sobota, 22 kwietnia 2017

Da się?

Jutro po raz siódmy stanę na starcie i, daj Bóg, padnę na mecie maratonu. Pewnie już kilkukrotnie używałem tego wyświechtanego frazesu, ale przypomnę go znów: bieg na 42 kilometry i 195 metrów nie jest sam w sobie aż tak trudny, jak przygotowania do niego. W zasadzie to rozgrywa się on... na treningach. Te długie miesiące żmudnych, częstych biegów mają za zadanie przyzwyczaić organizm do długotrwałego wysiłku, ale też oswoić umysł z monotonną rąbaniną jaką jest bieganie długodystansowe.

Nie oszukujmy się - do pierwszego maratonu mało komu udaje się przygotować właściwie. U mnie to było trzydzieści kilometrów radosnego hasania i pozostałe dwanaście sto dziewięćdziesiąt pięć mordęgi. O tym też już kiedyś wspominałem - maraton to nie 42,195. To 32+10+0,195. Te dziesięć kilosów ponad trzydziechę to właśnie to, co sprawia, że na ten dystans mówi się "królewski".

Tylko, że ta wiedza przychodzi z doświadczeniem. A w zasadzie to z bólem dupy (oraz pozostałych mięśni całego ciała).



Po co właściwie o tym piszę, skoro tekst ma się tyczyć mojego siódmego startu na tym dystansie? Przecież mam już to wszystko za sobą - męki debiutanta, horror "drugiego razu", kilka razy dla przyjemności i ten jeden, złoty bieg na życiówkę. Jutro marzy mi się drugi złoty. Chciałbym urwać maratonowi kolejne kilka minut.

Chciałbym też udowodnić sobie (i być może kilku osobom dookoła), że da się wrzucić w życiu jeszcze wyższy bieg mimo przechodzenia potężnej rewolucji.

Jak zapewne wiecie - od roku z małym haczykiem jestem tatą. Jak bardzo pojawienie się dziecka zmieniło mój światopogląd możecie się dowiedzieć z kilku "tatusiowych" tekstów (np. tu, tu albo tu). Ponoć z małym dzieciorkiem nie da się trenować, a co dopiero mówić o osiąganiu wyników.

W ogóle mówią, że ciężko o cokolwiek kiedy rodzi się bobas. Wiecie - zero pasji, zero życia tylko hardkorowe tyranie i bezsenność. Zresztą to główny argument miłośników samorozwoju stanowiący przeciw posiadaniu dzieci. Nowy członek rodziny? To zapomnij o sobie. Zawijaj się w prześcieradło i czołgaj na cmentarz - oszczędzisz rodzinie kosztów pogrzebu.

Jasne. Nie ze mną takie numery.

Ostatni rok to był niezły rollercoaster nie tylko ze względu na pojawienie się Kuby. Namieszało mi się w pracy, najpierw na plus, później na minus, a później - "pyk" i praca to już przeszłość. Wyszła książka, a wszystko co z nią związane przestało mi ciążyć może ze dwa tygodnie temu (premiera była w grudniu, a przeżywałem w sumie od podpisania umowy w czerwcu!). Kuba był z Dominiką w szpitalu. Remont kuchni. Pisanie drugiej książki.

Gdzie tu znaleźć miejsce dla biegania? I to nie truchtania trzy razy w tygodniu po trzydzieści minut, tylko harówki, która ma przynieść wymierne efekty. Jak wycisnąć z siebie więcej niż udawało mi się do tej pory, bez tylu zawirowań ciążących na głowie i, co gorsza, w nogach?

Chyba mi się udało. Nie chcę popadać w hurraoptymizm, bo tego było w ostatnim czasie u mnie dużo za wiele, ale... wydaje mi się, że jestem naprawdę solidnie przygotowany. Zacząłem pracować w październiku i, dziś mogę przyznać to z czystym sumieniem, przepracowałem te prawie siedem miesięcy tak dobrze jak to było możliwe w tym momencie.

Trenowałem dużo, nawet do pięciu razy w tygodniu, chociaż najczęściej kończyło się na trzech-czterech. Nie żałowałem sobie ani wyciskania tempa, ani zwiększania objętości treningów. Bywały momenty, kiedy leciałem na oparach, po czym przy kolejnym razie jeszcze bardziej dokręcałem śrubę. Dopiero dziś, patrząc wstecz, uświadamiam sobie, że dałbym radę wycisnąć z siebie niewiele więcej.

Ba! Zdarzyły mi się dwa momenty z bardzo długimi przestojami. Pierwszy trafił się w styczniu, kiedy najpierw sam się rozchorowałem, a później rozchorował się Kuba i wylądował w szpitalu. Straszny moment, jeden z najgorszych mojego życia. Wyczerpujący fizycznie i psychicznie. Zastanawiam się teraz czy gdybym darował sobie wyciski drugiego i trzeciego stycznia, to nie uniknąłbym tego horroru. Wmówiłem sobie, że biegając w mróz, wybiegam choróbsko.

Dostałem mocno w zęby od rozsądku. Zasłużenie. Za brak posłuchu.

Drugi kryzys wywołany był (i to pierwszy raz kiedy nie biegałem z przyczyn zewnętrznych, ja sam byłem gotowy na treningi) smogiem na początku lutego. To dopiero była jazda! Roznosiła mnie energia, ledwo co wróciłem do rytmu po poprzedniej przerwie, a tu trzeba było wybierać - ryzykować zdrowie, czy utratę formy? Wybrałem to pierwsze i ani odrobinę nie żałuję. Chociaż wtedy mieliśmy z tatą załamkę, że nie pracujemy jak powinniśmy i to nam się odbije czkawką w kwietniu. Wychodzi na to, że nie było co się dołować.

W marcu, gdzieś w połowie, załapałem "górkę". Treningi wręcz rozwalałem. Mimo narastającego zmęczenia (dorzucałem sobie jeszcze niełatwe Włóczykije) forma wyraźnie rosła. Szczytem było dwugodzinne wybieganie, na którym machnąłem jakieś... 28 kilometrów? Wyszło mi wtedy 24 po płaskim, ale biegałem po mocno pofałdowanym Widzewie, więc kilka na pewno mogę sobie doliczyć. Trening jak marzenie.

Tylko, że po nim jakby spadłem z urwiska. Przez dwa tygodnie spędzone u rodziców z powodu remontu biegałem z tatą. Niezależnie czy robiliśmy długie wybiegania czy krótkie przebieżki - nogi miałem jak z ołowiu. Nie łapałem rytmu i wina leżała ewidentnie po stronie mięśni. Czułem w serduchu zapas, tylko co z tego, skoro kończyny nie współpracują? Zacząłem się denerwować, bo czasu było coraz mniej, a za pasem była jeszcze połówka w Pabianicach.

Postanowiłem od tej pory wyluzować na maksa. Zszedłem z obciążeniami niemal do zera. Pobiegłem Pabianice, które okazały się najlepszym moim dotychczasowym startem. Optymizm wrócił. Od tej pory eksperymentuję - robię trzy treningi w tygodniu i tylko jeden wyszedł mi dłuższy niż 50 minut. Totalny chillout. Formę na maraton już chyba mam. Liczę, że dzięki temu zabiegowi pobiegnę jutro na świeżości. I poprawię życiówkę. Stać mnie na to.

Całe szczęście nie patrzę na marudy, które siedzą po domach i narzekają, że wiosny to jeszcze tak fatalnej nie widzieli, a poza tym to mają TYLE obowiązków, że nie ma kiedy taczki załadować. Nie zwracam też uwagi na uśmiechnięte ideały, które nic w życiu nie robią poza sumiennym ćwiczeniem i fit dietą (uważajcie, bo Wam uwierzę, że Wasze życia wyglądają tak jak je przedstawiacie na instagramie).

Ja jestem zwykłym człowiekiem. Uwielbiam bieganie i robię wszystko, żeby być w nim jak najlepszy. Żeby się poprawiać. Nie będę jednak okłamywał, że nie puszczam się z junk food'em. Że nie żłopię piwska. Że się rozciągam po każdym treningu (znowu mi na to motywacji starczyło na kilka tygodni... damn). Że trzymam się planu (tu podobnie - 6-8 tygodni i ustawiam sobie tak jak mi wygodnie; pieprzyć te nudne podbiegi! :)).

Po ciężkim dniu nie marzę o niczym więcej jak pofolgowaniu sobie. I korzystam z tej możliwości. Wiecie co jest jednak najzabawniejsze? I tak idę do przodu. Szukam równowagi. Być może właśnie osiągnąłem najlepszą dotychczas formę, bo zwyczajnie parę razy sobie odpuściłem. Zatrzymałem się chwilę, zamiast jak idiota przeć do przodu.

Zawodowym sportowcem już nie zostanę. Mogę co najwyżej zrobić ze sportu numer jeden wśród moich pasji (a pewnie tego i tak nie zrobię, bo u mnie wszystko jest ex aequo na pierwszym - pisanie, turystyka, bieganie :)). Mogę wykorzystywać każdą dostępną chwilę. Każdą minutę. Doba ma zawsze dwadzieścia cztery godziny - czy z armageddonem na głowie, czy w warunkach kompletnego komfortu. Godzinę, dwie treningu gdzieś się wciśnie. Wystarczy tylko chcieć.

Już mogę śmiało odpowiedzieć na pytanie z tytułu - da się! Przebrnąłem przed bodaj najtrudniejszy okres przygotowawczy od momentu mojego startu z bieganiem, prawie pięć lat temu. Jutro mogę się tylko postarać o przybicie pieczęci. O certyfikat dla mojej harówki. Ale i bez niego będę z siebie cholernie zadowolony.

Trzymajcie kciuki. Ruszam o 9.00. Jak Bóg da i nogi pozwolą - dwadzieścia kilka minut po południu dogonię kolejne z marzeń.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz