środa, 5 kwietnia 2017

Ro(c)k

W momencie publikacji tego tekstu mija dokładnie 365 dni od momentu kiedy przez cesarskie cięcie, za sprawą dłoni Pana Doktora Adama Jerzyńskiego, na świecie pojawił się mój syn - Jakub Dariusz Bajas.

Albo bardziej po mojemu - Kubi wylazł na powierzchnię równo rok temu.

Gdzieś w lutym 2016 łódzka ekipa Radia Eska zdecydowała się zadzwonić do Dominiki i sprezentować jej podwójną wejściówkę do kina. SMS wysłany do radia brzmiał tak: dajcie jakieś bilety, bo jestem w siódmym miesiącu ciąży i chciałabym pójść póki mieszczę się w fotelu. Sylwia Kurzela z tegoż radia w rozmowie telefonicznej zasugerowała: tylko nie idźcie na film akcji, bo taki to będziecie mieli w domu za niedługo.



Zdaje się, że na trzy dni przed narodzinami odbyliśmy z Rafałem z ówczesnej pracy taką rozmowę:

R: - Jak sobie wyobrażasz, co się stanie z Twoim życiem po pojawieniu dziecka?
Ja: - Hm, to będzie jak armageddon?
R: - Armageddon to się jawi w twoich wyobrażeniach. W rzeczywistości będzie jeszcze sto razy gorzej niż ci się wydaje.

Piąty kwietnia ubiegłego roku był dniem wyjątkowo upalnym. Dominika pewnie do końca życia będzie powtarzać, że kiedy w poniedziałek poszła do szpitala na zewnątrz kończyła się zima, a kiedy wyszła w piątek - było lato. Chociaż akurat kiedy wkładałem fotelik "jajko" z moim synem w środku do Skody po raz pierwszy - padało.

Wstałem sobie tego pamiętnego wtorku i miałem prosty plan: zjeść i pojechać do szpitala. Istniało duże prawdopodobieństwo, że planowany zabieg odbędzie się właśnie tego dnia, ale nic nie było pewne. Niestety, ta nieświadomość raczej spotęgowała we mnie oczywisty w takiej sytuacji stres. Efekt możecie zobaczyć na poniższym zdjęciu:


Ten legendarny już omlet dał mi paliwo na dojechanie do szpitala. Przytomnie pojechałem rowerem. Na skrzyżowaniu Narutowicza/Uniwersytecka zadzwonił telefon. To Dominika: "mam szykować się do zabiegu" powiedziała, a mnie ugięły się nogi i zakręciło mi się w głowie. Ledwo dotarłem pod "Rydygiera".

W międzyczasie informacja o zbliżającym się lada moment porodzie dotarła do mojego taty. Ten wybierał się właśnie na zakupy i kiedy usłyszał, że to już - zawrócił, wsiadł na rower i po prostu pojechał do szpitala.

Chwilę później Dominika z przerażoną miną jechała na salę, a dwóch pozorujących luz Bajasów siedziało na korytarzu. Pamiętam tylko, że z trudem starałem się nie zemdleć, parokrotnie zbliżając, zdaje się, do granicy. Tata mówił coś przez cały czas, ale nawet słowa z tego nie jestem w stanie sobie przypomnieć.

O 11.20 urodził się Kuba, my zobaczyliśmy go piętnaście minut później. Małą, wrzeszczącą poczwarkę. Zadzwoniłem do mamy Dominiki. Ta odebrała telefon, a ja... nie mogłem powiedzieć ani słowa. Dopiero po dwóch minutach wydusiłem cokolwiek z siebie.

Neonatolog: Który z panów jest ojcem?
Tata: A nie widać?
Neonatolog: Nie wiem, obaj płaczą.

Chłopak 10/10.

Jak już wspomniałem w piątek przyjechaliśmy do domu. Położyliśmy śpiącego Kubusia na kanapie i... nie wiedzieliśmy co zrobić. Dalej żyć jak dotychczas? Czy tyko siedzieć i patrzeć na niego? Rozmawiać jak jeszcze przed tygodniem? Ale o czym?

Dopiero jakiś czas temu uświadomiłem sobie, że kiedy w domu pojawia się dziecko to tak, jakby ktoś się po prostu, z dnia na dzień się wprowadził. Ktoś całkowicie obcy. Bo mimo, że to NASZ syn, to my nie znamy jego, a on nie zna nas. Wszystko trzeba przemodelować, żeby pasowało wszystkim - tylko, że ten mały jegomość potrafi werbalizować swoje uczucia w jeden jedyny sposób - płaczem. A płacz rodzi stres.

Dziś jestem taaaaaki mądry! Kiedy Kuba pierdyknie głową o nogę od stołu, której nie zauważył, i wyje to reaguję śmiechem. Bo to zabawna sytuacja, a on za moment zapomni, że coś się w ogóle stało. Wystarczy przytulić.

Dorosły, "doświadczony" człowiek staje wobec cholernie trudnego problemu: jak nauczyć się na nowo, że coś może wydarzać się po raz pierwszy? Jak często dwudziestokilkuletni ktoś robi coś po raz pierwszy w życiu? Raz w miesiącu? Raz na pół roku? Raz na rok?

Przy noworodku/niemowlaku takich sytuacji jest zazwyczaj kilka lub nawet kilkanaście w ciągu dnia. Jakże to jest frustrujące, że nie masz pojęcia co zrobić. Ty! Dojrzały gość, który z całą pewnością wiele przeszedł i wiele ogarnia. A tu nagle - za co się nie weźmiesz to wisi kartka: instrukcji nie załączono. I sobie nie radzisz.

Kuba zmusił mnie do przewartościowania dosłownie wszystkiego co do tej pory znałem. Na każdą rzecz: wielgachną sprawę i banalną błahostkę musiałem spojrzeć jeszcze raz i na nowo określić. To jest warte uwagi, a tamto nie. To się sprawdzało dotychczas, ale dziś lepsze jest co innego.

Pan Jakub z wydawnictwa Novae Res, kiedy podpisywaliśmy umowę na moją książkę stwierdził: pan to jest jakiś fenomen. Mnie się wydawało, że ludziom się jakby "kończy" życie po narodzinach dziecka, a pan jakby odżył na nowo.

Chyba miał rację. To narodziny Kuby zmotywowały mnie do skończenia i wydania "Dwóch świątyń". Do powrotu na bloga i pisania... powiedzmy, że regularnego :). Do biegania, dzięki któremu trzy dni temu "zrobiłem" 1:32:10 w półmaratonie i kto wie czy nie poprawię życiówki w pełnym maratonie. Do rezygnacji z pracy, która nie była warta mnie i nie powinienem był poświęcać jej czasu. Do napisania drugiej książki. Do rozpoczęcia Włóczykija. A przede wszystkim do codziennego parcia do celu, jakim jest bycie coraz lepszym człowiekiem.

O.S.T.R. nawijał: "dużo wymagam od siebie, by się syn mnie nie wstydził". Ja w życiu nie wymagałem od siebie więcej. Dzięki Kubie, choć jest to bardzo gorzka prawda, uświadomiłem sobie jak dużo czasu zmarnowałem. Jak miałem wiele szans i możliwości dotychczas, ale z nich nie korzystałem, bo mając zbyt duży wybór nie wybierałem nic. Albo decydowałem się na gówno. Byleby było łatwiej. Rzeczy, które zacząłem robić w tym roku powinienem był ruszyć dekadę temu. Dziś nie martwiłbym się, że muszę iść do pracy i przez to przeleci mi mnóstwo czasu z moim synem. Robiłbym sobie "swoje", którego pewnie w końcu się za parę lat dorobię.

Ostatnie 365 dni to istny koncert hardcore'owego, grającego z potężnym powerem rockowego bandu. Taki koncert, na którym nie ma nawet sekundy na oddech i momentami jest aż za dobrze i chciałbyś, żeby to się już skończyło. Tymczasem jednak kapela gra kolejny banger i, chcąc nie chcąc, napierdalasz pogo jak dzik. Bo kto wie, czy to nie najlepszy moment Twojego życia?

Patrzę w te pełne czystego zaufania oczka. Trzymam tę malutką dłoń, która jeszcze potrzebuje oparcia, żeby nie upaść stawiając chwiejny kroczek. Robię "pierdziocha" w pępek na śmiesznym, tłuściutkim brzuszku. Całuję w przypominającą kiwi główkę, pachnącą najlepiej na świecie. Gilgoczę malutkie, latem śmierdzące potem, stopy i uparcie bronione pachy.

Kocham mojego syna. Jest dokładnie taki jakiego go sobie wymarzyłem. Moją rolą jako rodzica jest teraz, kiedy już wchodzi w ten świadomy okres życia: pomóc wykrzesać mu potencjał jaki posiada, nie "popsuć" go łatwymi do uniknięcia błędami wychowawczymi, a przede wszystkim - stanowić jak najlepszy wzór.

Dziecko widzi w rodzicu dorosłego jakim chciałby być. Czy ja bym chciał, żeby Kuba był taki jak ja? Boże, nie! Niech uniknie tej przeklętej niskiej samooceny! Tych problemów z komunikacją i strachu przed ludźmi! I co najważniejsze - niech potrafi zadowalać przede wszystkim siebie, zamiast wszystkich dookoła.

Synu - bądź sobą. Nie zmieniaj się. Po prostu rozwiń to co już posiadasz. Graj swoją melodię. Pisz swoją historię. Maluj własny krajobraz. Kreuj, bo do kreacji Bóg nas wszystkich stworzył.

Ja mam do Ciebie tylko jedną prośbę: naucz się grać w szachy i daj mi tę przyjemność ograć się tacie raz na jakiś czas, przy kubku gorącej herbaty.

Wszystkiego najlepszego.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz