niedziela, 28 maja 2017

Cisza na morzu | [ANGIELKA #2]

Okna. Setki okien. Jak w gigantycznym cruiserze. Cóż, w końcu to Łódź. Wszystkie w milczeniu tępo wpatrują się przed siebie. Podobnie zresztą jak Alex, która stała przed monumentalnymi wieżowcami i zadzierała wysoko głowę, nie zważając na to, że boli ją kark. Chociaż były to godziny szczytu, to miasto było jakieś takie... ciche. Jakby odpoczywało po potężnej nawałnicy. Albo jakby to był pierwszy stycznia. Wiecie - najlepszy moment dla kosmitów na inwazję.

Niebo było jednolicie białe, przez co otoczenie wydawało się całkowicie wyprane z kolorów. Jałowe, jak kompres, którym owija się zbolałą głowę. Ola dostroiła się dziś do fal wysyłanych przez miasto. Sama czuła się płaska, jednowymiarowa i nudna jak kawałek kartonu albo wyświetlacz nokii 3310. Jakby przez jej głowę przepłynęła właśnie fala powodziowa, zabrała co miała życzenie wziąć (czyli wszystko co się dało) i zostawiła brązową od mułu ziemię.




Poszła na Śródmieście licząc, że cokolwiek będzie w stanie podniecić jej umysł, działający dziś w trybie intensywnego oszczędzania energii. Póki co była dość rozczarowana. Oczy wieżowców Manhattanu pomogłyby co najwyżej upalonemu trawą podrostkowi w znalezieniu godnego siebie towarzysza.

Obiecywała sobie, że przestanie palić, ale przyzwyczajenie okazywało się silniejsze. Trzymała w ustach peta, wyglądając jak Marek Hłasko w kobiecym wydaniu. Stare babska mijając ją robiły minę z gatunku "Bosz, co za zapuszczona gówniara". Alex zerkała na nie z ukosa, poruszając tylko oczami (szkoda jej było sił na kręcenie głową) i powtarzała uparcie w myślach słowo "whatever".


Dziewczyna spuściła w końcu wzrok z najwyższych pięter śródmiejskich kolosów (jaki kraj takie kolosy, wiadomo) i wtedy zobaczyła jego. Gołębia. Symbol pokoju. Nadziei. Ptaka, który samym faktem swojego istnienia karmił człowieka-nielota obietnicami wolności, jaką może dawać szybowanie w przestworzach. Może gołąb nie jest tak piękny jak sokół, ale to wciąż awifauna! Ach, jakże pięknie byłoby tak poszybować ponad te chmury...

Alex potrząsnęła gwałtownie głową.

- A chuja tam! - powiedziała sama do siebie, uświadomiwszy sobie w jak idiotycznym kierunku zabrnęły jej myśli.

Jaka awifauna?! Jakie szybowanie?! Przecież to ptaszydło, ten szczur ze skrzydłami wyglądał jak wymizerowana, przemoknięta kukła. Wtulił się w gzyms, marząc zapewne o tym, żeby nie oglądał go nikt, a już na pewno żadna szurnięta lasencja z Wielkiej Brytanii. Wcisnął dziób w opierzenie, przez co przypominał nawalonego gościa, który siedzi sam pod sklepem i bełkocze pod nosem, psiocząc na calusieńki świat.


Sprowadzona na ziemię Ola ruszyła przed siebie z ponurą miną. Boleśnie uświadomiła sobie, że trudno jej będzie znaleźć dziś cokolwiek, co wprawi ją w choć odrobinę bardziej podniosły nastrój. Wydawało się, że wszechobecna beznadziejna szarówka i ta irytująca cisza rządziły niepodzielnie nie tylko samym miastem, ale i jego mieszkańcami.

Przeszła przez teleport... pardon, bramę, następnie wykorzystała lukę w rzece samochodów i, skręcając w boczną uliczkę, wlazła na najbardziej "nowojorski" fragment Rzeczpospolitej Polskiej. A przynajmniej tak się wydaje Autorowi, który nie był ani w Nowym Jorku, ani całej RP nie zwiedził.



Rozległe podwórzysko kryje się między dwoma wieżowcami. Alex kilkoma susami pokonała zmurszałe schodki i przystanęła przy ogrodzeniu placu zabaw. Widok nie był wcale...


...choć nie dało się ukryć, że to dość niegościnne miejsce, szczególnie dla samotnych miejskich spacerowiczów. Z Bóg wie którego okna słychać było awanturę. Krzyki niosły się echem po betonowej nawierzchni podwórza, mącąc wszechobecny spokój. To wciąż nie była nuta, jakiej szukała Alex. Wzbudzała emocje, ale negatywne. A tej rozkapryszonej Angielce zamarzyło się dziś zobaczyć coś zapierającego dech w piersi.

Wyglądała nie-konkretu. Nie-oczywistości. Czegoś w klimacie jazzowej improwizacji. Dumne, zimne gmaszysko króla łódzkich bloków było na swój sposób piękne, ale nadawało na fali prostego, bezpośredniego hip-hopu z lat 90. Zbyt banalne jak na rozwichrzony łepek nastoletniej dziewuchy.

Hip-hop, hip-hop... eeee, przepraszam. Hop, hop, hop - kilka susów obok niepewnie wyglądających filarów w przejściu (jak one wytrzymują ciężar tego kolosa nad nimi?!) i przeniosła się do... Gdyni. To ci dopiero anomalia geograficzno-urbanistyczna! Z Nowego Jorku Łodzią do Gdyni - a to wszystko na przestrzeni pięćdziesięciu metrów. I za darmo!


Podwórko i blok wyglądały tak samo jak w bodaj jedynym stricte polskim mieście tego kraju (może dlatego Gdynia jest taka wyjątkowa?), a klatka kryjąca wyloty z wentylacji mogłyby posłużyć jako przykład instalacji artystycznej, doskonale wkomponowanej w tkankę miasta.

Ola zaśmiała się w głos patrząc na to cudo. Przecież gdyby wziąć tu dostatecznie nawiedzonych miłośników sztuki nowoczesnej, dokleić tabliczkę z nazwą dzieła i na szybko wymyślić biogram jakiegoś młodego artysty - mielibyśmy do czynienia z wkrętą doskonałą.


- Masz coś do sztuki nowoczesnej? - zapytał niespodziewanie mężczyzna, który wychylił się zza jednego z drzew. Alex nie była do końca pewna, czy powinna się wystraszyć czy też roześmiać, więc wykonała obie czynności naraz - wpierw krzycząc, a następnie rechocząc głupkowato. Jegomość nadmiernie przypominał jej bluszcz oplatający rzeczone dzieło sztuki - był ubrany w płaszcz przeciwdeszczowy, sięgający mu za kolana, a jego mokre, polepione włosy jak żywo czekały tylko na to, żeby wypuścić na świat grube, skórzaste liście.
- Wręcz przeciwnie! - zawołała Ola, kiedy już się uspokoiła. - Uwielbiam ją. Przecież ona jest wszędzie. Tylko od nas zależy, czy to na co patrzymy uznamy za sztukę czy za zwykłe "coś".

Mężczyzna zmarszczył brwi (a w zasadzie to brew, bo nad jego oczami znajdowała się jednolita linia włosów, jedynie nieco rzadsza po środku), zrobił minę fachowca (to takie dziwne ściągnięcie ust, nie mam pojęcia jak to opisać, musicie się domyśleć), po czym znów schował się za drzewem. Alex po cichu obeszła roślinę i spojrzała na faceta.

Zgodnie z jej przypuszczeniami - patrzył się na klatkę i najprawdopodobniej zastanawiał się czy patrzy na sztukę czy na zwykłe "coś".


Wzruszyła ramionami. Piękno jest w oku patrzącego. Jej się to miejsce podobało. Miało ciekawy kontekst. Przyjemną niejednoznaczność. Nieco ją rozruszało, jak kieliszek delikatnego wina.

"Szukałaś dziewuszko kontekstów to dopiero masz!" pomyślała znów zadzierając szyję, ale tym razem po drugiej stronie Piotrkowskiej. Stała na podwórzu będącym we władaniu uwielbianego w Łodzi ZDiTu, tuż obok paskudnie rozwalonych wokół kubła śmieci. W perspektywie horyzontalnej - dramat. Wertykalnie...


...w końcu w tle zaczynała delikatnie przygrywać trąbeczka. Gitarzysta basowy, muskając struny rozgrzewał siebie, instrument i publiczność. Perkusista kilka razy stuknął o bębny i talerze. Przyjemnie było się zastanawiać - kto tu rządzi? Kto dominuje? Czyje dźwięki stanowią o kunszcie całości?

Pierwszy raz tego popołudnia Alex cieszyła się, że niebo ma dziś kolor mleka. Stanowiło doskonałe tło dla tej osobliwej parki. Każde patrzyło w swoją stronę, ale nie można było oprzeć się wrażeniu, że jedno co rusz zerka czy drugie nadal stoi tam gdzie stało.

"To głuptasy!" pomyślała Angielka. "Przecież to budynki. Chyba się zorientują jak będą wyburzać sąsiada!".

Ach, ta dziewczęca naiwność. Olu, wspominałem już, że uwielbiam Cię za to?

Im dalej w Łódź tym więcej smaku. Alex przemknęła wąskim chodnikiem między budynkami, wymieszanymi na tym kwartale jak alkohole w kolorowym drinku. Każdy w innym stylu i postawiony w innym celu. Jedne urzędowe, inne mieszkalne, a wszystkie ściśle związane z charakterem tego postrzelonego miasta. Napuszonego eklektyzmem kamienic, wyziębionego snobizmem moderny i zawładniętego pretensjonalnością a'la średniowiecznych fabryk.




Łódź ma na prawdę coś z jazzu. Tę swoistą niejednorodność, trudność w odnalezieniu rytmu. Tu nie ma pętli, która by się powtarzała jak sampel wycięty z winyla. Refrenu, wyśpiewywanego w kółko, aż do przesady. Nie ma instrumentu, który dałoby się określić jako najważniejszy - jak gitara dla grających rock. Każda nuta stanowi niespodziankę, a każdy budynek jest zagadką. Nigdy nie wiesz co zobaczysz odwracając się.

Albo kogo zobaczysz. Albo, co gorsza, kto zobaczy Ciebie! Z lekkim niepokojem Ola minęła przypatrujące się jej dzieci. Sześcioro rodzeństwa (jedno zostało brutalnie rzucone o bruk - słynna łódzka patologia) nieco smutno wgapiało się w przechodniów. Alex pozostała głucha na nieme wołanie maluchów i chyłkiem zwiała w Wólczańską. Tam aż dech jej zaparło z wrażenia.


- Panie! Co pan! - zawołała. Starszy pan z psychodelicznymi oczami lewitował w powietrzu.
- Muszę... muszę... muszę... - powtarzał wciąż niskim głosem, który brzmiał jakby wydobywał się z muszli kloz... znaczy się - z szafy. Mantrował, ale po co? Modlił się? Błagał? Wydawało się, że jest skupiony ja jakimś punkcie po prawej stronie. Oleńka, drżąc z przejęcia, wolno kierowała wzrok w tym samym kierunku. Wreszcie wszystko się wyjaśniło...


- Cóż ten marketing robi z tymi biednymi emerytami... - powiedziała zasmucona. Na owczy pęd konsumpcjonizmu jeszcze lekarstwa nie wymyślono. Zostawiła jegomościa samego z problemami. Gdy się oddalała było słychać coraz mniej wyraźnie mantrę starca: "muszę, muszę, ...uszę, ...szę, ...ę, ...ę, ...ę".

I kiedy już się wydawało, że dość dziwnych spojrzeń, dość min błazeńskich i twarzy nieobecnych miny zaczęła stroić kamienica. Ściągnęła usta wyglądając ni to na zaskoczoną, ni to na zarozumiałą i tylko chytre oczka zdradzały, że jest szczerze zainteresowana tym co też wyprawia Alex.


Dość tego! Ola miała szczerze dość bycia obserwowaną, niczym ten gołąb z Manhattanu. Tu gdzie stała było zdecydowanie zbyt cicho i kameralnie, żeby ukryć się przed czyimkolwiek spojrzeniem. Na całe szczęście przy Mickiewicza nikt nie zwracał na nikogo uwagi, bo każdy skupiał się tylko na ślepym pędzeniu przed siebie. Poza tym dzieci słodko spały i nie należało ich budzić przesadnym zainteresowaniem.


Mówi się, że człowiek znajduje zawsze to, czego w danej chwili nie szuka. Ola też tak uważała. Zawsze gdy rozglądała się za jakimś przystojniakiem, albo chociaż zjawiskową dziewczyną, którą mogłaby nacieszyć oko - to trafiali jej się sami obleśni panowie z wielkimi brzuchami i potem perlącym się na czołach. A kiedy sięgała do torebki po pomadkę - wyciągała wszystko: długopisy, gumy do żucia, perfumy, Boże kochany nawet podpaski, ale nigdy, przenigdy - pomadkę. Kupowała więc nową. I gdy później sięgała do torebki po długopis - wyciągała wszystko: pomadki...

Może dlatego w momencie gdy znalazła w przejściu podziemnym...


...odrzuciła ją. Jakoś nie miała weny na tkliwe uniesienia. Odbiła w Gdańską, którą w tym miejscu nikt nie jeździł, bo tak jak Wisła wpada Przekopem do Bałtyku, tak ulica imieniem Wolnego Miasta wlewa się wprost do Rowu Zdanowskiej. Nikomu jeszcze nie udała się żegluga tamtędy, w kierunku południowym... i oby nikt tego nie próbował!

Ola wsadziła ciekawski czerep do bramy, ale w bramie stał tylko Różowy i wyglądał, prawdę mówiąc, cienko. Podobnie jak sąsiedzka fabryka, wyjęta jakby żywcem z Prypeci.



Banalnie, banalnie, zbyt banalnie! Znów zrobiło się zbyt prosto jak na wysublimowane oczekiwania Angielki. Przecież ten dzień nie ma prawa skończyć się zwyczajnie! Nie dopóki ona, Alex sobie tego nie życzy!

Co za zadufane w sobie, nadęte babsko, nie sądzicie?

"Wracam do Piotrkowskiej" postanowiła. Jeśli gdzieś szukać ambitniejszej podniety to tylko tam.

Kosz na śmieci wyglądał smutno. Pogięty, rozjeżdżony chodnik - żałośnie. Dysputujące pijaczyny nawet nie zwróciły uwagi na poirytowaną Alex, co poirytowało ją jeszcze bardziej, ponieważ zawsze domagała się żeby zwracał uwagę na nią każdy. Zapraszam dwa akapity wyżej.



Mniejsza o rozrośniętą samoocenę Oli, bo na Kościuszki coś drgnęło. Pordzewiałe ogrodzenie zachwycało na swój sposób niejednorodną, plastyczną fakturą. Potężne gmaszysko dawnego gimnazjum wciąż kryje w sobie niemiecką dumę i niedostępność. Kusi tajemniczością, a jednocześnie odpycha swego rodzaju grozą. Budynek wydaje się być martwy, jednak nie można oprzeć się wrażeniu, że z okien nieustannie ktoś obserwuje przechodniów.

Alex poczuła ciarki na plecach. Znakomicie! Dostojnie i poważnie, ale z charakterem! To była muzyka, jakiej chciała od początku posłuchać. Wreszcie można było pobawić się w szukanie niejednoznaczności, kontrastów, kontekstów, półsłówek i półnut. Tym robiło się apetyczniej, że niebo traciło swoją mleczną, nieskazitelną powierzchnię i dawało  słońcu szansę pograć światłem.



Miasto budziło się, paradoksalnie na noc. Nie było już takie przytłumione jak jeszcze niedawno. Koła tramwajów stukały o tory, a auta mruczały przy ruszaniu spod świateł. Smaku było też coraz więcej. Kamienica Gluksmana kusiła równie mocno estetyką, co Biblioteką w piwnicy, ale Alex nie dała się złamać i minęła jeden z ulubionych lokali.

Drzewko rozpromienione świeżą, wiosenną zielenią dawało nadzieję. Nieco cukierkowo wykończona brama lśniła mimo półmroku. Oficyna, otwarta na ulicę, odsłaniała swoje wnętrze, kusząc przechodnia, jak frywolnie ubrana dziewczyna w barze. I wreszcie TO miejsce.





Alex zażyczyła sobie zajrzeć w jedno z podwórek i bezpardonowo weszła kiedy zobaczyła odpowiednie. Nie rozejrzała się dokładnie w bramie, tylko od razu przeszła dalej. Zaintrygowała ją fabryka, którą było wyraźnie widać spod mrocznego sklepienia. Obróciła głowę w prawo i zadarła zarozumiały nosek ku górze. A to Ci dopiero niespodzianka! Balkon kończył się wykończoną w drewnie wnęką, a szyby ozdobione były znakami taijitu. Miało być ekskluzywnie i podniośle, a zrobiło się wręcz... mistycznie.



Kilka długich chwil spędziła Ola na kontemplowaniu tego niezwykłego miejsca. Znów porażała ją mieszanka stylów, miks przedziwnej estetyki, która nie miała prawa ze sobą grać, a jednak grała. Skąd się biorą takie cudne lokacje? Czemu tak zachwycają? Przecież taki chaos powinien wydawać się paskudny, obrzydliwy, kompletnie bez gustu!

Może to wynika z trwałości wszystkich elementów tej absurdalnej układanki? Obserwator nie ma żadnego wpływu na ten widok. Nawet natura ma niewielki. Wszystko to zostało tu kiedyś postawione przez człowieka i... jest. Stoi. Tworzy krajobraz, który choć jest niejednorodny, to jednocześnie jest nierozerwalny. Niezależnie od woli własnej i obserwującego pojawia się na scenie i odgrywa swoją rolę. Wychodzi na to, że w improwizacji jest najlepszy.

Alex odwróciła się. Z wrażenia aż zrobiła krok do tyłu. W przejściu stała wysoka, ciemnowłosa kobieta, na oko koło pięćdziesiątki, ubrana w czarną suknię, z dużym naszyjnikiem wykończonym ogromnymi, wielokolorowymi kamieniami. Uśmiechała się nieznacznie. Biło od niej jakąś dostojnością, "królewskością".

Podobnie zresztą jak od miejsca w którym się znalazły. Ażurowa przestrzeń nad bramą i witraż wpuszczały miękkie, jakby gęste światło, które odbijało się od błyszczących powierzchni, przypominając mleko rozlane na drewnianym blacie. Chociaż trudno w to uwierzyć, pomieszczenie było jednocześnie rozświetlone i zacienione. Wyobraźnia miała ogromne pole do popisu.


- Podoba ci się ta intymność? - spytała kobieta. - Ta przydymiona jasność, ta miękka twardość, ta półokrągła ostrość?

Alex skinęła głową.

- Szukasz czegoś więcej niż inni, prawda? - zapytała ponownie.
- Szukam melodii, którą gra miasto - odparła Ola.
- Nie znajdziesz takiej. Każdy zaułek, każda uliczka, każda brama, każde okno gra inne nuty.
- Właśnie to odkryłam. Tu, przed chwilą - rzekła, pokazując palcem miejsce, w którym przed chwilą stała. - W mieście gra jednocześnie tysiąc instrumentów i, chociaż do uszu powinna docierać kakofonia, słychać muzykę.

Kobieta uśmiechnęła się.

- Bystra jesteś. Widzisz niewidzialne.
- Tak pani sądzi?
- Tak. Chodź, pokażę ci jeszcze coś co przypadnie ci do gustu. Tak myślę, bo chyba patrzymy na świat podobnie - powiedziała i wzięła Alex za rękę.

Istotnie. Olę zachwycił gmach banku, dostojny i dumny. Pisnęła z wrażenia patrząc na drzewo, które wydawało się tak wkomponowane w ulicę, jakby było wyrzeźbione. Wreszcie wyszły na Piotrkowską, gdzie światło dodawało budynkom aromatu grapefruita.




- Tu jest tak pięknie... - zaczęła mówić Alex. - ...a jednocześnie tak cicho. Niesamowite, że o zachodzie słońca miasto zamiast brzmieć jak wzburzone morze, przypomina raczej szemrzący strumień.
- Sztorm jest piękny w swoim majestacie - odparła kobieta. - Ale to podczas ciszy gra najpiękniejszą melodię. Zmysłową, subtelną nutę. Najlepiej gra nie ten, który najmocniej uderza w instrument, ale ten, który najdelikatniej dotyka serca.


1 komentarz: