niedziela, 19 lutego 2017

Bez końca

Słońce wesoło tańczyło między drzewami, to puszczając nam oczko, to znów chowając się za gałęzie i tworząc fantazyjne cienie na drodze. Trzymaliśmy się mocno za dłonie i nieśpiesznie spacerowaliśmy przed siebie. Pachniało mokrą ziemią, która dopiero co odtajała po byciu przykrytą przez kilka miesięcy grubą warstwą śniegu.

Zima dała popalić tego roku. Mróz nie trzymał może wielki, ale za to cholernie uparty i konsekwentny. Nie odpuszczał nawet na moment. Do tego to cholerne, mocne wiatrzysko i długie, kryształowe noce, wyglądające jakby niebo stało się zbiornikiem na atrament. Lub, chyba bardziej trafnie, na jakąś truciznę w kolorze granitu. Odechciewało się wszystkiego, a każde wyjście z domu oznaczało cierpienie, jakby wszechobecny chłód przywierał do skóry i palił ją niczym rozgrzane żelazo.


W końcu przyszła odwilż, która sprawiła, że życie wybuchało niczym fajerwerki w kształcie smoków w chiński Nowy Rok. Rośliny błyskawicznie obudziły się ze snu, ptaki śpiewały coś jakby psalmy, a ludzie zaczęli kochać się jakby sama tylko miłość mogła ich wykarmić. Dawno nie dało się tak mocno odczuć, że ten skrawek czarnej ziemi z radością odetchnął ciepłym powietrzem.

W takiej właśnie scenerii szliśmy sobie przez czysty las, przerywając co jakiś czas szeptanie wiatru w koronach sosen banalnymi uwagami. Pamiętam, że śmiałaś się głośno z każdej głupoty jaką wymyślałem, a twój śmiech zabawnie ginął w mchu i zagajnikach.

- Naprawdę tak było? - pytałaś za każdym razem. - Naprawdę mu tak powiedziałeś?
- Oczywiście, skarbie. - odpowiadałem, zgrywając poważnego. Tylko błyski w oku zdradzały moje intencje. A były one szczere i czyste, jak woda wypływająca z górskiego źródła. Zamierzałem jedynie, tylko i wyłącznie, wygłupiać się, bawić i nie traktować kompletnie niczego poważnie.

Dlatego nie wierzyłaś w ani jedno moje słowo, jednocześnie chłonąc je jakby zawierały czystą esencję prawdy.

Trawnik przed domem wyglądał jeszcze raczej mizernie. Źdźbła, długo przygniatane do gleby brzemieniem śniegu jeszcze nie zdążyły się podnieść i raczej stąpaliśmy po nieco już obeschłym błocie, aniżeli świeżej murawie, jaka miała nas tu przywitać porankiem za dwa czy trzy miesiące.

- Rozłożysz leżaki? - zapytałem. - Ja w tym czasie przyniosę nam coś do picia. Tylko powiedz mi co chcesz. - Spojrzałaś się na mnie pytająco
- A co mamy do picia?
- Co tylko sobie zapragniesz. Białe, lekko musujące wino, klasycznego, czeskiego lagera, lemoniadę z liśćmi świeżej mięty albo słodziutkie porto. Masz na coś z tych rzeczy ochotę, czy wymieniać dalej? - Uśmiechnęłaś się nieznacznie.
- Znów namówisz mnie na porto, jak cię znam. Lubisz jak piję porto.
- Lubię. - odparłem. - Pamiętam jak sączyłaś je z kieliszka na rynku we Wrocławiu, a Krzaku śpiewał "Nothing Else Matters", aż ciarki przechodziły po plecach. Później dostałaś rumieńców. To była połowa sierpnia, więc pewnie z gorąca. - spojrzałaś na mnie z ukosa.
- Tak właśnie. Wyjątkowy upał. Aż się gotowałam. - odparłaś uciekając wzrokiem w górę, jakbyś szukała utraconego wspomnienia. - Wlej mi tego porto.

Poszedłem do kuchni i otworzyłem butelkę aromatycznego trunku. Przy okazji zobaczyłem, że zostało nam jeszcze kilka rogalików z dżemem wiśniowym i polanych słodziutkim lukrem. Szybko zorganizowałem talerzyk i parę chwil później stawiałem cały zestaw na białym, drewnianym stoliku. Podałem Ci porto, a sam otworzyłem sobie Chimay'a i powoli przelałem do kieliszka. Zerknąłem pod słońce i z satysfakcją obserwowałem jego refleksy na bladozłotym płynie.

Wystawialiśmy twarze do promieni, grzejąc sobie czoła i policzki. Co chwilkę podgryzaliśmy rogaliki, które zadawały się nie kończyć. Odnalazłem Twoją dłoń, zwisającą nonszalancko tuż nad ziemią i chwyciłem ją mocno. Musnąłem ustami. Uśmiechnęłaś się.

- A to z jakiej okazji? - spytałaś.
- Bez okazji. - odpowiedziałem. - Nie potrzebuję okazji, żeby chcieć być blisko ciebie. - Zmarszczyłaś brwi.
- To zabrzmiało wyjątkowo tandetnie.  - skwitowałaś. Miałaś racje, ale cóż... Prozaikiem byłem zawsze przyzwoitym, za to poetą żenującym.
- W takim razie, co powinienem powiedzieć w takiej sytuacji?
- Nie wiem. Najlepiej nie mów nic. I nie pytaj o nic. Po prostu rób.
- Tak. - powiedziałem z namysłem. - Zazwyczaj najlepsze efekty osiąga się, kiedy mówi się najmniej, a robi najwięcej.

Pokiwałaś głową, a ja obserwowałem Twoje policzki, które pod wpływem słońca i alkoholu stawały się coraz bardziej malinowe. Nabrałem chętki na świeże owoce. Z trudem zwlokłem się z leżaka i podreptałem do kuchni. Jeszcze było za wcześnie na twarde, jędrne wiśnie, ani na miękkie, soczyste truskawki, więc musiałem zadowolić się świeżym, kwaśnym, zielonym jabłkiem. Owoc przyjemnie chrupał pod naciskiem moich zębów.

Wróciłem po cichu na podwórko i zakradłem się do Ciebie. Nachyliłem się nad Twoim uchem i wyszeptałem "Kocham Cię.". Widziałem jak ciarki przebiegają całe twoje plecy i ramiona. Obróciłaś się wolno i popatrzyłaś na mnie nieobecnym wzrokiem. Byłaś już z całą pewnością pijana - od porto, od słońca, od świeżego powietrza i od...

Zbliżyłaś wargi do moich ust i zaczęłaś łapczywie mnie całować. Zupełnie tak, jakbyś chciała wziąć to wszystko dla siebie. Egoistyczna kobieto, zawsze pragnęłaś mieć cały świat tylko dla siebie, jak zresztą każda z Was. Pomyśleć, że głupi mężczyźni gotowi byli ten cały świat brać na plecy i przynosić Wam, byleby tylko...

Wbiłaś mi paznokcie w ramiona i zgubiłem myśl. Byłaś cholernie drapieżna, równie bezwzględna co wszechobecna wiosna, brutalnie wyganiająca zimę gdzieś za Ural, albo i jeszcze dalej. Myślałby kto, że ta pora roku uchodziła za najpiękniejszą, najbardziej niewinną i magiczną. Tymczasem była jedyną, która tak ostro wbijała się w serce poprzedniczki, niszcząc ją do cna w kilka dni, a bywało, że w kilka godzin.

To całe szaleństwo jakie ogarniało Polskę zazwyczaj gdzieś w marcu było w istocie trucizną, która niszczyła zdrowy rozsądek i chłodny spokój. Zupełnie jak dotyk Twojej dłoni, stanowczo przesuwającej się po moim torsie pod bawełnianą koszulką.

Od tego wszystkiego mogło się zakręcić w głowie. Wydaje mi się, że właśnie dlatego opuściły mnie wszystkie myśli. Zostały mi tylko czyste odczucia, jakie dawały mi zmysły. Delikatne, lejące się między moimi palcami włosy, nieco kwaśny, piżmowy zapach twojej skóry, pokrytej warstewką potu, lśniącą w słońcu, słodki smak Twojej śliny i świst Twoich oddechów, wyraźnie słyszalny na tle wiatru, szemrzącego ponad nami.

Kiedy odzyskałem przytomność, spałaś oparta o moje ramię, zmęczona długim intensywnym dniem. Zachciało mi się wejść do lodowatej wody. Delikatnie wysunąłem się spod Ciebie, podłożyłem Ci pod głowę poduszkę i pospacerowałem nad rzekę. Rozebrałem się do naga i czując strzykający w kościach chłód zanurzyłem się wolno w świeżym, czystym nurcie. Serce pompowało krew, dudniąc niczym tam-tamy tuż przed bitwą. Ratowało się przed zabójczym chłodem. Położyłem się na wodzie i pozwoliłem ponieść się kilkanaście metrów nurtowi.

Zaśmiałem się. Skoro nie zabiła mnie ta zima, to żaden chłód nie był mi już groźny. Pozostało mi tylko codziennie odważać się, aby wkraczać do rzeki. Resztę robił za mnie nurt, niosąc aż do morza, tak jak nogi niosą każdego wędrowca, który ma dość brawury i jest wystarczająco lekkomyślny, aby postawić krok ponad próg domu.

Chodziło tylko o to, aby odważyć się na początek. Końca już nie było. To znaczy był, ale tylko ja decydowałem kiedy nastąpi. Nie chciałem żeby następował.

Kochałem Cię i zatęskniłem za ciepłem Twojego ciała. Dalej było odwrotnie niż jest na filmach romantycznych.

Nie było "The End". Było bez końca.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz