła na punkcie ortografii i literówek (chociaż i tak jestem świadomy, że moja polszczyzna nie jest raczej ideałem, a interpunkcja to już w ogóle żyje swoim życiem).
Jeśli miałbym wskazać dziś błąd, który mnie najbardziej denerwował u mnie w ostatnich latach to byłoby to właśnie dążenie do nie popełniania żadnych błędów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz