wtorek, 28 sierpnia 2018

37

37. Mam wrażenie, że gdyby zapytać maratończyków o pierwszą liczbę, jaka kojarzy im się z królewskim biegiem, to podaliby właśnie tą. Nie 42 (i 195 metrów), ale właśnie 37. Owiane złą sławą. Legendarne. Dlaczego?

37 kilometr to najczęstsze miejsce występowania tzw. "ściany". Człowiekowi odcina prąd, kumulują się zmęczenie, ból, a umysł w żadnym wypadku nie pracuje racjonalnie. W nogach jest już na tyle dużo, że cierpienie jest gigantyczne, a do mety wciąż daleko, wciąż pięć długich kilometrów.

Pozornie straszne przeżycie, ale realizowanie takich wielkich, długodystansowych celów ma swoje plusy. Przychodzi taki absolutnie wyjątkowy moment, kiedy umysł zaczyna się wyłączać. Nie ma myśli. Nie odbiera się bodźców. Jest tylko muzyka - biały szum, jaki gra krew sunąca w tętnicach i żyłach w rytm werbla - serca.



Pustynia. Chwila, w której dotyka się życia w jego najczystszej postaci. Myślę, że to coś bardzo bliskiego stanom, jakie osiąga się podczas głębokiej medytacji. Przestrzeń poza czasem i namacalną rzeczywistością. Nie widać stąd mety, bo nie ma żadnej perspektywy. Nie ma punktów odniesienia. Trwasz. Egzystujesz.

Wielokrotnie marzę o tym, żeby znaleźć się na mecie "czegoś-tam". Żeby coś już się skończyło i, czasem, żeby zaczęło coś nowego. Tylko czym właściwie jest w życiu "meta"? Znów - wracając do maratonów - kiedy przekraczam tę magiczną linię jestem, zazwyczaj, obłędnie szczęśliwy, spełniony, najczęściej... pardon - zawsze płaczę. Schodzi ze mnie stres i zalewa fala przyjemnego ciepła euforii. Błogosławieństwem jest myśl, że to już po, że zmęczenie - to spowodowane startem i to tysiąckrotnie trudniejsze, nakładające się z każdym kolejnym treningiem - jest już za mną, że teraz jest chwila oddechu i relaksu.

Ile to trwa? Kilka godzin? No może nie. Kilka dni? Tak. Kilka dni, zanim zacznę myśleć - co będzie kolejnym celem. Tydzień, dwa, może miesiąc - kiedy zacznę robić przymiarki. Miesiąc, maksimum dwa kiedy znów jestem na trasie, kiedy znów wydeptuję chodniki, żeby znów się zmęczyć, znów mieć dość, znów przeżyć 37 i popłakać się na 42,195.

Kocham to. Ten wieczny pęd. Wieczną nowość. Wieczną zmianę. Halo! Jestem bliźniak! Musi się dziać. Za Tym Typem Mesem - "w jednym miejscu nie możemy być, tak nie umiemy żyć". Kiedy patrzę w lustro widzę w swoich oczach szaleństwo. I uwielbiam je widzieć w oczach ludzi, którzy mnie otaczają.

Jest taka scena w tym klipie (zaczyna się gdzieś przy 1:30), gdzie dziewczyna kładzie się między torami, pod przejeżdżającym pociągiem. Pamiętam jak pierwszym razem, gdy oglądałem to wideo, wydało mi się to... odjechane? Chore? Obłędne?

To jak jazda autem grubo powyżej dopuszczalnej prędkości. Jak zjazd na rowerze z wysokiej góry. Jak lot paralotnią (ostatnio facebook przypomniał mi, że już minął rok!). Jak seks w samochodzie. Każdy kolejny raz nakręca do następnego. To uzależnia bardziej niż jakakolwiek używka. W pewnym momencie podświadomie zwalczasz nudę. Bezczynność. We wszystkim, WSZYSTKIM, szukasz okazji, żeby coś robić, żeby się działo. To smakuje tak absurdalnie doskonale, jak sól.

Patrzę w lustro i zastanawiam się gdzie podział się ten chłopak, który szukał wiatru w polu, a dzisiaj gania z się z burzą po mieście? Chyba dowiedział się kim jest i czego chce. Zawsze wiedział (jeszcze zanim poznał The Teacha), że Knowledge Reigns Supreme Over Nearly Everyone, czyli że wiedza daję władzę nad niemal każdym. Dlatego uczył się. Konsekwentnie zbierał (i nadal to robi!) każdą możliwą informację. Potrzebował jednak dowieść tej zasady w praktyce. Popróbować. Odpalić jeden, drugi i trzeci lont. Mówi się, że dzieci muszą się nauczyć smaków, że nie wszystko wydaje się smaczne za pierwszym razem.

Wszystkiego trzeba się nauczyć. Każdego jednego dnia próbować, eksperymentować i odsiewać to co mi odpowiada, od tego czego nie chcę już powtarzać. Nie da się przy tym uniknąć błędów. Zmęczenie jest wręcz konieczne. Zawsze jest ciężko. Niczego nie da się przejść na "świeżo". Zawsze przychodzi 37. Zawsze przychodzą łzy. Cierpienie jest tak samo koniecznie, jak radość.

Otrzyj łzy. Wstań. Przebiegnij ten (i każdy kolejny) maraton do końca. Na mecie łzy smakują już zupełnie inaczej. A kiedy i one wyschną, spójrz jeszcze raz na to co było - na przygotowania, na 1, na 21, na to magiczne 37, na 42,195 i zastanów się - chcę tego jeszcze, czy potrzebuję czegoś innego? Brakuje mi tego, czy może bodźców i wysiłku było jednak za dużo? Dopiero wtedy rozważaj. Dopiero wtedy każda decyzja okaże się słuszna.

Trawa jest zawsze bardziej zielona tam gdzie nas nie ma. Lżej żyje mi się z myślą, że ten mój trawnik bardziej się już nie zazieleni. Może co najwyżej zżółknąć i zgnić, jeśli nie będę go pielęgnował. Dlatego codziennie muszę brudzić sobie kolana i dłonie.

Chciałbym móc posadzić w tym poletku każdy kwiat jaki przypadł mi do gustu, ale wiem, że nie wszystkie się pomieszczą. Dziś nie mam chwili na Włóczykije, choć marzy mi się chociaż trzygodzinny wypad w region. Może we wrześniu skleję chwilę (i fundusz) na kolejną warkę piwa. Czytam jedną książkę miesięcznie, a chciałbym przeczytać 52 w ciągu roku. I skończyć wreszcie drugą swoją, bo trzecia dobija się do mojej głowy jak natrętna adoratorka.

Mam wrażenie, że moja codzienność jest tak żenująco banalna, że strach z nią pokazywać się komukolwiek, a co chwilę słyszę "Boże, jak ty to wszystko ogarniasz?". Nic nie ogarniam! Nie mam albo czasu, albo siły, albo pieniędzy. Jedyne co mi zostało to pogodzić się z faktem, że życie jest testem jednokrotnego wyboru. I naprawdę szkoda czasu na zastanawianie się czy ostatnia zakreślona odpowiedź jest prawidłowa. Wolę biegać po mieście, jak łebki grające w pokemon go, i szukać kolejnych pytań do rozwiązania.

A 37 miewam w większość poniedziałków, śród, sobót i często w niedzielne wieczory. Łudzę się ciągle, że znajdę jakąś (chociaż malutką!) metę w jakiś wtorek, piątek albo siódmego dnia z rana. Myślę jednak, że Hłasko umieścił ją dokładnie tam, gdzie rzeczywiście się znajduje - w ósmym dniu tygodnia.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz