Kilka sekund później witało mnie wesołe "UUUUU".
Myślę, że dalsze wydarzenia najlepiej opisze ta melodia. Uparłem się (słusznie!), żeby do Lutomierska dostać się 43. Niestety, trasę spod łódzkiego ZOO do krańcówki tramwaj pokonuje w 57 minut. Kiedy dodałem sobie do tego czas dojazdu do centrum (żeby się przesiąść) zaczęło brakować mi doby. Postawiłem na sprawdzone, ale dość ekstremalne rozwiązania, w postaci szprych w rowerze.
Miałem wyjść wcześniej niż 7.45, wyszedłem o 7.41. "Kuba nie właź tu!" "Kuba, nie jedz tego!" "Kuba wszystkim się baw, ale nie butami!". Klasyka. Gnałem ile tylko było pary w nogach, a że od pół roku jeździłem na rowerze raz, to turbiny nie było czym napędzić.
Zsiadłem z roweru i w szaleńczej sekwencji ruchów postawiłem go przy stojaku, wyjąłem u-locka, przypiąłem tałatajstwo i ryzykując życie oraz zdrowie (nomen omen) przebiegłem przez Konstantynowską tylko po to żeby uświadomić sobie, że Helmut, który zajechał na przystanek to 46.
Zdążyłem na tramwaj. Ba! On nie zdążył na mnie i się spóźnił! Po kilku chwilach odtajania na świeżym powietrzu wsiadłem do wehikułu i... przeniosłem się w czasie.
Mógłbym napisać ten tekst o samej tylko podróży linią tramwajową numer 43. Pojazd, we własnej osobie, jest zjawiskiem, którym trzeba się cieszyć i zapamiętywać, bo w czasach nowoczesnych wagonów PESA drewniane, obite kiczowatym welurem krzesełka i zasiadający w nich pasażerowie, żywo dyskutujący o palących problemach typu:
- Ale on ma uprawnienia? - pyta właścicielka hiper-grubego futra.
- No wiesz u niego to jest taka sytuacja... - odpowiada rozmówczyni w futrze normalnych (jak na Polskę) rozmiarów.
- Ale powiedz mi czy ma uprawnienia! - kwituje całą, złożoną dysputę Wielkie Futro.
...zasługują na pamięć.
Pejzaże przewijające się za brudnymi szybami niczym fotoplastykon, wywołują przyjemną nostalgię i przypominają, ze nie wszędzie jeszcze dotarł duch szkłoaluminizmu oraz wpływy groźnego plemienia Dewelopów. Naturalnie, swojsko, szczerze i prawdziwie. Trzeba to zobaczyć na własne oczy. Żadne słowa ani zdjęcia nie opiszą uczucia pokonywania wraz z tramwajem wysokiego wzniesienia, podczas gry za oknem, na równince w dolinie Neru spokojnie żeruje sobie kilka saren.
Koła zastukały gdy pokonywaliśmy most tramwajowy (ponoć unikat w skali kraju) i zaszurały podczas wjeżdżania na rynek w Lutomiersku. W tle dostojnie stała sylweta klasztoru. Szczerze żałowałem, że musiałem wysiąść z tramwaju. Tym bardziej, iż okazało się, że zapowiadana na dziś wiosna póki co nie nadchodziła i mroziło równie przyjemnie, co podczas moich poprzednich spacerów.
Chłód wyłączył mi funkcjonowanie większości partii mojego złożonego i zawsze nienagannie funkcjonującego mózgu, pozostawiając mi tylko dwie myśli: "ogrzać się" i "zjeść". Wszedłem do sklepu, gdzie zaopatrzyłem się w słodką bułkę, z budyniem i marmoladą. Niechętnie opuściłem cieplutkie miejsce, ale zrobiło mi się nieco lepiej. Odwinąłem bułę z folii i zacząłem wsuwać jednocześnie marszując. Miałem pilną potrzebę dogrzania tak zwanych końcówek.
Marmolada znikała w przestworze mojej paszczy, a ja lazłem przed siebie i wróciła do mnie myśl, która pałętała się za mną gdzieś od tygodnia: po co ja to właściwie robię? Wątpliwość znana mi bardzo dobrze z maratońskich treningów w pierwszym roku. Umiejętność abstrakcyjnego myślenia człowieka pozwala na dokonywanie rzeczy wielkich i niezwykłych, ale jednocześnie każe doszukiwać się sensu we wszystkim.
Każda podejmowana czynność musi się dać logicznie wyjaśnić. Musi? Niekoniecznie. Zastanawia mnie czy to cecha wrodzona czy też nabyta przez kontakt ze zracjonalizowanym społeczeństwem. Ponoć każdy umysł musi w jakimś stopniu wykazywać cechy szaleństwa, aby funkcjonować normalnie, w równowadze. Wydaje mi się więc, że dokonywanie rzeczy pozornie absurdalnych i bezcelowych jest potrzebne, a wręcz konieczne. Tym bardziej, że działanie wbrew sobie pozwala na przełamywanie barier i odkrywanie nowych, świeżych wartości.
W związku z tym, nie zastanawiając się nad zasadnością mojego marznięcia, stanąłem pod trzema krzyżami, u wylotu Lutomierska. Jeden z nich, z dodatkową poprzeczką, miał (ma?) za zadanie chronić przed morowym powietrzem. Pozbawiony obaw o zmasowany atak drobnoustrojów zawróciłem i, przełknąwszy ostatnie kęsy bułki, oznajmiłem sam do siebie: zaczynamy.
Offtop: w momencie kiedy piszę ten tekst łódzkie powietrze jest tak zanieczyszczone, że stanowi zagrożenie dla zdrowia i życia. Zrzutka na kilka antymorowych krzyży? Będzie czym okładać po głowach idiotów palących w piecach oponami.
Cofnąłem się w stronę rynku, po drodze zerkając na całkiem ładny, barokowy kościół pw. Matki Bożej Szkaplerznej. Ze środka dobiegał głos prowadzącego nabożeństwo, wrzynając się w ciszę poranka. Pod wejściem twardo stali sprzedawcy obwarzanków, wydając się odpornymi na zimę. Mieli tu jakiś zbyt? Czy może bardziej stali z przyzwyczajenia?
Wróciłem na kameralny ryneczek, fajnie opasany torami tramwajowymi. Dźwięk podjeżdżającego 43 wyjątkowo pasował do klimatu tego miejsca. Myślę, że od dwudziestu lat wiele się tu nie zmieniło.
Zszedłem stromą ulicą, biegnącą żwawo ku dolinie Neru, w której umościł sobie (w XV wieku) miejsce zamek, później przebudowany na klasztor. Cisza przyjemnie lepiła się do wszechobecnego śniegu, a jedynym obserwatorem moich kroków był ciekawski burek, kręcący się w te i wewte po całym miasteczku.
Przekroczyłem furtę i z drzew zaczęły sypać się kryształki szronu. Miejsce wyglądało bajecznie, a połyskujące śnieżynki dodawały mistycyzmu całej scenie. Słońce nieśmiało zaczynało wychylać się zza chmur, a ja stąpałem przez równoległą rzeczywistość.
Lubię takie miejsca, gdzie historia i atmosfera są namacalne. Chłonie się je wzrokiem, węchem, a rzeczywistość staje się przyjemnie.. nierzeczywista. Stare mury tętnią spokojem, duch czasu czyści serce z paskudnych, nowoczesnych naleciałości. Obszedłem kościół, udało mi się wejść też między zabudowania klasztorne. Miejsce spało zastygłe nieruchomo i tylko po zbliżeniu się do jednego z okien słychać było dobiegającą ze środka muzykę.
Z żalem wyszedłem z miasta, mając świadomość, że chętnie spędziłbym tu chyba cały dzień, najchętniej kończąc go biesiadą w gospodzie. Część z Was może pamięta, że szukałem w Rzgowie takiego zastygłego w czasie, niczym w bursztynie, klimatu? Był tutaj!
Wyszedłem z Lutomierska nudnawą drogą zabudowaną szeregiem domków i skierowałem się ku Bechcicom. Kiedy minąłem ostatnie budynki i przekroczyłem rzeczułkę Zalewkę znalazłem się w ładnym czystym lesie. Słonce coraz śmielej przebijało zza chmur, tańcząc wesoło z drzewami i śniegiem. Śliczne, czyste miejsce, niczym szczupła dziewczyna, z warkoczem słomianych włosów, ubrana w białą, zwiewną sukienkę.
Blask życiodajnej gwiazdy dodawał mi krzepy i pewnie stawiałem krok za krokiem. No, trochę przesadzam z tym pewnie, bo kilka razy ślizgnąłem się na skrytym pod warstewką śniegu lodowisku. Mimo to dziarsko trzymałem pion.
Wszedłem do wsi zastanawiając się czy warto szukać ukrytego gdzieś w pobliżu, pierwszowojennego cmentarza. Zerkałem to na mapę, to na okolicę i kiedy zobaczyłem drogę, która powinna tam prowadzić odbiłem bez zastanowienia.
Minąłem zabudowania i wylądowałem na śnieżnej pustyni. Stado saren obserwowało mnie w napięciu, a ja kroczyłem przez pole śniegu. Kiedy chmury rozpierzchły się zacząłem się obawiać, czy za chwilę nie nabawię się poparzeń skóry. Oczy mrużyłem, aż rozbolała mnie głowa. Kierowałem się ku zagajnikowi, który wyglądał jak statek kosmiczny, który wylądował pośrodku pola. Z bliska zobaczyłem kamienne płyty skryte między drzewami. Wąską ścieżynką wszedłem między brzózki i znów obsypał się na mnie szron.
Gdybym miał być żołnierzem, któremu pisane jest zginąć gdzieś z dala od domu, u progu nadchodzącej, surowej, wschodniej zimy, to chciałbym być pochowany w miejscu takim jak to. Ślicznym, sennym, dostojnym. Całkowicie odrębnym od otoczenia. Spokoju nie zaznali tuż przed śmiercią, umierając z adrenaliną ogłuszająco tętniącą w uszach, ale za to pochowani zostali w miejscu zapewniającym istotnie odpoczynek. Wieczny.
Wróciłem do wiejskiej drogi, która wydała mi się podejrzanie bliska. Mimo to pochwaliłem swoje nogi, że tak szybko mnie niosą i dziarsko przyspieszyłem, mając wreszcie pod butami twardy asfalt, a nie grząski śnieg. Z daleka widziałem "lokalsów" próbujących odpalić kanarkową megankę z popychu, ale auto nie chciało współpracować. Nie zapaliło tocząc się z górki, więc szanse na uruchomienie pojazdu były nikłe. Jednak nogi to nogi.
Wieś była ładna. Zima dodawała jej uroku. Szkoda, że po dotarciu do głównej drogi (niestety, pyszniłem się bezpodstawnie, wcale nie szedłem tak szybko, szosy były dwie - równoległe) krajobraz był psuty przez obleśną, przemysłową budę jakiegoś zakładu. Całe szczęście odwróciłem się od niej plecami i skupiłem na... dalszej części Bechcic.
Miejscowość ta nasunęła mi swoim rozgałęzionym nazewnictwem zabawne skojarzenie. Uwaga! Szklanki z wodą w dłoń! Będzie sucho! Bo skoro są: Bechcice, Bechcice Wieś, Bechcice Kolonia oraz Bechcice Parcela, to być może gdzieś w okolicy znajdowały się również Bechcice: Przebudzenie i Bechcice: Ostatnia Krucjata.
Cóż. Sam odczułem potrzebę popicia, a poza tym...
...i powiedział mi "zasiądź wędrowcze i zjedz se coś, bo zaczynasz strasznie gwiazdorzyć". Nie opierałem się i przy rozstaju dróg spocząłem przy dużym pniaku. Dojadłem bułeczkę, wsunąłem batonika musli i popiłem lodowatą mineralną, marząc żeby w cudowny sposób ten płyn zmienił się w gorącą herbatę z miodem. Nie zmienił się.
Żując twardego batonika rozgryzałem niewiele łatwiejszy do zgryzienia problem: którędy winienem iść? Mapa wskazywała ścieżkę nieco bardziej na północ. Wedle moich wyliczeń tamtędy powinien prowadzić szlak rowerowy. Droga wydawała się mało uczęszczana i raczej wąska, ale uznałem, że to na pewno dlatego, że zimą przecież nikt na rowerze nie jeździ.
Zwątpiłem w momencie gdy droga zmieniła się w ścieżynkę, a ta zwyczajnie... zniknęła. Jedynie kilka śladów psich łap i dosłownie pojedyncze odciski butów wskazywały, że być może dokądś tędy dojdę. Kierunek się zgadzał, więc niezbyt pewnie, ale jednak parłem przed siebie. Obecnie, patrząc na google earth wiem, że w sumie to nawet dobrze to wymyśliłem, bo poszedłem nieco na skróty. Wylazłem na szeroką drogę i widząc znak czarnego szlaku odetchnąłem z ulgą, że jednak jeszcze nie powariowali i szlaki wyznaczają na normalnych drogach.
Wylądowałem w Józefowie, a każdy wie, że z Józefowa to już rzut beretem do Konstantynowa. Pokrzepiony skutecznym powrotem na właściwe tory przyspieszyłem kroku, chcąc jak najprędzej dotrzeć do celu wycieczki. Znów moim jedynym towarzyszem był ciekawski burek, więc zacząłem sobie mówić do siebie po hiszpańsku. A co! Tłumaczyłem, sam sobie, w języku Cervantesa o co chodzi z tym moim Włóczykijem.
A chodzi o to, że w czasach kiedy wszystko musi być naj, łał i w ogóle, przyjemnie jest robić coś co pozornie takie się nie wydaje. Szukać przyjemności na ścieżce wąskiej i prostej, świeżej jak spacer boso po porannej rosie. Być ciekawym własnej kultury i tożsamości, zamiast uciekać w cudzą. Łaknąć przestrzeni pozornie swojskiej, ale nieco zbyt pochopnie spowszedniałej. Bardzo chętnie spróbowałbym tajskiego street food, ale kiedy wstaję rano nic nie smakuje mi bardziej od białej, kipiącej glutenem, posmarowanej grubą warstwą masła bułki.
Prawdopodobnie po skończeniu "Władcy Pierścieni" przysiądę do "Pana Tadeusza". Nabrałem (i wciąż nabieram!) chrapki na Polskę w tym szczerym, nieco wyidealizowanym kontekście szlacheckiej, sielankowej beztroski.
Może dlatego Konstantynów, z dotychczas zwiedzonych miast i miasteczek aglomeracji łódzkiej, wydał mi się najbardziej szczery i bezpretensjonalny. Masa parterowych domków, szczególnie interesujących w okolicy rzeki Łódki (można by tu kajakiem dopłynąć z Manufaktury! W teorii rzecz jasna ;)), gdzie są jakby wkopane w ziemię, ledwo wystając oknami ponad poziom jezdni. Proste, ruchliwe główne arterie miasta i spory rynek. Jakże odmienny od tego w Zgierzu! Zabudowany prosto, ze skwerkami, placami zabaw, "pomnikiem" tramwaju i kościółkiem.
Bardzo przyjemnie wędrowało się główną ulicą Jana Pawła II, między jednym placem, a drugim. Pojedynczy tor, biegnący środkiem jezdni, przypominał, że to tylko satelita wielkiej Łodzi. Podobnie jak Pabianice - pozbawiony złudzeń co do swojej roli, a dzięki temu jasny i klarowny w odbiorze. Im dalej od centrum tym spokojniej i leniwiej się robiło.
Aż dotarłem do Placu Wolności, gdzie pętlę miała 9. Duży park urządzony na połowie placu i KS Włókniarz po drugiej zdawały się mówić: stop! To już koniec miasta! Owszem, dalej były zabudowania, ale już o stricte podmiejskim charakterze. Wciągnąłem więc ostatni haust świeżego, wilgotnego powietrza i nie bez uczucia ulgi wskoczyłem do drugiego wagonu czekającego na krańcówce tramwaju. Przyjemnie było zasiąść w ciepełku, bo chociaż wiosna już zaczynała pukać do drzwi, to jednak nie wygrywała jeszcze walki ze złośnicą zimą.
Jeszcze raz chętnie obejrzałem Konstantynów, znów z perspektywy tramwaju, a kiedy wyjechaliśmy z miasta odpłynąłem w strefę refleksji i senności.
Póki co przyjemniejszej wycieczki nie miałem. Każdy kolejny punkt jaki mijałem na swojej drodze wywoływał pozytywne emocje i budujące skojarzenia. Pachnący średniowieczem Lutomiersk, odcięty od rzeczywistości cmentarz w Bechcicach, same Bechcice i prostolinijny Konstantynów. Kwintesencja wspomnianej wcześniej sielankowej polskości, leniwej, troszkę próżnej. Uśpionej na zimę jak dzika zwierzyna.
Znów zapytałem siebie - po co?
Ze słowiańskiej potrzeby zażywania przyjemności.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz