poniedziałek, 3 kwietnia 2017

7. Pabianicki Półmaraton

Są takie dni, kiedy wstajesz i po prostu wiesz, że tego dnia wszystko Ci się uda. Takie, kiedy nie bierzesz z domu parasolki, chociaż nad miasto nadciąga wielgachna, burzowa chmura, bo jesteś pewien, że ulewa przejdzie bokiem.

I przechodzi.

Pabianicką "połówkę" od początku traktowałem jako przetarcie i sprawdzian przed zbliżającym się wielkimi krokami łódzkim maratonem. Praca jaką wykonałem na treningach od października była... dziwna. Z jednej strony harowałem jak wół z częstotliwością i intensywnością jakich nie zaznałem od dwóch lat (a nie wiem czy nie od przygotowań do maratońskiego debiutu), ale z drugiej - zdarzyło mi się kilka tygodniowych przestojów, spowodowanych życiowymi wybojami.



 Poza tym gdzieś od połowy lutego daję sobie w kość w innych dziedzinach - wędrując we Włóczykijach, trzaskając kilometry na rowerze, remontując kuchnię (bierzesz ekipę, a koniec końców jesteś i tak bardziej zmęczony od nich :)), a wreszcie - zajmując się moim absorbującym urwisem. Bez owijania w bawełnę - nogi miałem ostatnio cholernie ciężkie i od dwóch tygodni zastanawiałem się nie "w jakiej jestem formie?", ale "czy ten ołów w mięśniach pozwoli mi chociaż ukończyć bieg?".

Nie dalej jak w czwartek, prawie ze łzami w oczach, mówiłem Dominice: w niedzielę będzie dramat. Byłem wycieńczony i zniechęcony, a prognozy pogody były obiecujące dla każdego - poza biegaczem. Zanosiło się na upał, skwar i smażalnię. Już biegłem w takich warunkach połówkę, moją pierwszą - w Augustowie i to nie było przyjemne doświadczenie. Dość powiedzieć, że półmaratony biegałem szybciej niż tam... w trakcie biegnięcia maratonu :).

Tymczasem w niedzielę obudziłem się... no może nie rześki jak skowronek, ale w dobrym samopoczuciu. Zjadłem obfite śniadanko w postaci grzaneczek z masłem orzechowym, bananami i dżemem, co już samo w sobie było dobrą wróżbą. Nasycony, ale nie przejedzony wyszykowałem się z rodzinką do odjazdu i mając tylko siedemnaście minut obsuwy - ruszyliśmy do Pabianic.


Plan zakładał zaśnięcie Kuby po drodze, ale Kuba tego dnia postanowił nie spać... prawie w ogóle. Widać chłopak przeżywał start taty bardziej niż ja sam ;). Właśnie brak stresu zastanawiał mnie najbardziej. Czyżbym był już na tyle "dużym" biegaczem, że cała otoczka nie robi na mnie wrażenia, a dystans nie budzi respektu? Tak byłoby perfect - można by skupić się tylko na wykonywaniu zadania.

Koniec końców stresik się pojawił, ale lekki i raczej motywujący. Pakiet odebrany raz dwa i... tu zaskoczenie. Pomarańczowy woreczek na sznureczkach z logo imprezy wypchany był po brzegi i wydawało się, że nie tylko ulotkami, jak to bywa na większości dużych biegów. W środku było w czym przebierać: latarka, chusta na szyję, ręcznik (super sprawa - wow!), izotonik, batonik, a nawet... maseczka przeciwpyłowa :). Jest się czym pobawić!

Przepakowaliśmy się w samochodzie, coby moja luba nie musiała dźwigać tony niepotrzebnych pierdół i bez zbędnego balastu ruszyliśmy na stadion. A tam... przyjemna atmosfera rekreacyjnego święta. Ci biegacze to jednak fajne ludzie są i ich rodziny też - chlewu nie robią, nie hałasują, co najwyżej na cwaniaka chcą się do toi toia wbić :). Pokręciliśmy się tu i tam, postałem chwilę w kolejce na sika i ani się człowiek obejrzał - trzeba było stawać na starcie!

Robiło się coraz goręcej, toteż nie muszę mówić co było głównym obiektem narzekania startujących. Jeszcze wokół stadionu było znośnie - wiał wiatr. Za to na bieżni, w półtoratysięcznym zbiorowisku upoconych po rozgrzewce biegaczy - koszmar. Przyznam szczerze, że modliłem się, żeby już ruszyć, bo wolałem grzać się w biegu niż na stojąco.

W końcu Marszałek Województwa Łódzkiego dał upragniony sygnał do startu. I jak żeśmy ruszyli z kopyta, to...


Żartuję.

Przy "wybiegnięciu" ze stadionu było tak ciasno i tak nierówno, że ważniejsza od trzymania tempa na pierwszych metrach była walka o przetrwanie. W zasadzie cały pierwszy kilometr zszedł na jako takie formowanie się grupy i być może tu mógłbym szukać miejsca do poprawienia czasu.

Później zaczęło się poprawiać, ale upał w mieście dawał mocno popalić. Prawie w ogóle nie wiało, a słońce świeciło już na tyle wysoko, że cienie budynków były marną osłoną. Tym bardziej, że grzałem (nomen omen) lewym pasem, wyprzedzając dziesiątki, a pewnie i setki wolniejszych ode mnie osób. Zawsze zastanawia mnie czy moje seryjne wyprzedzanki na starcie większości biegów wynikają z tego, że ja ustawiam się za daleko na starcie, tego że mam mocny start, czy może tego, że pierdoły nie potrafią stanąć wedle własnych możliwości tempowych (jak w dowcipie o Wąchocku, gdzie wszyscy chcą siedzieć przy kierowcy :)).

Zakładam, że wszystkie odpowiedzi są poprawne :).

Kiedy już znalazłem jako takie miejsce w szeregu mogłem skupić się na tym co najważniejsze - czyli biegu. Tempo wychodziło mi przyzwoite, ale nieco poniżej założonego, więc w miarę możliwości próbowałem przyspieszać, ale bez szaleństw. Nogi miałem wciąż dość ociężałe i bałem się, że mi ich "zabraknie" na końcówce.

Kiedy odbiliśmy koło piątego kilometra na południe - samopoczucie mi się poprawiło. Łyknąłem kubeczek wody, drugi wylałem na łeb, zawiało wiaterkiem i wbiegliśmy do lasu. Upał był dokuczliwy i zdążyłem już minąć kilka osób, które miały dość, ale mnie jakoś to nie przeszkadzało. Może dlatego, że wziąłem swój bidon z wodą, z którego popijałem od samego początku. To jest jednak podstawa. 100 mililitrów z plastikowego kubeczka co pięć kilometrów to zdecydowanie za mało w taki dzień.


Kolejne kilometry płynęły, a ja powoli wchodziłem we właściwy rytm. Specjalnie nie szarżowałem do 40 minuty biegu, bo już wiem z doświadczenia, że dopiero po tym czasie wskakuje mi "drugi bieg". Istotnie - po ósmym kilometrze jakby to długofalowe zmęczenie odpadało i złapałem przyjemny luz. Czułem się na tyle dobrze, że na jedenastym kilometrze zdecydowałem - powoli, acz sukcesywnie przyspieszam.

Ledwo jednak zdążyłem to zdecydować, ledwo skryłem się w błogim cieniu pod wiaduktem S-ósemki, ledwo wskoczyłem pod cudowny prysznic kurtynki wodnej - zaczęło mi brakować prądu. Co gorsza - pojawiła się lekka kolka. Najgorzej!

Mimowolnie zaprzestałem przyspieszania, ale wciąż trzymałem równy, mocny rytm. Woda w bidonie się kończyła. Szkoda, bo potrzebowałem jej do popicia batonika skrytego na tę właśnie okazję. Wbiłem zęby w te otręby ;) i od razu zrobiło mi się lepiej. Dopiłem resztkę wody i wróciłem do przyciskania tempa.

Idealnie, jak na życzenie wręcz, pojawił się punkt żywieniowy. Najpierw walnąłem kubeczek wody, później poprosiłem o dolewkę do bidonu. Miałem zabezpieczenie. W przypływie euforii sięgnąłem po banana, który... wyślizgnął mi się z ręki. To dawaj - drugiego. Ten to samo! Co za paskudy. Stanąłem i kulturalnie "dziubnąłem" trzeciego. Poddał się. Wepchnąłem go do gęby. Za chwilę był jeszcze cukier w kostkach, którym także się poczęstowałem. A co! Trzeba sobie jakoś słodzić życie!

Trzeba mi było znów przekroczyć "ósemkę", tym razem górą. Właśnie w tej chwili uświadomiłem sobie, że jakiekolwiek większe podbiegi były na początku. Poza tym trasa była płaska. Super!


Pokrzepiony cukrem, (zgodnie z hasłem reklamowym z minionych czasów) oraz wymianą zdań z sympatyczną biegaczką, biegnącą... w przeciwnym kierunku ("Tak ci się spodobało, że lecisz jeszcze raz?") uznałem, że oto rozbrzmiał sygnał rogu i pora na atak. Skoro nie umarłem do tej pory, to już nie umrę, a nawet jeśli - to przed samą metą.

Tu się zaczęła zabawa! Oj, kochani, ależ zacząłem wkręcać się na obroty. Bodaj pierwszy raz w życiu żałuję, że nie mam żadnego endomondo czy innego tego typu wynalazku, bo bardzo mnie ciekawi jakie tempo kilometrowe wyciągnąłem na ostatnich trzech.

Skręciliśmy na północ i zrobiło się nieprzyjemnie gorąco. Wiatr nie pomagał (przynajmniej ja go nie czułem, teoretycznie wiało w plecy), a asfalt był już piekielnie nagrzany. Biegliśmy początkowo pod górkę. Powinienem się tutaj skasować.

Nic z tych rzeczy! Chłodząc się wodą z bidonu, czując pulsowanie krwi w tętnicach, słysząc uszach szum - wpadłem w jakiś dziki szał. Krok za krokiem rozpędzałem się i miałem poczucie niezniszczalności. Galopowałem pod górę, a kiedy okazało się, że do mety będziemy pędzić już tylko w dół - jeszcze bardziej nabrałem wiatru w żagle.

Przyznam szczerze, że niewiele pamiętam z tego fragmentu trasy, ale chyba głównie dlatego, że przemieszczałem się aż tak szybko. Kiedy sięgam pamięcią do tamtych chwil - jawi mi się jeno wielokolorowa plama. Jedyny wyraźny fragment to dwudziesty kilometr i punkt żywieniowy. Ja już się najadłem i napiłem. Mijałem dzieciaki, przekonane, że o niczym teraz nie marzę bardziej niż o wodzie.


Marzyłem, żeby wbiec na metę, a jednocześnie, żeby ten upojny stan trwał i trwał. Jakiś chłopak zapytał się czy nie chcę, żeby mnie oblać, po czym... chlusnął mi wodą pod pachę. "Dzięki!" zawołałem "Pachę będę miał już czystą!".

Przed stadionem zacząłem zbliżać się do jakiejś dziewczyny. Inna zawołała z tłumu "Przyspiesz, chłopaki cię gonią!". Nie wiem czy to ten okrzyk, czy sam fakt bliskości mety sprawił, że istotnie - przyspieszyłem. "Ej, ale nie goń jej!" krzyknęła kibicka.

Było już za późno. "Łyknąłem" dziewczynę i jeszcze kilka osób sadząc potężne susy (co przy moich 172 centymetrach wzrostu jest nie lada wyczynem) po bieżni. Na ostatnim zakręcie wypatrzyłem siostrę, która trzaskała fotki. Była ewidentnie zaskoczona, że już tu jestem. Wyglądałem przy mecie Dominiki i Kuby, ale jak się później okazało... nie zdążyli do mnie zejść. Chyba musiałem nieźle grzać!

Za linią mety któryś z biegaczy podszedł do mnie i powiedział: "jesteś niezły gość". "Dzięki!" odparłem i dopiero dotarło do mnie, że za chwilę eksploduję. Serce dudniło i kręciło mi się w głowie, ale w ten przyjemny sposób. Jak po dobrze wykonanej robocie. Wyściskałem najbliższych i padłem na trawnik. Najlepszy w mojej karierze bieg stał się faktem.

Czas: 1:32:10. Miejsce open: 122. Miejsce w kategorii: 26. Kurde, nieźle! Czyli jednak praca przyniosła jakieś efekty!


Dawno nie byłem tak zadowolony z siebie. Dawno też nie byłem tak zadowolony z zawodów i ich organizacji. Fajny, wypasiony pakiet startowy. Świetna atmosfera na stadionie (ponoć Kubi szalał ze szczęścia, a przecież jeszcze jest za mały na świadome korzystanie z większości atrakcji!). Ciekawa, zróżnicowana trasa - wyraźnie oznakowana i po prostu ładna. Na punktach żywieniowych nie brakowało niczego. Można się zastanowić czy nie przesunąć kawałek wcześniej tego, który wylądował na dwudziestym kilometrze? Ale to już czepialstwo. Impreza na dychę!

Miałem już takie zdanie po Włóczykiju, a teraz z przyjemnością je potwierdziłem - Pabianice to fajne miasto, a jego mieszkańcy potrafią rozsiewać pozytywną energię. Jeśli o tym czy jakieś zawody są lepsze od innych ma decydować tak zwane "coś", ten nienamacalny pierwiastek, to coś co jest wypadkową optymizmu, zorganizowania i dobrego humoru - to właśnie "to" sprawia, że Pabianicki Półmaraton oficjalnie staje się moją ulubioną imprezą.

Do zobaczenia za rok! Zbiję z czasu te dwie minuty jedenaście sekund, mówię Wam!

A jakiego mam kopa przed maratonem! Zamierzam rozwalić system!


Na koniec bardzo dziękuję pabianickiej Rowerowni, za którą stoi pracowity pasjonat bicykli Rafał Kostrzewa, bo dzięki chęci nawiązania współpracy w ogóle mogłem na tych zawodach się pojawić! Jeśli jesteście z Pabianic to KONIECZNIE zajrzyjcie do Rafała, na ulicę Piotra Skargi 83, z rowerem - wyrychtuje Wam go lepiej, niż był przygotowany od nowości! Ja już miałem okazję się o tym przekonać kilkukrotnie :).

Dziękuję także firmie Ultra Reklam, która pomogła nam z Rafałem wykonać biegowo-Rowerowniowe koszulki! Jak chcecie "machnąć" sobie jakiś fajny, oryginalny, sportowy t-shirt - piszcie do nich śmiało!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz