wtorek, 31 stycznia 2017

Bez złudzeń | Pabianice | [WŁÓCZYKIJ #2]

Lubicie "Grę o tron"? Ja miałem moment fascynacji książkami, który równie szybko mi przeszedł, co się zaczął. Serialu obejrzałem dwa odcinki.

Jednakowoż tron kojarzyć się powinien dość jednoznacznie z królami. Jeśli ktoś widzi w tym słowie inny kontekst, to prawdopodobnie jest całkiem normalny, ale skupmy się jednak na władcach. Co decyduje o tym, że najwięksi (z historycznego punktu widzenia; realnie najczęściej kurduple jak ja) odnoszą porażki podczas realizacji swoich ponadczasowych planów? Czemu przegrali Napoleon, Hitler czy chociażby Mózg (ten od Pinkiego)?

Pycha.



Siedziałem w tramwaju linii 41 mocno ściskając aparat i jeszcze mocniej zastanawiając się - co mnie dziś czeka. Zamierzałem obejść najciekawsze (z mojej, jak sami pewnie już zdążyliście zauważyć, nieco alternatywnej perspektywy) miejsca Pabianic. Nie wiedzieć czemu założyłem, że jest to miasto, w którym niewiele jest do zobaczenia i bez większego problemu obejdę co trzeba w kilka godzin.


Było cholernie zimno, nawet w tramwaju, a herbata w magicznym kubku skończyła się jeszcze zanim do niego wsiadłem. Kiedy złaziłem po wysokich stopniach cztery-jeden na przystanku przy Trzech Koronach wiedziałem, że porywam się nieco z motyką na słońce. Szkoda, że nie miałem przy sobie motyki, a o słońcu można było pomarzyć.

Ciekawostka dla koneserów (czyli dla dosłownie jednej osoby): kiedy ostatni raz wysiadałem na tym przystanku było chyba jeszcze zimniej, a jechaliśmy do Radomska na mecz busem, w którym zaczęło działać grzanie gdzieś koło Głuchowa. W drodze powrotnej.


O, tu jest coś ładnego. I tam. I to też wygląda całkiem ładnie. Cykałem fotki jak głupi obiektom, o których nie miałem pojęcia, że mają prawo istnieć. Przygotowałem się do tej pabianickiej lekcji jak przeciętny student. Wiedziałem z jakiego przedmiotu mam egzamin i w jakiej odbędzie się formule. Poza tym to liczyłem na fuksa.

To znaczy - żeby nie było - miałem plan. Zleźć Zamkową i później Łaską całe miasto wzdłuż, aż do Parku Wolności (zabawne, że w późniejszej rozmowie z Pabianiczaninem nie mogliśmy dojść do porozumienia co to za miejsce, bo wersja Rafała mówiła o "Strzelnicy") i wrócić sobie "tyłem", Wileńską, zaliczając po drodze cmentarz ewangelicki i zerkając na hotel, którego nazwy nie wymienię, bo... uzasadnię później czemu.

Pabianiczanie mieszkający na obrzeżach (pozdrawiam Cię Kamilu) muszą pewnie przeklinać tę drogę, zawsze kiedy wracają z centrum do domu. Długa, prosta ulica, którą leziesz, leziesz i leziesz. Jak dla maratończyka startującego w Łodzi ulica Maratońska. Albo dla kierowcy A2 do Warszawy. Cytat zasłyszany przy okazji opisywania przez instruktora wychodzenia z jaskini będzie najtrafniejszy: "tępe jebanie do przodu".


Widziałem przed sobą nieskończenie długi chodnik, którym dreptała masa ludzi, w obu kierunkach. Starszych pań, młodszych panów, przyżulałych obywateli i matek z dziećmi. Niezły przekrój społeczeństwa. Ja uparcie parłem przed siebie i... nie mogłem ukryć zdziwienia kiedy tuż za kościołem pw. NMP jakby ucięło miasto. Przed chwilą zaglądałem w wybrukowane uliczki, wzdłuż których stały kamienice, a tu - bach! blokowisko.

W sumie nie powinienem być zaskoczony bo socreal lubi atakować w ten sposób, a na socreal można się nieco napatrzeć w tym kraju. Ale mimo wszystko takie "odlinijkowe" odcięcie było co najmniej intrygujące. Tym bardziej, że za gęstymi blokowiskami przechodziło się w strefę urbanistycznego byle czego. Markety, przemysł, usługi wszelkiego typu i gdzieniegdzie bloki. I gdzieś tam sobie, przycupnięty z boczku, dworzec kolejowy.


Cudownie przykryty wszechobecnym śniegiem i przymglony przy sporej pomocy popularnego tej zimy smogu (typowo polski syndrom " napalę byle czym, uduszę się od smrodu, ale na flaszkę w portfelu zostanie") robił naprawdę niezłe wrażenie. Takie kameralne dworce podobają mi się równie mocno co te wielkie (nie, nie widziałem jeszcze Fabrycznego, chcę zobaczyć pierwszy raz z Kubą, ale nie było póki co okazji - zdychaj zapaleniu płuc), a nawet bardziej. Szczerze żałowałem, że nie przyjechałem sobie Łódzką Koleją Aglomeracyjną i nawet wymyśliłem, że wrócę w ten sposób, ale 14,40 wydane na całodobowy w MPK skutecznie zgasiło we mnie to pragnienie.

Minąwszy krańcówkę tramwajową wlazłem do lasu... pardon, parku. Od razu przypomniał mi się wers O.S.T.R. "Nie wiem czemu ten las to park od słowa 'zdrowie''. Kto pozwolił sobie zapuścić się w mniej uczęszczane fragmenty najsłynniejszego z łódzkich zieleńców wie o czym mowa.


Ja jestem akurat zwolennikiem parków w takim dzikim wydaniu, więc z przyjemnością zagłębiłem się pomiędzy ogołocone przez zimę kikuty drzew. Wszechobecna biel, cisza i... powoli pojawiające się zmęczenie. Chłód dawał mi się bardzo mocno we znaki, a świadomość tego, że jestem w połowie zaplanowanej przeze mnie trasy dodawała nieco do tego kryzysu motywacyjnego. Toteż zamiast poszperać w tym obszernym obiekcie i poszukać strzelnicy (to stąd ta nazwa od Rafała!) oraz pozostałości po cmentarzu pierwszowojennym zawinąłem w pierwszą możliwą alejkę kierującą się na wschód.

Przypadkiem wylazłem na amfiteatr i zerknąłem na brutalną architekturę kawiarni "Parkowej" ordynarnie wrzynającej się w przyjemny, naturalny charakter okolicy. Cóż, wtedy nikt się nie szczypał z takimi drobiazgami - była potrzeba albo "prikaz" to się budowało. Wdrapałem się na najwyższy rząd ławek amfiteatru i wyobraziłem sobie jak całe to miejsce wypełnia się po same brzegi, a na dole błyszczę ja - światowej sławy pisarz, którego kariera na początku zahaczyła właśnie o to miejsce.


Lubię w sobie tę tendencję do snucia kompletnie irracjonalnych i aż do bólu naiwnych marzeń. Później się okazuje, że z co dziesiątego wykluwa się realny koncept, a "wczorajsze plany to dzisiejsza rzeczywistość".

Drobiąc kroczkami jak baletnica i wbijając swoje długie paznokcie w lód (mam teorię, że nie wywalam się przy bieganiu zimą dzięki rzadkiemu stosowaniu pedicure) bezpiecznie zszedłem z nasypu i powoli kierowałem się ku wyjściu z parku. Czekał mnie kawał mozolnej wędrówki przed siebie (znam to skądś?), jak się okazało - wzdłuż blokowiska.

Jakkolwiek lubię klimat bloków, tak akurat tego dnia nie smakował mi on ani odrobinkę. "Boże jaka nuda. Boże jaki banał" myślałem, po raz wtóry pomstując na siebie, że obiecuję sobie jak zawsze wiele, a później realia okazują się trzaskać mnie w zęby, aż się iskrzy. Pogrążony w ponurych rozważaniach na temat tendencji do mentalnego masochizmu (straszny miałem humor tego dnia, nawet nie to, że zły, po prostu ponury, jakbym się z Kłapouchym na rozumy pozamieniał) lazłem i ani się zorientowałem - ciach! - ucięło bloki. Tu było widać to samo co w centrum. Ni z tego ni z owego znalazłem się wśród klimatycznych kamienic, drewnianych, zmurszałych chałup i kocich łbów.


Niezłego zwątpienia doznałem kiedy zobaczyłem tabliczkę z nazwą ulicy "Cmentarna". "No zgadza się, idę do cmentarza" pomyślałem, ale coś mi nie grało, więc odpaliłem na telefonie mapsa. Jak w mordę strzelił - ewangelicki jeszcze daleko, daleko przede mną. O co tu chodzi?

Niestety, zamiast sprawdzić uznałem, że koniecznie trzymam się planu. "O, jak szedłeś Wileńską to tam jest cmentarz żydowski" powiedział do mnie Rafał jakieś dwie godziny później. Stąd ta nazwa ulicy. Kirkuty fascynują mnie jeszcze bardziej od innych cmentarzy, przyciągając swoją dziką, egzotyczną specyfiką.

Kolejny raz tego dnia dałem się zwieść swojemu wypracowanemu od pewnego czasu poczuciu organizacji i konieczności trzymania się planu i ciekawostka przeszła mi koło nosa. Bajas! Ogarnij się! Wędrówka to nie praca kierownika, nie musisz robić rzeczy z listy, według karteczki, którą przygotowałeś sobie rano!

Całe szczęście swoją pomyłkę uświadomiłem sobie dużo później. Póki co cykałem fotki uliczek i budynków, a tu nagle, po lewej stronie - POLSKA!


Targowisko w najlepszym, już coraz rzadziej spotykanym, wschodnim, słowiańskim stylu. Ile to czasu jeździło się z rodzicami w takie miejsca, chociażby w Tomaszowie Mazowieckim, podczas wakacji nad Zalewem Sulejowskim? Niepowtarzalny klimat, sukcesywnie wybijany przez zachodnie markety i zabudowywanie rynków, jak w Łodzi na Górniaku. Panowie (jak poczciwy dziadunio Jasiek Bajas) wystawiający na "koziołkach" tandetne pierdoły wyjęte z brezentowych toreb, ziemniaki i kapusta sprzedawane z kipy dostawczaka i wałęsający się w tym labiryncie ludzie ubrani w grube, szare, brązowe i bure kurtki. W tle majaczyła wieża kościoła pw. NMP. Fajny klimacik.

Jeśli ktoś sądzi, że Polakom bliżej do zachodu, aniżeli wschodu to niech sobie łazi do kał-flanda. Ja tam wolę zajrzeć na ryneczek do pana od kurczaka, pani od warzyw, pani od jajek i nabiałowego. Wydaję mniej kasy, kupuję lepsze produkty, zostawiam kasę w kraju, a atmosfera jest nieporównywalnie lepsza. I z rynku nigdy nie wychodzę wnerwiony, a z marketu - zawsze.

Wypatrywałem za każdym rogiem, kiedy wreszcie dolezę do tego cmentarza, który zdawał się uciekać przede mną za jeszcze jedną przecznicę i jeszcze jedną i jeszcze jedną. Krajobraz zmienił się na przemysłowy, więc uznałem, że to chyba niedaleko. Domów nie buduje się zbyt blisko cmentarzy, ale fabrykę postawić to nie zaszkodzi. Gdzieś trzeba.

Wąska uliczka i kwiaciarze przekrzykujący się z jednej strony na drugą. To było to! Majestatyczna kaplica wytrwale stała nieco wyżej robiąc naprawdę imponujące wrażenie. Od razu przypomniał mi się Stary Cmentarz w Łodzi, również bogaty w tego typu efektowne, majestatyczne, dostojne budowle. Masywna bryła kusiła, żeby poświęcić jej dużo uwagi, więc z przyjemnością spędziłem kilka dłuższych chwil na jej obserwacji.


Ekumeniczna misja śmierci po raz kolejny dała o sobie znać kiedy minąłem bramę do cmentarza i znalazłem się na tej wielkiej nekropolii. Ogrodzenie wskazywało na to, że jest tu jakiś wyraźny podział na różne części, ale ja odniosłem wrażenie, że wszyscy - ewangelicy i katolicy leżą obok siebie. Zresztą, nawet jeśli tak nie było, to pod ziemią murów już nie stawiali. Wszelkie granice zanikały kilka metrów pod śniegiem, którym chrzęściłem eksplorując to miejsce.

Nie było ciszy. W drugiej kaplicy odbywało się nabożeństwo i co chwilę było słychać księdza odprawiającego pochówek na przemian z zawodzącą smętną pieśń kobietą. Poczułem się trochę jak intruz, wkraczając niebezpiecznie w strefę intymnego sacrum. Próbowałem dodać sobie otuchy, powtarzając w kółko, że zmarłym jest wszystko jedno, a to przecież ich... dom.

Śliczne miejsce. Te starodawne, wertykalne nagrobki mają w sobie dużo z niemieckiej dostojności i tej swoistej estymy z jaką kojarzą się nasi zachodni sąsiedzi (a kiedyś sąsiedzi z ulicy obok). Do tego malownicze rzeźby i różnorodne krzyże. Wobec Boga i śmierci jesteśmy tak zabawnie równi, że aż dziw bierze, że za życia jedyne do czego dążymy to dywersyfikacja, stawianie płotków, granic i przyklejanie do czoła etykiet w zależności od przyjętego szablonu.


Wizyta na cmentarzu jakby oczyściła mnie z mojego ponurego samopoczucia. Poczułem się sporo lżejszy i nabrałem ochoty na dalszą wędrówkę. Oddaliłem się w kierunku Starego Rynku jeszcze długo wyłapując z miejskiego szumu zawodzenie kobiety z cmentarnej kaplicy.

Zerknąłem na mapę i skusiła mnie zaznaczona wąziutka alejka wzdłuż rzeki Dobrzynki. Pomyślałem sobie, że trafię na jakąś kameralną ścieżynę, za dnia służącą do robienia sobie skrótu, a wieczorami do spokojnego spożywania alkoholu z dala od wścibskich oczu ludzi i samochodów tłoczących się przy jezdniach. Minąłem pole golfowe z pobłażliwym uśmiechem ("Mają rozmach szkurwisyny") i skręciłem w... całkiem pokaźny bulwar.


Jak mnie brakuje takich miejsc w Łodzi! No tak jak kocham to moje miasto, tak wiele bym dał za możliwość spacerowania wzdłuż rzeki, nawet tak drobnej jak Dobrzynka. Wrocławianie, Warszawiacy, Krakowianie - zazdroszczę Wam, oj jak zazdroszczę! Pabianiczanom też. Przyjemnie było spojrzeć na ten, odmienny od mojego codziennego, krajobraz.

W tle zamajaczyły efektowne budynki pofabryczne i moja wycieczka powoli zbliżała się ku końcowi. Bajerancka, eklektyczna rewitalizacja takich miejsc to coś z czym boryka się każdy łodzianin, kiedy wybiera się popatrzeć na królestwo Poznańskiego. Hotel umiejscowiony w miejscu dawnej "Pawelany" to przykład czegoś co ocenić jest mi bardzo trudno.

No bo to jest tak: pod koniec lat dziewięćdziesiątych (ew. na początku XXI wieku) zakłady przemysłowe padały jak muchy i to w większości w biednych, żyjących tylko przemysłem miastach. Leżały sobie odłogiem i niszczały przez jedną-dwie dekady, kiedy przyszedł dobry pan, kupił to za bezcen i wyrychtował na wysoki połysk. Efekt jest zazwyczaj piorunujący.

Jest jednak ciemna strona tego procesu. Często (zbyt często jak na mój gust) taka odnowa tyczy się tylko budynku lub zespołu budynków i ich najbliżej okolicy (i to najbliżej typu chodnik przed wejściem, ewentualnie świeży asfalt na dojazdówce). Reszta pana właściciela nie interesuje (zresztą całkiem słusznie, bo to nie jego). Dzięki temu mamy takie przykłady jak Ogrodowa w Łodzi, czy Lipowa w Pabianicach. Wystarczy zerknąć przez okienko.


Czy z perspektywy mieszkańca wychodzi to na dobre? Mam poważne wątpliwości. Z czterogwiazdkowego hotelu raczej nikt z pabianiczan nie będzie korzystał. Chodniki w reszcie miasta jak były dziurawe tak nadal są, a kamienice jak się sypały tak się sypią. Wolę przyklasnąć systemowym rozwiązaniom jak Mia100 Kamienic w Łodzi, aniżeli takim pojedynczym "strzałom".

Tym bardziej, że wprawy polityk skutecznie będzie mydlił oczy takim bajerem, odwracając uwagę od realnego problemu.

I żeby była jasność - nie sądzę, żeby takie rewitalizacje były złe - wręcz przeciwnie. Efekty, jak już wspomniałem, są zazwyczaj piorunujące. Może jednak lepiej nieco powstrzymać się z hurraentuzjazem? Ile lat w Łodzi, po spytaniu mieszkańców "co warto zobaczyć?" padała kretyńska odpowiedź (sam tak, niestety, mówiłem) "eee, Manufaktura?"? Szufladkuje to ocenę estetyki miasta. Dlatego o słynnym hotelu wspominam tylko z kronikarskiego obowiązku. To to każdy zna i każdy zobaczy.

Wyszedłem znów na Zamkową i wróciłem do miejsca, z którego zacząłem moją wędrówkę. Minąłem efektowny i wartościowy jako zabytek renesansowy dwór obronny, ale już miałem na tyle dość wszystkiego, że ograniczyłem się do cyknięcia kilku fotek.


Podobnie po macoszemu potraktowałem kościół pw. mojego świętego imiennika i wlazłem na Stary Rynek. Równie przygnębiające i beznadziejnie puste miejsce co w Łodzi. Lubimy sobie w tych stronach wypinać pupy w kierunku najstarszych placów naszych miast ;).

Zadzwoniłem do Rafała. Całe szczęście był u siebie i wyraził pełną gotowość do zaparzenia kawki oraz ugrzania powoli przypominającego mrożonkę kumpla. Ciepełko przyjemnie rozlewało się po moim ciele kiedy gadaliśmy przy rozbuchanym na maksa piecyku.

Podrzucił mnie na powrotne 41. Zasiadłem wygodnie w tramwaju, który znów obijał się po krzywym torowisku. Rozczarowałem się bardzo tą wycieczką, ale rozczarowałem się sobą. Jak się okazało, dopadł mnie syndrom drugiego razu. Przykozaczyłem, będąc pewnym, że mój plan nie zawiedzie, ale prawda jest taka, że już w trakcie wędrówki wiedziałem, że muszę tu wrócić ponownie. Z mniej sztywnymi założeniami i większą otwartością. Okazało się, że w tym niedużym i pozornie niezbyt obfitującym w ciekawostki mieście naprawdę jest co obejrzeć. Jeden szybki spacer to za mało, szczególnie, że dziś wiem, że przygotowany byłem miernie.


Pabianice pozostawiły mnie bez złudzeń, że jeszcze długa droga przede mną, zanim nauczę się korzystać z dobrodziejstw tego świata w takim stopniu i w taki sposób jak będę chciał. Pycha, strach, opieszałość - to wszystko gotowe jest "popsuć" mnie i moje wrażenia.

Bez złudzeń też wydawało się miasto i jego mieszkańcy. Łodzianie mają swoistą manię wielkości, podsycaną warszawskim kompleksem. Musimy być "naj" we wszystkim, chociaż brak nam do tego przygotowania, środków i umiejętności. Najlepszym przykładem jest historia, którą właśnie przeczytaliście. Pabianiczanie, których znam, to ludzie niezmiernie pracowici i stąpający twardo po ziemi. Może i brakuje im nieco ułańskiej fantazji sąsiadów z większego miasta, ale za to swoje cele osiągają zawsze, świadomi ograniczeń i realnych możliwości. Za wysoko nie polecą, ale też nie pozwolą sobie za nisko upaść.

Życie to nadal życie, ciężki kawał chleba. Pabianice to nadal Pabianice, podłódzkie, średniej wielkości miasto. Najprościej jest (i zdaje się - najlepiej) to zaakceptować i po prostu robić swoje. Tak właśnie widzę to miasto i jego mieszkańców. Ja muszę wyciągnąć lekcję i dodać do swoich wędrówek więcej surowego pragmatyzmu, takiej empirycznej ciekawości i odrobinkę finezji doświadczonego rzemieślnika.

Do Pabianic na pewno wrócę, co mnie cholernie bawi, bo mówi się, że można zwiedzić Pragę, Warszawę, Berlin, Wrocław czy inny Paryż w jedną dobę. Mnie się nie udało tego osiągnąć z Pabianicami. Świat jest dużo ciekawszy i bardziej niźli się w pierwszej (a nawet w drugiej) chwili wydaje. Nie ma co się wobec niego pysznić. Gotów jest stłuc na kwaśne jabłko każdego niepokornego śmiałka.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz