poniedziałek, 6 lutego 2017

Francuz

Nie chcę żebyście go źle oceniali. Nie chciałbym też, żebym zarysował go jako kompletnego outsidera odklejonego od rzeczywistości, bo mam tendencję do przedstawiania bohaterów w ten sposób. W gruncie rzeczy to dobry chłopak chociaż ja nie do końca rozumiem jego postawę. Może kiedy spiszę tę historię przyjdzie mi to nieco łatwiej.

W szkole średniej, ze względu na jego powierzchowność, został ochrzczony przez kumpli jako "Francuz". Zawsze nosił ciasno przylegające sweterki w odcieniach beżu, palił długie i cienkie papierosy, a do świata zwracał się nonszalancko z podszyciem arogancji i impertynencji. Zasłyszawszy kiedyś ten cytat mówił, że pachnie jak Paryż, chociaż nigdy tam nie był.


Ogólniak przeminął i kiedy zaczęło się dorosłe życie, takie w którym mógł sam decydować o każdym aspekcie swojej egzystencji, wskoczył w zrobione przez siebie czarno białe zdjęcie. Takie w dawnym stylu, zrobione na tle białej ściany, przy bardzo silnym, zimnym świetle z cieniem tak ostrym, że dominuje na całej kompozycji. W czasach analogowej fotografii królował ten klimat na prywatkach w kamienicach gdzieś między Pomorską, a Jaracza w Łodzi. Czerwone wino, nikotyna, wilgoć i głośna muzyka odbijająca się echem od wysokich, pustych ścian.

Próbował studiów na ASP, właśnie fotografię, ale nie po drodze mu było ze zorganizowanym życiem uczelni. Pragnął niezależności i osiągnięcia rzeczy wielkich. Myślicie, że klepał biedę, a ścianki żołądka rzadko kiedy wypełniały się w pełni? Przeciwnie. Zajął się cykaniem zdjęć na ślubach i innych takich okolicznościach, a biznes kręcił się nieprzeciętnie.

Niestety daleko trzaskaniu zjawiskowych ujęć niemowlakom przy chrzcielnicy do artyzmu jaki marzył się Francuzowi. Dorobił się przestronnego studio... a jakże, przy Rewolucji w Łodzi, korzystał z dobrodziejstw miasta jakie dawały knajpy i teatry i ogólnie smakował tę niecodzienną codzienność. Jak gdyby to było na Montmartre, a nie w Śródmieściu.

Dni uciekały, ale wymarzone wielkie wydarzenie nie nadchodziło. Chleb powszedniał. Dawną butę i pazur powoli zastępowały obojętność i rutyna. Robił setki artystycznych fotografii, swoją sztuką zadawał często trudne i warte pochylenia się nad nimi pytania, ale nikt nie chciał tego wystawić. Pamiętał dreszcz emocji kiedy pierwszy raz poczuł zapach nagiej kobiety, zmysłowo prężącej jej sterczące, młode piersi przed obiektywem jego aparatu. Lub pulsujące w uszach uderzenia serca pompującego krew z potężną siłą i rytmem współdzielonym z ruchliwymi ulicami w godzinach szczytu.

Podróżował niewiele, w zasadzie wcale, co było o tyle dziwne, że jednym z jego najważniejszych zwyczajów były wędrówki po mieście. Nie miał zacięcia turystycznego. Kompletnie nie interesowały go miejsca czy budynki. Szukał nurtów tej nieskończenie długiej rzeki jaką stanowiły samochody i ludzie, wiecznie w ruchu. Wmówił sobie, że gdzieś w tym wszystkim uda mu się znaleźć to nieopisane "coś" czego szukał już tak długo.

Pardon. Powinienem wyrazić się nieco inaczej. Francuz nie szukał. Francuz czekał aż mu się to przytrafi. Uparcie wpatrywał się ludziom w oczy, szczególnie kobietom. Przyglądał się im, wyławiał jednostki, które bardziej niż inne przykuwały jego uwagę. Liczył, że któregoś dna, któraś z tych dziewcząt, błyszcząc nieziemsko oczami rzuci mu się na szyję i razem uciekną w stronę pełnej namiętności i magii miłości.

Nic takiego nie miało miejsca. Czas mielił dzień po dniu na szarą, bezkształtną papkę. Niewiele zostało z dawnych założeń, chyba tylko kilka zardzewiałych przyzwyczajeń.

Powietrze drgało niespokojnie kiedy ubierał się na sobotnią przechadzkę. Mimo, że spał doskonale obudził się niezmiernie poirytowany, jakby wypił o jedną kawę za dużo i nie radził sobie ze zbyt wysokim ciśnieniem. Była zima, więc mozolnie zakładał kolejne warstwy, jedna po drugiej. W końcu udało mu się wyjść przed kamienicę i przeorać wysokimi, ocieplanymi butami świeżo opadnięty śnieg.

Ruszył na Piotrkowską gdzie było największe prawdopodobieństwo, że otrzyma rozgrzewającą filiżankę gorącej czekolady i chrupiącego rogala. Mimo pogody kręciło się sporo osób. Miał czym zajmować swoje spracowane jak zawsze zmysły. Świeże, wilgotne powietrze nieco ukoiło jego niepokój, chociaż ten tlił się gdzieś tam na dnie żołądka.

Serce uderzyło kilka razy jakby nieco mocniej tuż przed tym gdy z jednego lokali, nazbyt grubiańskich jak na jego gust, wyszła niezwykłej urody szatynka. Tuż za nią z knajpy wychynął niski, młody mężczyzna. Pal licho z nim! Kobieta prezentowała się wprost doskonale w długim, czarnym płaszczu i gustownych kozakach, a jej czerwone usta miały tak wyraźną barwę, jakby były w stanie stopić wszechobecny śnieg. Francuz od razu wbił w nią swój wzrok, a ona odwzajemniła spojrzenie. Zerkali sobie w oczy przez kilka długich sekund, a tuż przed tym jak on chciał je zerwać, uśmiechnęła się filuternie.

Zakręciło mu się w głowie. Musiał przystanąć na chwilę i gapił się na kobietę póki nie zniknęła mu z pola widzenia. Zdumiony dopiero po paru chwilach zorientował się, że ona obracała się za nim trzy czy nawet cztery razy i na koniec posłała mu całusa. Nie wiedzieć czemu miał wrażenie, że kobieta chce mu dać do zrozumienia, że niedługo znów się zobaczą.

Jak znów? Teraz, zaraz! Trzeba ją gonić i złapać. Nie dać jej przepaść! To może... nie! To MUSI być ta jedyna! Francuzowi zrobiło się słabo od tej gonitwy myśli i skoku adrenaliny. Każdy milimetr jego ciała wyrywał się do pogoni za kobietą.

Mimo tego ani drgnął.

Postał tak jeszcze przez kilka chwil, po czym odwrócił się i poszedł dalej w swoją stronę. "Jeszcze będzie okazja" powtarzał sobie "To jeszcze nie było to".

Reszta dnia rozpłynęła się między palcami przy popijaniu kawy w cukierni, a później wina w studio, przy obróbce fotografii. Nie był na siebie zły, ani nie miał wyrzutów sumienia. Tak najwyraźniej musiało być, że nie dane im było poznać się bliżej.

Mimo wszystko jakiś wewnętrzny impuls podpowiedział Francuzowi, żeby wychylił jeszcze jeden kieliszek wina. O ile te dotychczas wypite rozlały po krwiobiegu przyjemne rozluźnienie, tak ten pobudził zmysły. Zachęcił do działania. Potrzeba zrobienia czegoś, czegokolwiek paliła jak rozgrzany metalowy pręt przyłożony do gołej skóry.

Ubrał się szybko i wybiegł z domu. Śnieg uspokoił się na wieczór i ulice wyglądały niczym sceneria do "Winter Wonderland". Gorąca od alkoholu para unosiła się z ust Francuza przy szybkich wydechach. Pędził przed siebie w nieokreślonym kierunku, chociaż miał dziwne wrażenie, że wie dokąd powinien gnać. Zwolnił dopiero za Gdańską i teraz powoli stąpał po miękkim jak puch, suchym śniegu.

Znacznie otrzeźwiał i spacer przestał sprawiać mu taką przyjemność. Zapragnął wrócić do domu, położyć się pod kołdrą i zapalić papierosa. Nagle dopadło go potężne zmęczenie, tak jakby wszystkie dotychczasowe kroki zaczęły mu ciążyć w jednym momencie.

Dokładnie wtedy twarda i zimna podeszwa buta uderzyła go w plecy. Runął na zaspę przegryzając sobie język i barwiąc śnieg na czerwono. Jego dotychczas czarno białe zdjęcie rozjarzyło się szkarłatem. Potężne ramię podniosło go na nogi.

- Francuzik, chyba cię za daleko nóżki zaniosły. - odezwał się niski, chrypliwy głos.
- Czego chcesz? - pisnął. Był tak zamroczony, że nie widział twarzy napastników.
- Stul pysk. - odpowiedź była krótka, a kropką tego zdania stała się pięć trafiająca Francuza prosto w zęby.

Szybko było po wszystkim. Leżał bezsilnie na chodniku i dziękował zimie za kojący śnieg, który chłodził jego świeżo zdobyte sińce. Nie było tak źle. Zastanawiało go tylko czy ktoś przyjdzie mu na pomoc.

Czekał dość długo, aż nachyliła się nad nim kobieta. Nikt inny jak tylko ta sama, którą spotkał na Piotrkowskiej! Wyglądała jeszcze piękniej niż do tej pory, bo miała na sobie tylko luźną, czarną sukienkę. Doskonale dopasowana, z gatunku tych, które im bardziej zasłaniają tym więcej pokazują.

- Jesteś tu. - wychrypiał z zadowoleniem. - Nie będę musiał więcej czekać. - jej soczyste usta ani drgnęły. Musiała być przejęta jego stanem. Patrzyła mu długo w oczy.
- Już niczego się nie doczekasz kochanie. - odparła smutno, a po jej gładkim policzku popłynęła łza. Kiedy płakała wyglądała jeszcze piękniej, jak Liv Tyler. Francuz nie zdążył spytać co ma na myśli. Jej płonące usta zbliżyły się wolno do jego i...

...spodziewał się, że jej wargi będą gorące i miękkie, tymczasem były nieprzyjemnie zimne i jakieś takie... sztywne. Nigdy wcześniej, ani później nie smakował takiego pocałunku. Nie wzbudzał podniecenia, namiętności, nie dodawał otuchy, nawet nie był wyrazem tej specyficznej agresji jaką darzą się odurzeni miłością kochankowie.

Ten pocałunek odbierał energię, wolę, motywację. Odbierał życie. Francuza pochowano w zasadzie bez ceremonii na Dołach. Zdjęcie z czasem wyblakło i straciło ostrość. Nieistniejąca historia paryskiej namiętności nigdy się nie urodziła. Jedyną kochanką gotową przyjąć bierność okazała się Śmierć.

Źródło: http://kultura.byd.pl/news,2,264,5,Mistrz-wantuch.html

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz