środa, 25 stycznia 2017

Banał | Starowa Góra - Gadka Stara - Rzgów | [WŁÓCZYKIJ #1]

Zanurzyłem łyżeczkę w termicznym kubku i wyłowiłem szczura po herbacie. Gapiąc się beznamiętnie za okno rzuciłem mokry woreczek na deskę do krojenia. To co działo się na zewnątrz wyglądało równie żałośnie, co te rozmaślone trociny earl greya zamknięte w woreczku. Mgła, plucha i gdzieniegdzie wystająca spod śniegu gliniasta ziemia nie zachęcały do wyjścia. Oczywiście dwa tygodnie wcześniej było prześlicznie, wręcz zjawiskowo. Fajnie, że wtedy leżałem na łóżku i zdychałem na 37 stopni gorączki. Wiecie, cierpienie tak duże, że bóle porodowe prawie się do tego zbliżają.

Czubata łyżeczka miodu, kilka kropel soku z cytryny, zamieszałem niedbale (reszta wymiesza się po drodze) i byłem gotowy do wyjścia. Papier w jaki zawinąłem dwie kanapki szeleścił na dnie plecaka, kiedy wkładałem do niego butelkę z wodą. "Ubierz się ciepło" zawołała Dominika, więc ubrałem się tak jak zawsze.



Buziak w czółko, buziak w usta i już mgła przyklejała się do mnie, aparatu i kubka. Pomimo kompletnego niewyspania i depresyjnej pogody kroczyłem na przystanek niczym harcerz, pełen hartu ducha i zapału do pracy. Zadowolony wszedłem na przystanek równo z autobusem, więc wsiadłem do niego z nonszalancją, jakbym wsiadał do taksówki. Chociaż jak przypomnę sobie ostatnie wsiadanie do taksówki, to nonszalancji w tym nie było.

W autobusie bla, bla, bla, jakbym grał w teledysku Fisza. Dokasować bilet już czy na następnym? Będą kanary czy nie będą? Do diaska, czy Polak zawsze musi kombinować? Bo jak nie ma kanarów to nie trzeba kasować? Zerknąłem pogardliwie na dyskutującą gawiedź i wysiadłem z autobusu.

Cisza i spokój? Bynajmniej. Krajowa jedynka. Żadnego człowieka, same hałaśliwe, smrodliwe machiny. I brzydkie, patrzące na świat bez wyrazu podmiejskie zabudowania. Jakieś tkaniny, znicze i inne pierdoły. Wszystko oczywiście zaklejone milionem pstrokatych banerów.


Krajobraz w Polsce mógłbym opisać w ten sposób: piękna kobieta zaprosiła mnie do siebie na wieczór. Niestety miała ogromne kompleksy (jak Polska), więc postanowiła ubrać się w bieliznę (wełnianą i grubą), pantalony, dresy, podkoszulek, bawełniany golf i do tego zrobiła sobie makijaż podejrzany w drugim programie Telewizji Polskiej. Miała piękne ciało, cudne oczy i bajeczne rysy twarzy. Szkoda tylko, że zanim się do tego dokopałem to już mi się odechciało. A poza tym to niewiele by to zmieniło, bo siedzieliśmy po ciemku.

Zawsze próbuję sobie wyobrazić jak to miejsce wyglądało w czasach kiedy nie było zalane asfaltem i oddane koniom mechanicznym we władanie. Kiedy było jedynie traktem prowadzącym wprost do Piotrkowa. I kiedy tramwaj z Rudy Pabianickiej wśród stukania i pukania o tory powoli przesuwał się w kierunku Rzgowa, a później Tuszyna.

Tyle dobrego, że po oddaniu do użytku autostrady tiry trafiały się tutaj raczej sporadycznie.

Całe szczęście istnieją boczne drogi i bezdroża. Śnieg chrzęścił mi pod butami, kiedy dopijałem ostatnie łyki herbaty. Błogie ciepło rozlewało się po moich żyłach, pobudzając członki do działania. Miałem ochotę zleźć dzisiaj cały, caluteńki świat. Maszerowałem dziarsko przez śnieg, który raz okazywał się przykrywać ziemię cieniutką warstewką, a za moment wpadałem w niego po kostki.

Trasa została w tyle. Jeden, drugi zakręt, pagórek, skręt w prawo i w lewo i znalazłem się w kotlince. Chyba miałem szczęście, że byłem tutaj sam, bo miejsce wydawało się często odwiedzane przez... wszelkie znaki wskazywały, że przez offroadowców. Zmąciło to nieco mój spokój. Szybko podreptałem dalej, szukając równowagi. Wyjście z kotlinki wyprowadziło mnie na sporą równinkę. Tam zobaczyłem w oddali pędzące jak najdalej ode mnie sarny.

Zaśmiałem się. Zawsze kiedy zapuszczam się w boczne albo tylne drogi (a te kuszą mnie najbardziej) boję się tego samego. Że spotkam jakiegoś wrednego, złośliwego i agresywnego psa. Oczywiście kynofobia podgryza mnie dużo bardziej niż same psy, a częściej niż te ostatnie spotykam właśnie sarny. Z myślą, że jest cudownie i że trzeba przełamywać swoje straszki poszedłem długą prostą drogą.


Dotarłem znów do cywilizacji. Droga, już nie krajowa, ale nadal ruchliwa sprowadziła moje myśli w bardziej przyziemne rejony. Na przykład takie, że jestem głodny. Przystanek autobusowy był idealnym miejscem na popas, tym bardziej, że kolejną okazję na takie schronienie mogłem znaleźć za dwie godziny. Posiliłem się i zmarzłem porządnie zanim ruszyłem dalej.

Zawsze lubiłem zaglądać na cmentarze. Pociąga mnie cisza, która tam panuje. Tylko zmarli potrafią naprawdę milczeć, a w świecie gdzie zawsze i wszędzie ktoś lub coś do ciebie mówi każdy moment bez gadania jest na wagę złota.

Krążąc między kwaterami zastanawiałem się z czego wynika specyfika cmentarza na Gadce Starej. Bardzo dużo było grobów nie obudowanych marmurem, jedynie z krzyżami wbitymi w ziemię. Jest tak, bo ludzie chowani tutaj i ich rodziny cenią sobie prostotę? Czy po prostu brak funduszy na zbudowanie czegoś więcej?


"Ciekawe w jakim grobie ja będę leżał" pomyślałem. Nie miałbym nic przeciwko, żeby to była prosta konstrukcja, taka jak te, które widziałem tutaj. I może niekoniecznie z napisem "Mateusz Bajas bloger/pisarz".

"Nie czekajcie, bo nie wrócę. Nie spieszcie się, bo poczekam." głosiły złote litery na jednym z nagrobków w tej, zdaje się, bogatszej części cmentarza. Mimowolnie się uśmiechnąłem. Ciekawe czy był to pomysł głównego zainteresowanego, czy jego rodziny.

Z jednej bramy, minąwszy pana stojącego z kilkoma mizernie wyglądającymi zniczami, wszedłem do drugiej. Również prowadziła do cmentarza, ale zupełnie innego.

Wojna. Zawsze mnie fascynowała, szczególnie ta Druga Światowa. Lubiłem czytać na jej temat, czy to była fikcja czy dokument, lubiłem grać "w nią" i oglądać ją. Zawsze jawiła mi się jako podniosłe, patetyczne wydarzenie, w którym ostatecznie wygrywa ta "dobra" strona.

Wspinając się na wysoki pagórek, na którym znajduje się monument upamiętniający ofiary pierwszej ze światowych wojen wyobrażałem sobie ludzi tkwiących w okopach w taki dzień jak dziś. Jednostki, o mizernym znaczeniu z perspektywy całości, ale nadal jednostki ludzkie. Odczuwające chłód, smutek, tęsknotę i przygnębienie. Pomyślałem sobie jak bardzo miałbym dość wszystkiego gdybym 21 stycznia 2017, zamiast robić to na co mam ochotę, gnił gdzieś na froncie kolejnej z wielu pustych, idiotycznych wojen.

Przy drodze prowadzącej w górę znajdowały się cztery krzyże. Dwa katolickie i dwa prawosławne, ustawione po obu stronach drogi. Wydaje mi się, że żaden z żołnierzy pochowanych na tym cmentarzu nie jest wymieniony z imienia i nazwiska. Niemieccy i rosyjscy obywatele (rzecz jasna nie tylko Niemcy i Rosjanie) spoczywają w zbiorowych mogiłach obok siebie. Chociaż wybijali się nawzajem, to po śmierci zostali złożeni w tym samym miejscu, razem jakby byli braćmi.


Wiecie co? Jedyną naprawdę ekumeniczną rzeczą jaka istnieje na tym świecie jest śmierć. Cudownie sprawiedliwa, uczciwa i konsekwentna.

Mogiły zbiorowe, rzędy kamieni i rzucone sporadycznie znicze potęgowały we mnie wrażenie, że konkretne jednostki w jakimś sensie przegrały swoją walkę. Zostały zapomniane. Nawet tak błaha wizytówka, jak imię i nazwisko została wytarta przez bezwzględne siły czasu i polityki. Ciekawe czy ktoś przyjeżdża konkretnie tutaj, żeby odwiedzić swojego tatę czy wuja? Szczerze wątpię.

Obleśna masowość tych wszystkich zbrodniczych procederów, jakimi karmią się nawzajem ludzie, dała mi się we znaki jeszcze dwa razy. Pierwszy raz kiedy patrzyłem na rząd pamiątkowych obelisków z nazwami oddziałów. Wyobraziłem sobie, że w ich miejscu stoją moi martwi przyjaciele. Wszyscy polegli w jednej bitwie. Przerażające? Mnie bardziej przeraża jak można popierać filozofie oparte na konflikcie.

Drugi raz nastąpił kiedy wychodziłem z cmentarza. Zobaczcie sami.


Znów ta obleśna, przyklejająca się do oczu pstrokacizna. Odwróciłem się ostatni raz w kierunku cmentarza. Sentymenty spały sobie pod pierzynką ze śniegu. Na powierzchni królowały drapieżniki, walczące dziś nie o mięso, ale o banknoty. Groźnie stroszyły kolorowe umaszczenie, bylebyś biedaku zwrócił na nie uwagę.

Ruszyłem dalej, w kierunku Rzgowa. Musiałem przebrnąć przez długą, nudną ulicę, która zawsze kojarzyła mi się z setkami czarnych latarni ustawionych jedna za drugą i ciągnących się w nieskończoność, jak wiatraki elektrowni na Pomorzu. Mijałem dom za domem, a mnie mijały samochód za samochodem.

Powoli dopadało mnie przygnębienie. Zapragnąłem uciec od tej paskudy, więc skręciłem w prawo. Gdzieś tu, pomiędzy domkami i przyklejonymi do nich PHU miałem odbić w lewo, żeby ulicą Cmentarną dojść do centrum Rzgowa. Sam cmentarz też mnie nieco interesował, ale nie tak bardzo jak te dwa poprzednie.

Zabłądziłem nieco i znów dolazłem do tej nieszczęsnej krajówki. Całe szczęście nadrobiłem tylko kilka minut, ale ponowne spotkanie z dwupasmówką i widok wielgachnych, brzydkich budynków przemysłowo - usługowych pogłębiły mój niesmak. Inaczej wyobrażałem sobie ten spacer. Jak? Jeszcze zdążę o tym wspomnieć.

Jak się okazało - warto było zabłądzić. Miło spotkać znajomą ze szkolnych czasów i wymienić kilka zdań, chociaż spotkanie to to tak niesamowity przypadek, że aż trudno mi uwierzyć w tak zagmatwany zbieg okoliczności.

Rzgowski cmentarz minąłem bez sentymentów, widząc zza ogrodzenia liczne eleganckie nagrobki i bardzo dużo ludzi kręcących się wśród nich. E, e. To nie dla mnie.

Kilka kroków dalej zobaczyłem to na co bardzo czekałem. Śliczny, kameralny most "potramwajowy". Naprawdę ładna konstrukcja, która zyskała jeszcze bardziej po renowacji, a w nocy jest zabawnie podświetlana różnymi kolorkami. Przyjemnie było zerknąć z niej w kierunku płynącego dziarsko i nie zważającego na wszechobecny lód Neru.


Uwielbiam patrzeć na rzeki o każdej porze roku. Wiosną przyciągają świeżością i obietnicą rodzącego się na nowo życia. Latem to znów skojarzenia z cudownym orzeźwieniem. Jesienią woda pędzi przed siebie, zasilana obfitymi deszczami. A zimą jest siłaczką, walczącą o to, aby przeć do przodu, chociaż logika nakazuje naturze, w tym wodzie, stanąć na jakiś czas w miejscu. Z lubością gapiłem się na nurt, który mógłbym obserwować bez przerwy, przez całe życie i nigdy by mi się nie znudził. Chlupotanie i pluskanie działałoby na mnie uspokajająco, gdyby nie samochody gnające mi za plecami. Po chwili miałem dość. Ruszyłem do kościoła.

Jak mi się podoba ta surowa bryła! Zawsze byłem przekonany, że to wytwór XIX może XX wieku, ale nie. To późny renesans, fakt faktem poddawany renowacji i przebudowom, ale nadal renesans. Przyjemny smaczek, na plus dla świątyni.


Zachciało mi się zajrzeć do środka. Pociągnąłem drzwi ku sobie. O dziwo - ustąpiły. Wsadziłem łeb do środka, a tam ciemność. Światło wpadające z dworu wskazało mi, że może być tak ciemno bo po prostu zaraz za drzwiami jest gruba kotara. Ostrożnie zamknąłem drzwi za sobą ("Kościół jest ogrzewany, prosimy o zamykanie") i szybko wskoczyłem za kotarę. A tam? Nadal ciemno.

Pietra miałem, nie powiem. Czmychnąłem na zewnątrz. Kilka kroków dalej zobaczyłem, że do kościoła, do nawy, prowadzi inne wejście. Jakoś nie mogłem się zebrać żeby próbować ponownie. Często brak mi determinacji w takich sytuacjach.

Wybierając się na spacer do Rzgowa nastawiałem się na dwie rzeczy. Pierwszą był banał. Nie wiem czy mogłem wymyślić coś bardziej trywialnego niż marsz akurat tam. Siedziba Ptaka, moje miejsce pracy przez cztery lata, wiocha pod Łodzią mieniąca się jako miasto, pieszczotliwie przezywana "Rzygów". Serio ubzdurałem sobie, że właśnie w tej mieścinie, żyjącej z handlu w "Fashion City" rozpocznę swoją eksplorację świata? Naprawdę w tej podmiejskiej osadzie rozpocznie się mój cykl, który mam nadzieję pisać i pisać, a który chciałbym żeby zaprowadził mnie w najdalsze zakątki świata?

Żenujące. Przygnębiony własną naiwnością szedłem przez opustoszały, centralny dla miasta plac 500-lecia. Humor mogło mi poprawić tylko spełnienie drugiego z oczekiwań.

Było nim znalezienie tego sobotniego klimatu małej miejscowości. Zawsze kiedy jeździłem tamtędy rowerem do i z pracy, wydawał mi się Rzgów miejscem spokojnym, trochę w dawnym stylu. Ludzie kręcili się wzdłuż rynku, zaglądając od sklepu do piekarni i od apteki do warzywniaka. Kilku żulków popijało piwko na ławkach, a wszystkim zdawała się odpowiadać ta harmonia.


Na dzień dobry dostałem w zęby. Jaki tam był hałas i harmider! Jaki ruch! Samochód za samochodem, wszystkie z i do Ptaka. Wydawało mi się, że Rzgów z satysfakcją leży sobie kawałek drogi od krajówki, ciesząc się spokojem. Niestety, tędy też gnała masa aut. Pewnie nigdy nie zwróciłem na nie uwagi, bo jechałem przed siebie razem z nimi. Kiedy jesteś częścią ruchu nie przeszkadza ci on, sam w sobie. Dopiero spojrzenie z zewnątrz pozwala obiektywnie go ocenić. I niestety niejednokrotnie masowy ruch, taki jak samochodowy, okazuje się być irytującym, hałaśliwym i problematycznym zjawiskiem.

Poza tym było szaro, buro i w ogóle paskudnie. Pogoda robiła swoje, ale... nie do końca. Miasta, szczególnie tak małe jak to kojarzą mi się z obietnicą ciepła i (relatywnie) bezpieczeństwa. Wiecie, motyw strudzonego wędrowcy, który po trudach wędrówki w głuszy wreszcie dociera do zapyziałej mieściny, gdzie może pobieranie opłaty klimatycznej byłoby nieco nie na miejscu, ale chociaż jest oberża gdzie dają ciepłą strawę, ale z beczki i łóżko na piętrze.

Tu nie było tego klimatu. Było... nijako. Odruchowo uciekłem w tylne uliczki, licząc że ich kameralność nastroi mnie odpowiednio. Lubię te wąskie, kręte ścieżyny, zabudowane szeregami domów i z wielkimi bramami, w sam raz na pomieszczenie wozu obładowanego sianem na kilka metrów wzwyż. Wdychałem zimne, wilgotne powietrze węsząc znajomych nut zapachowych, ale nie łapałem prawie nic.


Spojrzałem na smętny placyk, zastawiony gęsto autami. Ze śniegu wystawała dumnie tabliczka z napisem "Stary Rynek". Serio? Tu też? Myślałem, że tylko w Łodzi takie niezbyt śmieszne dowcipy o rynkach. Kilka kroków dalej okazało się, że poczucie humoru Rzgowian sięga głęboko dalej, aniżeli moje. Bo kto to myślał, żeby umieścić taki napis w takim miejscu?


Pokrzepiony porządną dawką prawdziwego, polskiego, katolickiego optymizmu zawróciłem i skierowałem się ulicą Długą znów w kierunku głównego placu miasta. Prawdę mówiąc czułem się bardzo nieswój. Jakby wklejony z innej bajki. To chyba nie było to miejsce, którego szukałem. Zdziwione spojrzenia przechodniów, to na mój aparat, to na zaciągnięty na głowę kaptur i, tylko przelotnie, na oczy.

Banał zalepiał mnie coraz bardziej, jak smog moje płuca, kiedy biegam po Łodzi o 16. Tu nawet nie było iskierki, która mogłaby pobudzić mnie do myślenia w bardziej abstrakcyjny sposób. Czysta surowizna. Zerkałem na rzeczułkę, która zawsze wydawało mi się, że jest Nerem, a była jakimś tam dopływem Neru o marginalnym znaczeniu. Zmarzłem i zmarkotniałem. Marzyłem o ciepłej herbacie, o jeszcze jednym pełnym kubku, jak tuż za Starową Górą. Trzeba było myśleć już o powrocie do domu.

Nie mogłem jednak oprzeć się pokusie zajrzenia w jeszcze jedną uliczkę, zresztą tę samą, którą szedłem chwilę wcześniej. Ciąg dalszy Długiej, z charakterystycznym punktem na rogu - dostawczakiem - warzywniakiem, zachęcająco opadał w dół i zawijał gdzieś kilkadziesiąt metrów dalej.

Coś jakby drgnęło w powietrzu. Czyżby to było to miejsce, ten punkt... punkcik, którego szukam? Tu było cicho i spokojnie, ale nie sennie. Widziałem jak za oknami kręciły się kobiety, coś jak zawsze porządkując. Stara tablica. Szyld "Skład węgla". Czarna, brudna od węgla ulica. Gryzący w nos zapach palonego drewna.


Wyszedłem z tego zakątka na drogę wojewódzką, którą wbrew temu czego się spodziewałem, nie pędził sznur samochodów. Dalej, we mgle, majaczyła wieża kościoła. Minął mnie starszy pan o sfatygowanej przez czas facjacie. Kolejny wchodził do sklepu z częściami samochodowymi. Tu toczyło się życie. Panowie wydawali się załatwiać swoje sprawunki, żeby móc dalej w mozole toczyć przed siebie los. Ciężki, pewnie o wiele cięższy zimą, ale nadal los. Coś o co należy się troszczyć, choćby było brzydkie, karłowate i złośliwe. Po prostu. Bo tak trzeba.

Chłód doskwierał mi coraz bardziej. Z cichą nadzieją, że autobus przyjedzie lada moment wszedłem pod przystankową wiatę. Niestety. Dwadzieścia pięć minut czekania. Nie mogłem się zdecydować czy lepiej siedzieć czy spacerować. Marzyłem o ciepłym domu i kubku gorącej herbaty. Dałem sobie nieźle w kość.

W końcu się doczekałem. Pekaesiak podjechał punktualnie, zapłaciłem kierowcy trzy złocisze i znów dopadła mnie towarzysząca mi dziś bardzo często żenada. Podobnie jak w lipcu 2012, kiedy poszedłem pierwszy raz biegać "na poważnie" i przeleciałem 20 minut po zakurzonych ulicach Wrocławia.

Pierwsze kroki zawsze okazują się banalne i z perspektywy czasu patrzymy na nie z tą nutką niesmaku typu "naprawdę musisz istnieć w mojej pamięci?". Musisz. Dzięki spoconej, bawełnianej koszulce i zadyszce we Wrocławiu właśnie szykuję się do siódmego w mojej karierze maratonu. A dzięki spacerowi ze Starowej do Rzgowa zamierzam kiedyś opisać Wam jakiś zajebiście efektowny wypad na kraniec świata.

Pierwsze kroki są trudne i słabo się prezentują. Wiem to, bo na bieżąco patrzę jak mój synek przymierza się do postawienia swoich. Niemniej jednak witam Was w moim cyklu "Włóczykij". Cyklu który ma być, jak wszystko na tym blogu - pamiętnikiem, motywatorem i celem samym w sobie. Zacząłem od banału i jeszcze sporo go Wam pokażę. Zanim wybiorę się daleko w świat, chcę tak dobrze jak to możliwe poznać moją najbliższą okolicę. Poszukać tych punkcików, o których wspomniałem kilka akapitów wcześniej. I w dużej mierze - nabrać doświadczenia.

Świat jest dla mnie piękny. Cały. Ale całego nie zobaczę. A już na pewno go nie zrozumiem, jeśli nie zobaczę i nie zrozumiem tej przestrzeni, która sąsiaduje bezpośrednio ze mną. Brzmi banalnie?

Kiedy wróciłem do domu Dominika lepiła knedle. Później bawiliśmy się w berka, ganiając się z Kubą na czworaka. Wieczorem wytrąbiłem kufel piwa z kufla. Może być coś bardziej banalnego i pozbawionego finezji?

Nie dbam o to. Knedle i piwo były pyszne. Kuba, Dominika i ja śmialiśmy się w głos.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz