środa, 8 lutego 2017

Nie dotyczy tubylców | Grotniki - Zgierz | [WŁÓCZYKIJ #3]

Dostałem czapkę od syna. Poważnie. Kiedy ma się taką miniaturową zapałkę zamiast głowy, a przezorna mamusia kupuje synkowi nieco luźniejszą, elastyczną czapeczkę, to okazuje się, że jest dobra. Ba, wyglądam w niej całkiem nie najgorzej!

W ogóle ubrany byłem w taką ilość warstw, że niejedna babcia byłaby ze mnie dumna. 

- A kalesonki mosz?
- Mom.
- A sialiczek?
- Mom.
- A koszulkę ciepłą mosz?
- Mom.
- Tylko rękawiczki załóż.

Rękawiczki też miołem. W ogóle wystroiłem się jak na biegun północny. Poniekąd właśnie tam się wybierałem, w końcu Zgierz północnym biegunem Łodzi ochrzcić można.



Śniadania tradycyjnie zjadłem tyle co kot na płakał. Nie wiem czy ktoś oprócz mnie tak ma, ale zawsze jak ruszam gdzieś w teren to przestaję odczuwać głód. Zjadłem tego dnia pół kubka płatków z mlekiem, później około 11 pół kanapki plus dwie kostki czekolady i o 13 słodką bułkę. Chyba mój organizm ogarnia podstawy żywienia się praną.

Na tradycyjny kubek z herbatą zabrakło czasu (prawdopodobnie miałem go za dużo, bo Młody wstał wyjątkowo wcześnie). W związku z tym nie posiadałem ani grama zbędnego balastu. Leciutki jak piórko poszedłem na dworzec na Chojnach, zakupiłem bilecik i... miałem zrobić klimatyczne zdjęcie nadjeżdżającego pociągu, ale zacząłem cykać fotki budynku i dobrze, że maszynista zatrąbił, bo prawie wlazłem na torowisko.


Zająłem miejsce na końcu wagonu i rozkoszowałem się ciepełkiem i komfortem. Serio, Łódzka Kolej Aglomeracyjna to strzał w dychę. Tanio, wygodnie, a przede wszystkim szybko. Łódź-Zgierz? Dwadzieścia minut. MPK? Siedemdziesiąt dwie. I jakość podróży dramatyczna.

Kusiło mnie, żeby darować sobie te Grotniki i więcej czasu spędzić w Zgierzu. W sumie to decyzję podjąłem dopiero na samym dworcu tam. A co mi tam! Ahoj przygodo! Jedziemy na maksa! Troszkę zaszalejemy!

Wysiadłem na skromnym przystanku i brutalnie zaatakowała mnie pierwsza myśl: gdzie ja jestem? Nie "o, ale ładnie" albo "no wreszcie, jedziemy z koksem". Rzadko kiedy mi się to zdarza, ale autentycznie nie wiedziałem gdzie dokładnie jestem i dokąd mam iść. Miałem w głowie screenshot z google mapsa, ale tyczył się on drogi kiedy już wejdę do lasu. Skołowany odpaliłem mapę w telefonie ( wstyd się przyznawać, że uciekam się do takich metod, ale w sumie to nie wiem czy bym się odnalazł na takiej normalnej, bo nie ogarniałem kierunków) i jako tako ogarnąłem swoje położenie.

Tu południe!
Nieco na czuja poszedłem przed siebie, minąwszy uprzednio torowisko i doczłapałem do tabliczki z nazwą ulicy "Kolejowa". Mój zmysł orientacji mnie nie zawiódł. Wiedząc z całą pewnością dokąd zmierzam zacząłem rozkoszować się klimatem. Ulice były kompletnie puste, ludzie porozłazili się w swoich kierunkach w okolicy stacji. Jedynym dźwiękiem, jaki słyszałem poza chrzęszczeniem śniegu pod butami, było pianie koguta.

Całkiem sympatycznie.

Czułem się trochę jak w jakiejś niezbyt popularnej miejscowości w górach. Błyskawicznie naszła mnie myśl - czy chciałbym tu mieszkać? Mieszczuchom marzy się ucieczka gdzieś za miasto, ale... jak przestawić umysł do życia w takiej ciszy i bezruchu? Czy nie zacząłby doskwierać brak bodźców? Lęki, spowodowane samotnością, alienacją? A może to uwierałoby tylko na początku?


Zupełnie tak jak na moim spacerze. Wszedłem do lasu. Gdzieś w oddali ujadał pies, a echo niosło się tak złośliwie, że byłem przekonany, że zewsząd jestem otoczony przez złowrogie canidae. Krew krążyła szybko w żyłach, a ja czułem się irytująco pobudzony. Jakbym kompletnie nie grał z tym spokojnym otoczeniem. Zmysły wołały o bodźce, o hałas, ruch i smród smogu. Cokolwiek czym można się zająć.

A tu? Usypana śniegiem droga i czerwony szlak. Złapałem rytm. Dziarsko dreptałem przed siebie powtarzając sobie, że w takiej sytuacji należy delektować się tym co mnie otacza. Smakowałem zimne, wilgotne powietrze i powoli wszechobecna biel i różnorakie brązy sprawiły, że moje nerwy ukoiły się.


Do czasu.

Oczywiście gdzieś daleko przede mną musiałem wypatrzyć jakiś ruch. Co to mogło być i czy w ogóle było? Nie jestem pewien. Luzik, zdążyłem sobie wmówić, że to pies i czeka tam tylko po to, aby zeżreć mnie i moje zimne kanapki. Prawdopodobnie wzrok zagrał mi na nosie (paradoks anatomiczny, wiem, wybaczcie) albo psikusa zrobił mi jakiś ptoszek-piptoszek. Zdążyłem się zestresować, wzrok wyostrzył mi się jak u sokoła, a aparat posłużył jako lornetka.

Widzicie wroga? Ja też nie. Ale wtedy widziałem...
Głęboki wdech i ruszyłem odważnie przed siebie! Trzeba się mierzyć ze swoimi lękami!

Strach to przecież jeno nierealna projekcja tego co mogłoby nam się stać (ale się nie dzieje). Wracając pamięcią do najgłębszej przeszłości uświadomiłem sobie, że pies zaatakował mnie tylko raz. I to tylko dlatego, że wskoczyłem przez płot na jego teren. Później parę razy wydawało mi się, że jestem obiektem ataku, ale dziś wydaje mi się, że zwierzęciu chodziło o zabawę. Moja stresowa reakcja raczej nie pomagała.

Przyzwyczajcie się. Ten cykl będzie zapisem moich zmagań z tą fobią.

Kiedy już uznałem, że jednak śmiertelne zagrożenie na mnie nie czeka, przyczajone gdzieś za krzaczkiem, zrobiłem sobie postój. Wsunąłem pół paskudnej kanapki (sucha jak wiór!), przegryzłem czekoladą, popiłem sporą ilością wody i ruszyłem. Śladami pana, który zasuwał z kijkami nie zważając, zdaje się, na żadne psy, ani na innych ludzi, ani na cokolwiek innego. Z takim też, optymistycznym, nastawieniem doczłapałem się aż do Lućmierza, pierwszej miejscowości za lasem.


Przyjemnie wygląda ta wioseczka. Sprawia wrażenie bardzo przytulnej. Przyklejona do lasu, daje to ciepłe odczucie, że w razie potrzeby tu płonie ogień i jest pierzyna pod bezpiecznym dachem. Ciekawe czy w obecnych czasach, gdyby zapytać o nocleg w takiej małej wiosce, to znalazłoby się coś dla strudzonego wędrowca, czy raczej przegoniono by jak nieznośnego włóczęgę? Może kiedyś znajdę dość odwagi, by to zweryfikować.

W międzyczasie miałem konfrontację z małym, szczekliwym burkiem, który usilnie próbował jednocześnie bronić swojego terenu i uciekać przede mną. Uciekać. Przede mną. To on się bał, a nie ja. Fascynujące odkrycie. To nie każdy jest krwiożerczą bestią?


Droga malowniczo opadała w dół, w kierunku strumienia Linda. Zaraz za rzeczułką musiałem się znów wspiąć na pagórek do wsi... pardon, dzielnicy Zgierza Kontrewers. Poniekąd byłem już u celu! Kolejne uśpione i zapomniane miejsce ani odrobinkę nie przystawało do charakteru miasta jakie miałem zobaczyć później. Wyglądało, jakby miało w nosie to co się dzieje kilometr czy dwa dalej, za torami.

W gruncie rzeczy tak było.

Mieszkańcy, których spotkałem nawet nie raczyli spojrzeć na moją skromną osobę, zajęci swoimi obowiązkami. Obecnie, w czasach kiedy potrzebę akceptacji mamy wyśrubowaną poza granice rozsądku trudno pogodzić się z faktem, że generalnie każdy jeden człowiek, ma drugiego w poważaniu. Nasza percepcja jest na tyle ograniczona, że nie da się wyjść z ram myślenia ponad jednostkę. A jeśli ktoś mówi, że jest inaczej i może myśleć za ciebie? To znaczy, że jest świadomym politykiem ;).


Mieszkańcy Łodzi mają za nic Kontrewers, mieszkańcom Kontrewersu nic do rozterek Pabianiczan, a to że mnie się chciało siku to już w ogóle interesuje tylko mnie. I nawet gdybym zmienił status na fejsbuku na "chce mi się siku" i dostałbym pięćdziesiąt lajków (a na bank bym dostał), to i tak nikt by mi nie pomógł znaleźć odpowiedniego krzaczka.

:(

Patrząc sobie na mapę, jeszcze w domu, wiedziałem, że będę musiał przekroczyć torowisko w legalny lub nielegalny sposób w jednym, konkretnym miejscu. Żeby nie nadrabiać kilometrów. Tabliczka ostrzegała, że to nie jest dobry pomysł.


Tubylcem nie byłem, więc OCZYWIŚCIE nadrobiłem kilkaset metrów, żeby dojść do przejścia, a następnie wrócić na zamierzony szlak. Nigdy nie wiadomo, czy kto nie czai się w chaszczach. Albo kto czyta to co właśnie piszę :).

Las Krogulec, czyli miejsce w którym wylądowałem po przekroczeniu torów było... brzydkie? Nie no, nie wiem czy brzydkie, ale chyba brakowało tu tego specyficznego uroku lasu. Zdaje się, że oddziaływało nań pobliskie miasto. Uczucie nasiliło się kiedy wyrosły przede mną takie opuszczone paskudztwa. Podobnie niespokojny charakter mają lasy wokół lotniska Lublinek. Niezbyt gościnne miejsce.


Wyszedłem z lasu i wylądowałem jakby na Retkinii. Osiedle 650-lecia przypominało mi okolicę ulicy Kusocińskiego w Łodzi. Bloki, bloki, bloki, szeroka ulica, a za nią bliżej nieokreślone nic, czyli w tym przypadku ogródki działkowe, linia wysokiego napięcia i las. Polska, ironicznie pastelowa bylejakość. Skuszony napisem na mapie obrałem nieco inny od zamierzonego kierunek. Po wyjściu z Krogulca miałem iść najprostszą drogą do cmentarza żydowskiego, ale zafascynowała mnie nazwa "Stare Miasto". Czyżby coś ciekawego?

Cóż nawet mniej staromiejsko niż w Łodzi. Osiedle domków i znane już dobrze, szczególnie łodzianom i krakowianom drapanie w gardle od palenia świństwem. Szybko zatęskniłem za spokojem i czystością lasu. Trochę pocieszałem się układem uliczek, ładnie zbiegających w dół, ku Bzurze.

Wyszedłem jakąś paskudną, zabudowaną ni to domkami, ni obiektami przemysłowymi uliczką na krajówkę numer 71 i...


Ale brudno. Zrobiło się mocno fabrycznie. Samochody dymiły, kominy kopciły, a cały syf spod kół lepił się do pozbijanego w twarde grudy śniegu. Jakby przy jednej ulicy zlokalizowane były jednocześnie kopalnia węgla, jego skład i oparta na przedpotopowej technologii elektrownia. Całkiem niedaleko zamajaczył na wzgórzu kościół pw. świętej Katarzyny Aleksandryjskiej, ślicznie prezentujący się z chyba każdej możliwej perspektywy. Zachciało mi się zrobić skrót, ale pozostałem wierny wcześniejszej koncepcji.


Z daleka widziałem już rząd gwiazd Dawida. Pierwszy cel osiągnięty. To znaczy powiedzmy. Okazało się, że poletko, które można obserwować dziś to tylko pamiątka postawiona w miejscu zrównanego z ziemią kirkutu. Robotą zajęli się rzecz jasna hitlerowcy.


Pamięć. Pośród całej tej bezdusznej nietrwałości naszych wszystkich możliwych dokonań to jedyna potencjalnie wieczna rzecz. Zachowanie imienia i nazwiska we wspomnieniach, albo nadrukowanego na okładkę książki jest wszystkim na co możemy sobie pozwolić w kwestii nieśmiertelności. Czy warto pamiętać Żydów wałęsających się licznie po ulicach polskich miast?

Chociaż chyba od zawsze wodzowie, królowie i inni bonzowie próbowali wygładzić strukturę ludności swojej ziemi, tak aby zetrzeć ją na jednolitą papkę, to jednak najmocniejsze okazywały się kultury najbardziej różnorodne. Mieszanki zawsze wychodzą na dobre, bo konkurencja pozwala lepiej skupić się na tym co "nasze". I zawsze można coś podpatrzeć. Mówcie co chcecie, ale dla mnie Polacy zawsze stają się najbardziej polscy kiedy "wróg" stoi nad głową. Od lat 90. jacyś tacy mało charakterni żeśmy się zrobili. Leniwi i rozlaźli. Gdzie te twórcze kombinacje?


Odległości okazały się niewielkie, w porównaniu do tego czego się spodziewałem patrząc na mapę. Kilka chwil i stałem u progu wspomnianego wcześniej kościoła. Otoczony przez klimatyczne uliczki, dawał wreszcie wyraz staromiejskości tego miejsca. Starsza kobieta niosąca mozolnie wiadro z wodą wyglądała na tle samochodów jakby była z kompletnie innej epoki.

Sam kościół jest położony tak malowniczo i majestatycznie, górując nad całym miastem, że pewnie gdyby stała tam bezładna kupa cegieł to robiłaby wrażenie. Szkoda, że po wdrapaniu się na schody i odwróceniu w stronę Nowego Miasta widać głównie samochody, auta oraz automobile. Niezmiernie rozjeżdżone miejsce!


Zszedłem na dół, na rynek, machnąć fotę ze słynnym Jeżem ze Zgierza i zacząłem rozglądać się za spożywczakiem. Głód zaczynał doskwierać dość mocno, szczególnie, że postanowiłem zaopatrzyć się w pierwszym sklepie jaki tylko mi się trafi, a póki co... nie trafił się żaden. No dobra widziałem kilka, ale były dość daleko i nie chciało mi się do nich skręcać. Mróz czyścił mnie z chęci nadrabiania drogi chociaż o metr.

Zobaczyłem z dala napis "Supersam" przypominający o minionej epoce. Pomyślałem, że warto tam zajrzeć, ale okazało się, że można tam co najwyżej zasiąść przy ławce-żulówce. Piwa w puszce nie miałem, więc nie zabawiłem długo. Narastało we mnie przygnębienie nieznanego pochodzenia. Zdecydowałem się obejść miejski staw, a następnie szybko dostać się do chyba najsłynniejszej atrakcji Zgierza, czyli parku kulturowego "Miasto Tkaczy".


Staw nad Bzurą był szary i zamglony, nie wiem czy bardziej od mgły czy smogu. Jakaś kobieta szła wolno z dzieckiem w wózku, obok niej mężczyzna z psem. Wszystko to było irytująco senne i powolne, aż nienaturalne. Traciłem coraz więcej energii i zapału.

Wyszedłem z parku i znalazłem się przy dawnej fabryce "Otto Meier i syn". Pierwsza myśl - można by kręcić remake "Ziemi Obiecanej" i znów by się zachwycali doskonałą scenografią. Uwielbiam takie klimatyczne budynki pofabryczne. Odnowione jak te Poznańskiego, Scheiblera czy Sielbersteina są śliczne i prezentują się doskonale, ale bardziej... prawdziwe są te zaniedbane. To w nich tli się charakter minionych czasów.


Zresztą w ogóle odniosłem wrażenie, że przeniosłem się w czasie. Nowe Miasto w Zgierzu to enklawa pofabrycznego charakteru XIX i początku XX wieku. Drewniane domy robią naprawdę imponujące wrażenie. Mają inny charakter niż Księży Młyn w Łodzi, ale pod względem klimatu mogą śmiało konkurować z łódzką perełką.

Niestety są dwa irytujące elementy w tej układance. Po pierwsze budynki wydają się opuszczone. Może to złudne wrażenie i na bank swoje robi dokuczliwa zima, ale w "Mieście Tkaczy" czułem się jak w skansenie. Nie obcowałem tu z żywą miejską tkanką, jak chociażby we wspomnianym Księżym Młynie, ale z wystawką, podmalowaną popisówką. Jak na konkursie miss - niby ładnie, ale co ja z tego mam mieć dla siebie? Ależ przydałyby się jakieś knajpki i kręcący się ludzie!



No tak, ale to Zgierz, kto miałby zaglądać do tych knajpek?

Po drugie... cóż. Całe założenie, chociaż jest zrobione naprawdę ze smakiem, to wydaje się rozpoczęte i... zostawione samo sobie. Budynek przeznaczony do rozbiórki w środku parku kulturowego? No litości! Albo robimy coś na sto procent, albo dajmy sobie spokój. Zburzyło to (nomen omen) resztki atmosfery, którą czułem zaraz na początku, wspinając się do tego miejsca.


Miałem już naprawdę dosyć. Może dlatego nie rozczarował mnie aż tak bardzo rynek Nowego Miasta, czyli obecny plac Kilińskiego? Co za chaotyczne i pozbawione charakteru miejsce! Na mapie układ placu wygląda nietuzinkowo i obiecująco. W realu kompletnie tego nie widać. Naprawdę ślicznie prezentuje się jedynie pętla tramwajowa, fajnie wkomponowana w jeden z kwadratów z jakich złożony jest ten rynek.


Kupiłem sobie bułkę słodką i colę. Usiadłem na ławce pośrodku placu. Kręciła się tu masa osób, głównie młodzieży czekającej na tramwaj albo autobus. Śmierdziało papierosami. Patrząc na znużone twarze miałem wrażenie, że jestem jedyną osobą, której cokolwiek się chce. Reszta snuła się beznadziejnie po chodnikach.

Taki dzień czy takie miasto?


Zorientowałem się, że jak dobrze zepnę poślady to zdążę na wcześniejszy pociąg do Łodzi. Przez sekundę rozważałem przejażdżkę 16, ale nie czułem się w nastroju na tak ekstremalne doświadczenia. Tym bardziej, że nie miałem ze sobą słuchawek ani książki.

Bezrefleksyjnie pognałem na postawiony na uboczu dworzec i z przyjemnością wsiadłem do pociągu. Tym większa była przyjemność, że pani kierownik pociągu okazała się równie sympatyczna, co ładna, więc uznałem, że w kategorii "plus dnia" ŁKA wysuwa się na prowadzenie.


A Zgierz? Zmieniłem nieco priorytet po wycieczce do Pabianic i miasto było końcowym etapem wędrówki, a nie celem samym w sobie. Może poświęciłem mu zbyt mało uwagi ze względu na to, że miałem już kilka kilometrów po zimnie w nogach? W każdym razie - nie zachwycił mnie.

Przede wszystkim wydał mi się miastem pozostawionym samemu sobie. Niby coś było zrobione - kościół wyglądał na zadbany, ładny mural nieźle prezentował się z perspektywy rynku, a w parku kulturowym stało kilka niezłych perełek. Szkoda, że to wszystko to były tylko punkty, plamki na mapie całości, która jawiła się jako szara, bezkształtna i pozbawiona wigoru.


Skojarzyła mi się Łódź dekadę temu. Miasto z ogromnym potencjałem, ale bez jakiegokolwiek pomysłu na siebie i z mieszkańcami odwróconymi plecami. Miejsca, które mogłyby być diamentami nie lśniły. Jakby całość pogrążona była w depresji i nie chciała wychodzić z domu, ani pokazywać się nikomu.


Obiecałem sobie wrócić tam jeszcze, bo wiem, że masę miejsc pominąłem. Pogoda mimo wszystko dała mi w kość i wolałem odpuścić, aniżeli przegiąć. Nie sądzę, abym dał się przekonać przy kolejnym spotkaniu, ale muszę dać temu miastu jeszcze jedną szansę. Chociaż podejrzewam, że może minąć jeszcze trochę czasu, a inne miejsca mogą wyprzedzić biednego Jeża na liście "do lepszego poznania".

Zamknąłem oczy, kiedy szynobus miękko sunął po torowisku. Zobaczyłem drzewa kontrastujące z wszechobecnym śniegiem. I drogę z domkami po prawej stronie, rześko opadającą ku Lindzie. Świeżość tamtych obrazów otrzepywała moje buty z nieczystości miasta.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz