czwartek, 27 kwietnia 2017

Ja zostaję | Bratoszewice - Stryków | [WŁÓCZYKIJ #9]

Jeśli powiedziało się "a", to trzeba powiedzieć "b". A jeśli tej wiosny jest wiosna to trzeba korzystać.

Znaną już skądinąd trasą kolejową pędziłem tego ślicznego, słonecznego poranka ku Bratoszewicom. Miejscowości, w której skończyłem ostatni epizod Włóczykija. Jak już zapewne wiecie (lub lada chwila klikniecie w link kilkanaście słów wcześniej i się dowiecie :)) zdążyłem tu ledwo zwiedzić stację kolejową, ulicę Chorobliwie Szczekających Psów (czyli Kolejową) oraz boleśnie zapuszczony dwór.




Na niebie nie było ani jednej chmurki, a ja obiecywałem sobie wiele po tej wycieczce. Taka zjawiskowa pogoda miała utrzymać się przez calutki dzionek, a w powietrzu pachniało zbliżającą się WRESZCIE wielkimi krokami wiosną (spacer odbyłem 10 kwietnia). Nie miałem aparatu, musiałem się posiłkować tym w telefonie, ale nawet trochę mnie to cieszyło - wiedziałem, że łatwiej będzie mi skupić się na smakowaniu drogi (właśnie wyobraziłem sobie jak liżę asfalt w Strykowie...), bo nie będę wszędzie widział potencjalnych ładnych obrazków. Miałem cieszyć się życiem, a ta wycieczka miała być pierwszym krokiem do mojego nowego "ja" - wyluzowanego, nie spieszącego się sybaryty.

Pierwszy krok zawsze najtrudniejszy - mówią. Ludzie kochani! Zróbta coś z tymi burkami na tej Kolejowej! Kakofonia ujadających kundelków jest po prostu nie do zniesienia. Trzy psiaki skaczą po drodze w tę i z powrotem, ze szczególnym zamiłowaniem ganiając samochody. Jakbym miał chodzić tamtędy codziennie, na przykład na pociąg do pracy, to jak babcię kocham, zniósłbym tam jajo. I koniec Bratoszewic słynnych z pałacu. Teraz byłyby słynne jako miejsce pierwszego złożonego przez mężczyznę jaja.


Uf. Wydostałem się z tego koszmarku. Minąłem bramę pałacu i skręciłem w uliczkę tuż za nim. Prowadziła pod górę, a przede mną wlokły się dwie starsze panie. W ramach moich nowych postanowień - szedłem długo za nimi zanim je wyprzedziłem. Taki byłem wyluzowany!

Doszedłem do głównego placyku miejscowości noszącego imię Stanisława Staszica. "Piąteczka Stachu, dzięki za Łódź!" pomyślałem i rozejrzałem się znad kwitnącego żywopłotu. Po jednej stronie drogi - sklep, apteka i jakieś ładne, stare zabudowania gospodarcze. Po drugiej - cmentarz. Za plecami - kościół, a jeszcze bardziej za plecami - szkoła i pałac. Skompresowana mieścina.




Postanowiłem najpierw rzucić okiem na kościół pod wezwaniem świętego Augustyna. Prezentował się ładnie z oddali, a i z bliska nie brak mu uroku. Pamięta jeszcze średniowiecze, choć obecny wygląd zawdzięcza przebudowie na przełomie XIX i XX wieku. Jest otoczony alejką i mnóstwem zadbanych kwiatków i krzewów. Bardzo przyjemne miejsce.




Z ciekawości wyszedłem jeszcze za kościół, żeby zobaczyć czy dalej nie ma nic ciekawego, ale... nie było. Kilka budynków, zdaje się, pamiętało jeszcze czasy istnienia tu folwarku, związanego z pałacem, ale poza tym - jedynie domki i nowoczesne, brzydkie zabudowania techniczne. W tył zwrot!

W zasadzie zobaczyłem w miejscowości wszystko co należało, ale postanowiłem urozmaicić sobie powrotny spacer przejściem się po cmentarzu (tak! Włóczykij bez cmentarza to nie Włóczykij! :)). Ciekawy obiekt, bo jest otoczony niziutkim murkiem i prawie bezdrzewny. Wydał mi się jakiś taki... nagi. Miałem takie uczucie jakbym stał samemu pośrodku ogromnej sali. Mimo to spodobał mi się. Kilka naprawdę ciekawych zakątków można tam znaleźć, a i widok znad murku na rozpościerające się, łyse jeszcze, pole był jakiś taki... swojski. W ogóle przypominało mi to miejsce Leszczyny k. Kielc, gdzie jeździło się całą młodość i wdychało ten cudowny zapach ziemi, jaki w Bratoszewicach był wszechobecny.



Kurczę, zapowiadała się naprawdę przyjemna wycieczka! Wyszedłem z cmentarza, kupiłem w sklepie wodę (chciałem się zaopatrzyć jeszcze w coś do jedzenia, ale pan za ladą był tak niezmiernie antypatyczny, że sobie darowałem; plus, że woda z podłogi wiejskiego sklepu, czyli zimna!) i przelazłem przez irytująco ruchliwą siedemdziesiątkę dwójkę.

Przede mną rozciągało się wzgórze, wzdłuż którego stały domy poprzecinane niewielkimi sadami. Drzewka były jeszcze uśpione po zimie, ale większość kwiatów i krzewów przy domach kwitła już bajecznie, roznosząc w powietrzu ten słodki, duszący zapach. Wiecie, że wtedy absolutnie wierzyłem, że teraz to tak już będzie przynajmniej do września?




Szło mi się rewelacyjnie. Pełen relaksik, żadnego pośpiechu. Czysta radość z wędrówki. Przekroczyłem tory kolejowe, malowniczo położone, i wszedłem do miejscowości Wola Błędowa. Tam miałem za zadanie odnaleźć pałac, co nie okazało się specjalnie trudne. Mijając ceglane zabudowania (z cudowną bramą, która mnie (za) bardzo przypomina palisadę) dojrzałem stojący w oddali pałac. Z perspektywy zdawało mi się, że nie ma szans na podejście bliżej, co mnie nieco rozczarowało, bo bez aparatu nie miałem szans na machnięcie chociaż poglądowej fotki.




Na szczęście okazało się, że pod sam pałac prowadzi droga. Nieopodal, w gospodarstwie, pracowało starsze małżeństwo, które odprowadziło mnie wzrokiem pod budynek. Okazały pałac, aż kusił żeby się pokręcić wokół niego, tym bardziej, że obok biegła wąska ścieżyna. Jednak tabliczka "zakaz wstępu" przekonała mnie, żeby sobie darować. Nieco smutną pamiątkę po pabianickich Enderach musiałem zostawić samą pośród gęstwiny otaczających ją drzew. Opuszczone mury wydają się tęsknie wypatrywać lepszych czasów - oby się doczekały!



Słońce przygrzewało cudownie, a ja powoli wychodziłem z miejscowości. Cel wyznaczała mi autostrada, pod którą musiałem przejść. Troszkę psuła sielski krajobraz, bo okolica była naprawdę urokliwa. Cóż poradzić - signum temporis.

Mimo wszystko postanowiłem popas zrobić gdzieś dalej, żeby nie patrzeć na tę arterię. Zamarzyło mi się usiąść gdzieś pod drzewkiem, przy polu, oprzeć się plecami o konar i... po prostu relaksować. Klasyczny, turystyczny, leniwy obrazek. Rozglądając się za odpowiednim miejscem dałem się ponieść nastrojowi i zacząłem... śpiewać! W związku z tym, że mój śpiewnik jest ubogi zacząłem tworzyć w głowie jakieś żenujące wersy. Dzięki Bogu nikt mnie nie słyszał.

Koniec końców mojego włóczykijowego marzenia nie udało mi się spełnić, bo zwyczajnie nie udało mi się znaleźć odpowiedniego drzewka. Zszedłem więc z drogi i siadłem na brzegu pola wrzynającego się w las. Aż dziwne, że nikt nie wyrżnął tutaj wszystkiego!

Zrobiłem kilka kroków i... ała! W moją stopę wbił się wielki cierń. W stopę. Przez but. A miała być sielanka!

Wyrzuciłem paskudę gdzieś w bok i, szybko wracając do równowagi, rozsiadłem się wygodnie. Wyciągnąłem nogi i zrobiło mi się błogo. Oddychałem powoli, popijałem zimną wodę i cieszyłem oczy świeżą, żywą zielenią.



Jak mało takich chwil jest od pewnego momentu w moim życiu? Jedna na rok? Chyba nawet rzadziej. Non stop gdzieś pędzę. Nawet kiedy mam chwilę dla siebie to mi się spieszy. Dokąd? Po co? Żeby zobaczyć co jest za zakrętem? Przecież nawet nie sprawdziłem dobrze co jest tuż przede mną.

Błogie chwile sielanki upłynęły szybko i mimo wszystko trzeba było ruszać dalej. Jeszcze kawał drogi czekał mnie tego dnia. Tym bardziej, że za pasem była miejscowość Koźle, a tam - drugowojenny cmentarzyk i drewniany kościół.

Na pierwszym planie - cmentarzyk. Chociaż za nim on - napis na bramie części ogólnej cmentarza. Uwielbiam takie smaczki :).




Za niską furtką - obelisk i rzeźba klęczącego żołnierza. Dalej dwa rzędy krzyży, dedykacja "W hołdzie poległym..." i polegli wymienieni z nazwiska.

Wyszedłem z cmentarzyka, zamknąłem za sobą furtkę i skierowałem się do "centrum" miejscowości. Kilka kroków dalej i... ależ niespodzianka! Śliczny, drewniany kościół (pw. św. Szczepana) stoi sobie jak gdyby nigdy nic! W pierwszej chwili zrobiło mi się przykro, bo furtka ani drgnęła. Zależało mi żeby obejść obiekt. Całe szczęście - wokół murku prowadziła ścieżyna, więc napatrzyłem się na kościółek i kampanilę do woli. Rozległe, pofalowane pola zieleniły się wszędzie dokoła. Mała próbka Wysowej tak blisko Łodzi!



Wróciłem się kawałek, żeby zajrzeć do sklepu. Zachciało mi się czegoś smakowitego, więc po prosiłem o snickersa. "Nie ma" odparła ekspedientka i zaczęła gadać z drugą, że zamówiła w dostawie. Wziąłem więc marsa, bułkę słodką i ruszyłem polować na kolejne fajne miejsce na popas. Moja droga wchodziła miękko między pola. Wydawało mi się, że od teraz to już dopłynę do Strykowa, żeglując po zielonym morzu.

Wyszedłem z miejscowości piękną, prostą drogą, porośniętą po obu stronach rzędami drzew. Rozgryzałem batona niczym w reklamie, czując się niebotycznie pokrzepiony. A co! Niektóre reklamy nie kłamią!

Niezniszczalny Bajas stawiał krok za krokiem, a jego żuchwa twardo poruszała się z góry na dół. Pot zmysłowo szklił się na mojej skroni. Nic nie mogło mnie zatrzymać!


No... chyba, że pies. Albo coś co wyglądało jak pies. W każdym razie było duże, poruszało się na czterech kończynach i im bardziej się zbliżałem tym bardziej przyspieszało kroku. Wczoraj (piszę ten akapit, wstyd się przyznać, ponad dwa tygodnie po wycieczce, 25.04) Dominika stwierdziła, że psy to naprawdę lubią mnie obszczekiwać, kiedy jakiś osiedlowy burek kulturalnie obiegł moją ukochaną z wózkiem, żeby ustawić się przy moich łydkach i pojazgotać paskudnie.

Jak możecie się domyśleć - salwowałem się ucieczką. Nie biegłem, ale szybkim krokiem wycofywałem się w kierunku miejscowości. W międzyczasie minęło mnie kilka aut. Odważyłem się odwrócić i... nic nie było. Do tej pory nie wiem, czy był to pies (w lesie, który rośnie przy drodze powywieszane są wszędzie tabliczki "zakaz wstępu, teren prywatny" - może patrolował?) czy może coś innego i po prostu moja psychika spłatała mi figla...

W każdym razie odważyłem się na powrót. Zwierzęcia ani widu ani słychu. Z duszą na ramieniu przesuwałem się przy miejscu gdzie widziałem stwora i nagle...

- Może podwieźć? - odezwała się kobieta. Aż podskoczyłem. Jechała autem i wymyśliła sobie, że potrzebuję transportu. Możecie się śmiać, ale pierwsze o czym pomyślałem, to to że zaraz mi oznajmi, że lepiej tędy nie chodzić, bo biega tu krwiożercza bestia.
- Dziękuję - odparłem z idiotycznym uśmieszkiem. - W sumie to na spacerze jestem.

Wzruszyła ramionami i odjechała.




Minąłem zakręt i poczułem się względnie bezpiecznie. I tak co jakiś czas kontrolowałem plecy, czy nic mnie nie goni, ale było czysto. Za to droga przede mną - bajeczna! Piękne, rozległe, pofałdowane pola ciągnęły się bezkreśnie. Jedne zielone, inne jeszcze brązowe. W powietrzu pachniało ziemią. Słońce grzało mocno, ale było mi z tym bardzo dobrze. Szybko wróciłem do równowagi. Jednak natura to jest to!

Niestety, ledwo się w mojej głowie zakwitła idylla, a już zostałem sprowadzony na ziemię. Forpocztą wsi Tymianka było paskudne, brudne, pełne syfiastych maszyn i jakiegoś złomu gospodarstwo. Witaj znów cywilizacjo!


Miejscowość ciągnie się jakieś dwa kilometry zanim płynnie zmienia się w Stryków. Mijałem kolejne domy, co jakiś czas poprzedzielane ogrodami albo polami. Byłem już nieco znużony i odrobinę znudzony. Nie spodziewałem się fajerwerków, musiałem po prostu przejść swoje. I kiedy myślałem, że już nic mi się nie spodoba, moim oczom ukazał się niewielki staw, położony w środku pola.


Słońce ślicznie tańcowało na pomarszczonej tafli zbiorniczka. Obok rosły dwa drzewa, a w tle zieleniła się łąka. Bajeczny obrazek. Aż przystanąłem i westchnąłem. Chyba tego najbardziej brak mi w dotychczasowych wycieczkach i jednocześnie w najbliższym otoczeniu Łodzi (o samym mieście nawet nie pomnę!). Rzek, stawów, jezior - miejsc, gdzie można by spokojnie zasiąść i wgapiać się w nurt albo fale i słuchać szumu wody.

Niestety - tu same miniaturki, dopiero dalej rosnące w poważne, prawdziwe rzeki. Możemy być dumni - to zasługa wododziału pierwszego rzędu! Dla laików - przez środek Łodzi biegnie linia. To znaczy, wiecie, taka na niby. No i na wschód od niej są dopływy Wisły, a na zachód Odry, dwóch głównych rzek Polski. Jak to zwykle bywa - przy granicy jest ziemia niczyja. Ostała się sama drobnica.

Cóż. Wybiorę się jeszcze nad Rawkę albo nad Wartę albo nad Ner albo nad Bzurę i spędzę tam cały Boży dzień. Obiecuję sobie (i trochę Wam :)).



Nudna wiocha zmieniła się w przemysłowe przedmieście. Stryków rządzi - jest tam masa zakładów i centrów logistycznych, ale jak ma nie być? Krzyżują tu się dwie główne autostrady! Stąd wszędzie blisko!

W końcu przedmieście zamieniło się w centrum. Niezbyt estetyczne, prawdę mówiąc. Idąc od północy perspektywę zamykają bloki. Po ich minięciu oczom ukazuje się całkowity misz-masz architektoniczny - kamienice, fabryki - wszystko w innym stylu i rozmiarze, a pośrodku wszystkiego stoi... śliczny neobarokowy kościół pw. św. Marcina. Dorzuciwszy do tego cholernie ruchliwą krajową siedemdziesiątkę dwójkę, to można odnieść wrażenie jakby było się na koncercie heavy metalowym, a nie zwiedzało niewielką miejscowość koło Łodzi.




Tymczasem, kiedy usiadłem na ławce w skwerku znajdującym się obok kościoła, kiedy dałem odrobinę ulgi zmęczonym nogom, a drzewa osłoniły mnie od słońca - zrobiło mi się błogo. Z ogromną przyjemnością spędziłem tam kilka minut, łapiąc oddech. Zamierzałem jeszcze obejrzeć kościół z bliska, a także zerknąć na drugi - mariawicki.

Ale to za chwilę... :)



Zwlokłem się w końcu, obiecując sobie, że jeszcze pozwolę sobie na chwilę beztroski nad miejskim stawem. Obejrzałem z bliska świątynię i ruszyłem chodnikiem wzdłuż krajówki, zmierzając do drugiego kościoła. Szybko pożałowałem, że od razu nie śmignąłem nad staw. Matko kochana, takiej ilości samochodów dawno nie widziałem! To koło mnie, na wielkiej Broniewskiego, w czasach kiedy jeszcze nie było autostrady, było bardziej znośnie...

W końcu, nieco na chama (już się bałem, że będzie tak jak w Chinach - jak się nie zbierze dość dużo ludzi to nie przejdziesz :)), przeszedłem przez drogę i pozwoliłem sobie na dosłownie kilka krótkich spojrzeń na mariawicką świątynię. Zwyczajnie mi się nie podobała - to co będę męczył oczy :). Kościół, który wygląda jak jakiś magazyn, czy szopa - to nie dla mnie.


Zaciszną uliczką, o urokliwie wiejskim charakterze doszedłem do cmentarza mariawitów. Zastanawiałem się czym może się różnić od klasycznego, katolickiego. Otóż - niczym. Ale i tak warto było wejść, ze względu na pamiątkową... instalację, która jak żywa przypomina tytułowy tron z serialu na bazie książek Martina. Ile jeszcze takich odjechanych, oryginalnych, mikroskopijnych punktów dane mi będzie zobaczyć? Fantazja nie ma granic! A to po prostu ktoś zebrał sobie krzyże ze starych grobów i umieścił w jednym miejscu...


Odetchnąłem, zerknąwszy na staw ze wzgórza na którym stałem. Idę nad wodę, polenić się! Rozłożyłem się nad samym brzegiem, w miejscu gdzie nie było nikogo i z ogromną przyjemnością obserwowałem okolicę. Autostradę, która biegła nad południowym krańcem jeziorka; uczniów (gimbazę? :)) leniących się na przeciwległym brzegu; miasto z tej sielskiej perspektywy. A przede wszystkim gapiłem się na wodę i zamykałem oczy wsłuchując się w jej szmer.



Było mi doskonale. Z bólem zwlokłem się dwadzieścia minut później i poczłapałem w skwarze na pociąg. Ledwo zdążyłem - tak mnie wciągnęło lenistwo! Ale gdyby mi ktoś powiedział wtedy, że do końca miesiąca nie zaznam już takiej błogości, bo będzie lało, albo będzie zimno, albo będzie wiało, albo będzie szaro - a najpewniej wszystko naraz - zostałbym tak jak leżałem. Niech czas sobie leci. Świat niech pędzi.

Ja zostaję.

Coraz bardziej lubię to nasze Łódzkie :).


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz