sobota, 1 kwietnia 2017

Świeżo

Powietrze pachniało kurzem, podnoszonym spod kół aut i rowerów i sportowych, białych butów. Chociaż chodnik prowadził prosto z południa na północ ludzie przemieszczali się we wszystkich możliwych kierunkach. Skręcali gdzie potrzebowali, przechodzili jezdnię gdzie było im wygodnie. Jak mrówki wiercąc się po miejskim kopcu, pozornie bez składu.

Było gorąco, chociaż słońce chyliło się już nisko, chowając się gdzieniegdzie za wieżowcami. Dzień dał zdrowo popalić, błogosławiąc tylko tym, którzy mogli pozwolić sobie na zimny alkohol w cieniu drzewa. Kto musiał pracować szczerze przeklinał życiodajną gwiazdę i południowy wiatr. Zmęczenie malowało się na błyszczących od potu czołach przechodniów.



Stawiałem wolno kroki, wystawiając poliki na światło słoneczne, zanim zjedzą je wydłużające się cienie. Usta paliły, wyschnięte. Starałem się pogodnie zerkać na mijane, spracowane kobiety, czerwonych od skwaru mężczyzn i silące się na obojętność dzieciaki. Nie udawało mi się to. Cały czas nie mogłem pozbyć się wrażenia, że patrzę na nich z góry.

Cieszył mnie suchy, miejski krajobraz, zapaskudzony potłuczonymi butelkami i wulgarnymi napisami. W świetle zachodzącego słońca nabierał ostrości, chociaż jeszcze bardziej tracił pozory posiadania w sobie jakiegokolwiek życia.

Rząd kamienic urwał się nagle. Za nim stał, prostopadle do ulicy, mały blok, a za blokiem - rozległy skwer. Trawa jeszcze nie zdążyła zżółknąć od brutalnego słońca i kusiła żywą, soczystą zielenią. Pośrodku zieleńca stała stara, kolorowa huśtawka, z dwoma bujakami. Wszedłem na trawnik i usiadłem na drewnianym siedzisku. Oparłem plecy o niezbyt wygodne, metalowe oparcie. Odepchnąłem się nogami od zakurzonego podłoża. Niebo-ziemia, niebo-ziemia. Bujałem się wysoko, choć nie wkładałem w to zbyt wiele energii.

Pęd powietrza przyjemnie chłodził moje skronie. Wciąż chciało mi się pić, ale nie zamierzałem nic z tym robić. Pozwalałem moim trzewiom powoli przesuwać się w ciele, zgodnie z rytmem wyznaczanym przez grawitację. Byłem przyjemnie odrętwiały.

Po kilku minutach tego bezcelowego dyndania uświadomiłem sobie, że kątem oka widzę ruch drugiej z huśtawek. Obróciłem głowę w tamtą stronę. Istotnie, obok mnie bujała się jakaś dziewczyna. Jej proste, słomiane włosy powiewały beztrosko w powietrzu.

Nie zatrzymując się, zacząłem przyglądać się tej tajemniczej osóbce, która nawet nie kiwnęła głową, chociaż patrzyłem się na nią przez dobre kilka minut. Wciąż wpatrywała się w jakiś punkt przed sobą. Wyglądała na bardzo młodą. Była drobna, bardzo szczupła, chociaż wydawało mi się, że ma całkiem długie ramiona i dłonie. Miała na sobie białą sukienkę, sięgającą do kostek, z dość grubego materiału, wykończonego bezpretensjonalną koronką. Nie wiem czy istotnie tak pachniała, czy po prostu moja podświadomość spłatała mi figla, ale poczułem w nosie zapach zboża i wyschniętej ziemi.

- Chce mi się pić - odezwała się nagle dziewczyna, a ja aż podskoczyłem, zaskoczony. Jej głos brzmiał, o dziwo, dojrzale. Mówiła tak jakby sporo już widziała i niemało przeszła. Nie pasowało to kompletnie do jej czystej powierzchowności.
- Mnie też, ale nie mam nic do picia - odpowiedziałem, nieco ze smutkiem, bo chętnie ukoiłbym jej (i swoje) pragnienie. Obróciła głowę. Uśmiechała się karminowymi ustami, a jej wielkie, niebieskie oczy zabawnie dominowały nad malutką buzią z mikroskopijnym noskiem po środku. Nie była specjalnie urodziwa, ale wydawała się tak radosna i niecodzienna, że patrzyłem na nią z przyjemnością.
- Szkoda - powiedziała. - Miałam nadzieję, że mnie zaskoczysz.
- Słucham? - zapytałem. Zaskoczenie się pojawiło, owszem - ale u mnie. Wzruszyła ramionami.
- Zawsze to samo - odparła. - Udajecie gotowych na wszystko, a nie macie ze sobą nawet wody.
- Kto udaje?
- Wy. Wszyscy - rzekła, po czym zamilkła. Kompletnie nie miałem pojęcia o co jej chodzi.

Bujaliśmy się w milczeniu jeszcze przez kilka chwil, ale drażniła mnie ta cisza. W końcu nie wytrzymałem.

- Często tu przychodzisz? - zagaiłem błyskotliwie. Momentalnie spłonąłem rumieńcem. Poczułem się jak dziesięciolatek w za ciasnych szortach, który próbuje zagadać najfajniejszą dziewczynę ze wsi, ale nie ma pojęcia od czego zacząć. Wstyd.
- Zależy. Jak mam ochotę - odparła, ale nie zasłużyłem, zdaje się, na spojrzenie.
- Ja jestem tu pierwszy raz - powiedziałem, pogrążając się w beznadziei tej konwersacji.
- Ile ty masz lat? - zapytała nagle.
- Dwadzieścia siedem - odpowiedziałem grzecznie, jak uczeń na pytanie wychowawczyni w pierwszej klasie podstawówki "Jak masz na imię chłopczyku?".
- Zabawny jesteś - rzekła i nagle zatrzymała huśtawkę. Stanąłem obok, czekając niecierpliwie na rozwój wydarzeń. - Jeśli chcesz to bujaj się dalej. Mnie już się w głowie kręci.

Ani drgnąłem. Wpatrywałem się w jej włosy i zastanawiałem się co też, do cholery, wyniknie z tego spotkania.

- Uważasz, że to normalne, że dwudziestosiedmiolatek buja się na huśtawce? - spytała. Wybuchnąłem śmiechem.
- Nie znam nikogo kto by tego nie lubił. Niezależnie od wieku - odparłem, już bardziej... kompetentnie.
- Masz rację - rzekła, a jej poliki uroczo podniosły się pod oczy w nieznacznym uśmiechu. - Więc przyszedłeś się tu pobawić... - dodała, nie wiem czy mówiąc bardziej do mnie czy do siebie.
- W zasadzie... tak - odpowiedziałem. - Zmęczyło mnie spacerowanie w skwarze.
- Tak. Huśtawka to dobry pomysł - powiedziała rzeczowym tonem. - Nie wskoczyłbyś do rzeki?

Znów się roześmiałem.

- Pewnie, że bym wskoczył! Boże, w taki dzień? Cały czas mógłbym to robić! - zawołałem z entuzjazmem.
- To czemu by tego nie zrobić? Zabierz mnie nad rzekę, to się wykąpiemy - rzekła z rozbrajającą szczerością. Pokręciłem głową.
- Ale w tym mieście nie ma rzek! - odparłem podnosząc głos. Jakbym ją karcił za głupotę i naiwność. Rozłożyła ręce.
- Nie masz auta? Przecież możemy pojechać gdzieś.

Zrobiło mi się gorąco. Słońce chyliło się ku zachodowi, ja bujałem się na huśtawce, a obca, młodo wyglądająca dziewczyna ot tak proponowała mi przejażdżkę nad rzekę i kąpiel.

- Nie wiem czy to dobry pomysł - powiedziałem, werbalizując moje wątpliwości. Roześmiała się.
- Nie potrzebujesz się wykąpać po takim dniu?! Dziwny jesteś! - zawołała wesoło.
- Potrzebuję, ale mogę zrobić to w wannie - próbowałem się bronić, ale zabrzmiałem jak nauczyciel historii, będący rok przed emeryturą. Słabo.
- Przecież tobie potrzeba świeżości! - krzyknęła. - Spójrz na siebie! Wyglądasz jak skorupa! - obruszyłem się na tę uwagę.
- Waż na słowa - ostrzegłem młódkę. - Ze mną jest wszystko w porządku!
- Doprawdy? - spytała i zsunęła się z huśtawki. Odeszła bez pożegnania, lekko stąpając po miękkiej trawie. Ja zostałem, tkwiąc jak głupek na placu zabaw w środku spękanego z braku wody miejskiego świata. Nie mogłem się podnieść.

Co jeśli dziewczyna miała rację? Może faktycznie zdrewniałem? Stałem się sztywny i wysuszony. Moje stawy były obolałe, mięśnie domagały się rozluźnienia, a stopy prosiły o postawienie ich na zroszonej trawie albo poduszce z mchu. Włosy przykrywała gruba warstwa kurzu.

Musiała mieć rację. Dałem się zniewolić. Oblepiłem się gliną przyzwyczajeń i naiwnej wiary w to, że wczorajsze wartości mają dla kogokolwiek znaczenie dziś. Ufałem niegdysiejszym przyjaciołom i wypatrywałem ich twarzy za oknem w samotne dni. Rutyna stała się nudną, ale wygodną koniecznością - jak autostrada. Byłem jak jezioro, które zarosło tak bardzo, że nie pozwalało zasilającej go rzece wlać w siebie ożywczej, nieznanej mi dotąd wody.

Zeskoczyłem z huśtawki. Słońce zaszło kilka minut temu i zaczął zapadać zmrok. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że ktoś mnie obserwuje. Zerknąłem na stary kasztan, o grubym pniu. Byłem prawie pewien, że mignęła mi zza niego para ogromnych, ciekawskich oczu, które zaraz schowały się za drzewem.

Przeczesałem dłonią włosy, podnosząc kurz. Ulice wyludniły się. Teraz było słychać tylko pojedyncze krzyki dzieciaków hasających po podwórkach kamienic i sobotnią muzyczną łupaninę. Miałem wrócić do domu, ale wsiadłem w samochód i pojechałem nad Pilicę. Gwiazdy odbijały się, tańcząc radośnie po powierzchni. Z przyjemnością zanurzyłem dłonie w rzece i oblałem kark zimną, świeżą wodą. Aż się wzdrygnąłem, jakby przeszło mnie uderzenie prądu.

Poczułem się nagle lżejszy. Spojrzałem w dół rzeki. Zamarzyło mi się popłynąć - od źródeł, aż po morze. Bez balastu. Skorupę zostawiłem na trawniku. Obok huśtawki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz