wtorek, 18 kwietnia 2017

Słońce z kryształu | [ANGIELKA #1]

Dusimy się w oparach mdłej codzienności. Oddychając zbyt długo tym samym powietrzem stajemy się otępiali. Z żałosną tendencją do rozczulania się nad sobą siadamy nad obrzydliwie klejącym się stolikiem w pijalni i, zaciągając się petem (albo, co gorsza!, tym e-gównem, co ma w sobie tyle stylu co ekran dźwiękochłonny) mówimy słabym głosem do kumpla albo puszczalskiej kumpeli:

- Wiesz co? Potrzebuję więcej powietrza w życiu.

Towarzysz kiwa głową, odpala swojego peta i, zionąc odorem miernej podróbki piwa z koncernu, ciężko wzdycha. Nic się nie zmienia. Oboje nadal gnijecie, tak jak gniliście i będziecie gnili.



Alexandra, na którą wszyscy mówili Ola, chociaż sama najbardziej lubiła określenie "Alex" przyjechała do Łodzi z Anglii. Chciałem napisać, że tak samo jak pierwsza maszyna parowa Geyera, ale tę małpę sprowadzili z Belgii. Nie będzie błysku.

Niemniej jednak fakt jest taki, że w wieku siedmiu lat została wsadzona w samolot i wysłana w tym egzotycznym jak dla Brytola kierunku. Szybko odnalazła się w nowej rzeczywistości, po części dlatego, że mówiła płynnie po polsku (złapała język od dzieciaków imigrantów), a po części ze względu na podobieństwo miasta do jej rodzimych Liverpooli i innych Manchesterów. Pomogła jej też z całą pewnością ogromna skłonność do ryzyka, a w późniejszym czasie - do używek.

W ten sposób wyrosło to coś: brunetka z burzą włosów na głowie, zresztą ledwo odrastającej ponad półtora metra nad ziemię. Urokliwa na swój sposób, podobnie zresztą jak wszystkie zadbane (a przynajmniej - nie zaniedbane) dziewiętnastolatki na całym świecie. Takim pobłaża się najbardziej, co, notabene, skwapliwie wykorzystują.


Ola (wybacz, Słońce, ja wolę tę wersję!) wysiadła właśnie z dwunastki przy Radiostacji. Wiało tego dnia okropnie. Panie z niespiętymi grzywkami z trudem broniły się przed masowym wpadaniem na znaki drogowe i latarnie, a panowie mogli zapomnieć o kapeluszach. Front niósł poprawę pogody na bardziej wiosenną, ale chłodne podmuchy groziły bladym paluchem, przypominając że kwiecień plecień. Zima, ta największa suka ze wszystkich pór roku, musiała zawsze się pchać tam gdzie jej już od Bożego Narodzenia nikt nie chce.

Powietrze było cudownie przejrzyste, a słońce świeciło doskonale czystym światłem. Trwało popołudnie pobudzające jak aromatyczne espresso wypite o świcie w niewysokich, zielonych górach, podczas spaceru boso po zimnej od rosy murawie. Angielka wciągnęła powoli powietrze, aż szpilki mroźnego wiatru wbiły jej się we wszystkie zakamarki płuc.

Doskonale! Właśnie po to tu przyjechała, na te obrzeża Śródmieścia. Po kilkunastu nieprzespanych nocach, spędzonych w ciemnych, dusznych piwnicach i lokalach oficyn przy Piotrkowskiej uznała, że musi zaczerpnąć powietrza. Coś należało zmienić. Zbliżała się do dwudziestki i chciała zaskoczyć czymś samą siebie z tej okazji. W jaki sposób najlepiej zacząć takie transformacje?

Od odwiedzenia nieznanych dotychczas zakamarków miasta.


Oli nie ciągnęło w świat. Zapewne był to wynik jej podróży sprzed dekady. Jeśli wyjeżdżasz z kraju, którego językiem mówi ze dwa miliardy ludzi, do pieprzonego zaścianka jakim od czasu Potopu jest Polska, to odechciewa Ci się szukać na nowo furtki do globu.

Nie wiedzieć czemu Alex na dzień dobry... zawróciła i ruszyła w kierunku, z którego przyjechała. Zachciało się jej zobaczyć z bliska i przyjrzeć tej dostojnej alei, jaką stanowi ulica Narutowicza. Najpiękniejsza w Łodzi, chociaż bez szans na zwycięstwo w konkursie miss. Raczej przypominająca intelektualistkę w swetrze, z okularami o grubaśnych oprawkach na drobnym nosku, czytającą książkę Umberto Eco na ławce w parku. Dumną jak przedwojenna Polska. Zimna i wyniosła jak cały modernizm, którym jest szczelnie zabudowana. Obłędnie skąpana w dodającej jej tajemniczości zieleni.


Ola przeszła kilkaset metrów i zobaczyła kuszącą, wąską uliczkę. Cienie tańcowały frywolnie, rozbawiane przez coraz niżej kładące się słońce. Pierwsze, pełne życia i wigoru kwiaty i młode liście kolorowały pejzaż. Gałęzie zdawały się pęcznieć od nie mogących już wytrzymać w bezczynności soków.

Głupia dziewczyna jednak zignorowała to miejsce. Ledwo postawiła kilka kroków, a już żałowała że nie zajrzała w zaułek. Mogła się w wrócić, ale... to jakoś tak głupio. I do tego chyba niezbyt szczęśliwie - cofać się zaraz na początku spaceru? Niemądra! Trzeba było brać, kiedy los rozdawał! W typowo kobiecym geście zadarła wysoko nos i obraziła się na cały świat.

Los ma jednak znacznie więcej cierpliwości niż nasza Angielka. Otóż kilkanaście metrów dalej jest druga, bliźniacza uliczka prowadząca do serca tego sennego i tajemniczego wycinka Łodzi. Wychyliła ciekawsko głowę, zerkając w kwartał. "Można by tu kręcić Tajemniczy ogród albo coś w tym klimacie" pomyślała.


- A ty chcesz poznać tajemnicę? - wyszeptał prosto do jej ucha jakiś mężczyzna, a Ola aż pisnęła z przerażenia.
- Jezu, ale mnie pan wystraszył! - wrzasnęła. Stał za nią pięćdziesięcioletni facet i uśmiechał się dobrotliwie. W zasadzie powinna krzyknąć i uciekać gdzie pieprz rośnie - tak by podpowiadał rozsądek. Jak jednak mogliście się już zorientować - Alex do najrozsądniejszych osób nie należała. Stała w miejscu i gapiła się w niebieskie oczy mężczyzny.
- Przepraszam, nie miałem tego w zamiarze - odparł z powagą. - Ciekawi panią to miejsce? - spytał. Angielka pokiwała głową z zapałem. Miała dobre przeczucia co do tego spotkania.
- Zapraszam w takim razie na krótki spacer - rzekł i, trudno powiedzieć czy specjalnie czy przypadkiem, ruszając trącił dłoń Oli.

Szare, prostopadłościenne budynki zerkały na tę osobliwą parę swoimi dużymi, pełnymi smutku oczami okien. Wydawały się znużone swoim długim życiem i wyraźnie marzyły tylko o świętym spokoju. Nawet mocne promienie wiosennego słońca nie poprawiały im humoru. Nostalgia zamieszkała w tym miejscu, a nawet obrała je sobie na stolicę.




Mężczyzna wolno prowadził dziewczynę za sobą nie odzywając się słowem. Alex cierpliwie czekała na jego inicjatywę. Wyszli zza rogu i skręcili w poprzeczną uliczkę. Na jej końcu błyszczał w słońcu karmazynowy jeździec. Cudowny wynalazek światowej motoryzacji. Pechowe dziecko minionego ustroju, podobnie jak wielu rezolutnych przedsiębiorców urodzone zbyt wcześnie. Kto by pomyślał, że dwie dekady po zakończeniu produkcji tego cuda, firmy będą zbijać kokosy na miniaturowych samochodach?


- Podoba się pani Maluch? - spytał facet, grzebiąc w obszernej kieszeni płaszcza.
- Śmieszne autko - odparła banalnie.
- Bezużyteczne - skwitował mężczyzna. - Pali pani? - zapytał i wyciągnął w jej kierunku paczkę papierosów, którą w końcu wyłowił. Powietrze było tak świeże i czyste, że szkoda było psuć je tytoniowym dymem. Mimo to Alex poczęstowała się sztuką.
- Zjawiskowe miejsce - rzekła zaciągając się powoli. Czas jakby zwolnił i czuła się zobowiązana zachowywać się również niespiesznie. - Widzę w nim dużo Polski.
- Nie jest pani stąd?

Pokręciła głową. Facet uśmiechnął się.

- Tak myślałem. Ale wydaje mi się, że myśli pani bardzo po polsku. Długo pani tu mieszka? - spytał, wciąż wbijając wzrok w przeciwległy kraniec uliczki.
- Od siódmego roku życia. Dwanaście lat - odparła.
- To zdążyła pani coś niecoś już załapać od Polaków.
- Co ma pan na myśli? - zapytała. Zaśmiał się.
- Na przykład opalanie obcych z papierosów - rzekł. Alex zarumieniła się. - Żartuję - dodał po chwili. - Proszę nie brać tego do siebie. Ma pani w sobie tę swoistą, polską ciekawość i szacunek do drobnych rzeczy. Takich jak ten kwartalik.
- Sądzi pan, że Polacy są ciekawscy? Nie zauważyłam - odparła szczerze.
- A nie są?! - zawołał. - Wszystko byśmy chcieli wiedzieć! Jesteśmy narodem przeintelektualizowanych perfekcjonistów!
- W sumie... ma pan rację. A te drobne rzeczy?
- Niech pani zerknie na to osiedle - odparł z powagą. - Na te podwórka. Żywopłoty. Garaże. Wszystko na swój sposób zadbane, choć stwarzające pozory nieporządku. Polak nie musi mieć ładnie. Musi mieć po swojemu. Jesteśmy z tych co jadąc w gości pierwsze co robią to ustawiają wszystko, łącznie z gospodarzami, pod siebie.
- Tak jak pan mnie teraz? - spytała Alex, a warga jej nieznacznie drgnęła w próbie skrycia uśmiechu. Mężczyzna zaciągnął się resztką papierosa.
- Dokładnie tak - odparł. - Muszę już iść. Szukaj dalej tego co ukryte i nieoczywiste - rzekł i uciekł, jakby nagle się spiesząc.

Alex zastanawiała się przez dłuższą chwilę, czy nie spłoszyła jegomościa swoim pytaniem. Wychodziło na to, że tak. Trudno. Miło się rozmawiało. Ruszyła dalej, wciąż wolno stawiając kroki i bez przerwy zerkając we wszystkie zakamarki, starając się najciekawsze ująć ze wszystkich możliwych perspektyw.

Cienie kładły się już naprawdę nisko, więc Ola uznała, że pora wyjść z tego magicznego zakątka. Przejeżdżający z łoskotem niskopodłogowy tramwaj pozwolił jej powrócić na ziemię z tego dziwnego odrętwienia w jakie wpadła po rozmowie z mężczyzną. Pora wrócić do miasta.


Łódź stała się nagle żółta, jakby ktoś postanowił przenieść jeden z kolorów z jej herbu do świata rzeczywistego. Światło słońca, kwiaty, tramwaje, a z daleka nawet ludzie - wszystko było zabawnie żółte.

Angielka przyspieszyła kroku. Musiała mrużyć oczy, żeby móc obserwować świat przed sobą. Słońce odbijało się od szyb, karoserii aut i mokrej jezdni. Wysokie, dostojne kamienice stały w rzędzie wzdłuż ulicy niczym starsze, dystyngowane damy, zerkające z góry na przechodniów. Nie oceniały, ale ich oblicza wskazywały na surowość.



W oddali para zakochanych stała na środku chodnika i rozmawiała, co chwilę się migdaląc. Wyglądali strasznie dziecinnie i naiwnie w tym poważnym, ciężkim krajobrazie. Byli jak kwiatki z krzaków jakie mijała Ola - radośni, beztroscy, żyjący krótko, choć intensywnie. Wkrótce mieli zmienić się w całe krzewy i drzewa, budzące powagę dzięki doświadczeniu i stabilności.

Alex minęła (z odrobiną żalu) kultowy studencki pub. Chętnie zajrzałaby do środka na piwo albo kielicha, ale musiała trzymać się postanowienia. Dostatecznie nagięła swoje zasady paląc papierosa z nieznajomym.



Przez ogrodzenie mijanego po prawej parku zaglądała w kierunku białych ławek, na których nikt nie siedział. Ani jednego dziarskiego dziadka, zrzędliwej babinki, żadnych zakochanych, ani nawet podchmielonych studentów. Jakby wiatr wywiał ich ze stałych miejsc posiadywania.

Za to już z daleka wzrok Angielki przykuł młody, kilkunastoletni chłopak, stojący przy przejściu dla pieszych. Patrzył to w stronę słońca, to w drugą, jakby czekając na coś co miało się tu lada chwila wydarzyć. Kiedy Ola zbliżyła się do niego na kilkanaście metrów - wbił w nią ciekawskie spojrzenie. Poczuła się nieco speszona tym odważnym zachowaniem młodzieńca. Zapragnęła, żeby odwrócił wzrok, tak aby mogła uciec mu z pola widzenia, ale dzieciak ani myślał ustąpić.

Znaleźli się metr od siebie. Alex serce dudniło, chociaż nie wiedziała czemu się aż tak bardzo zestresowała.

- McDonald's czy Burger King? - zapytał chłopak. Ola stanęła jak wryta.
- Co? - odpowiedziała opryskliwie.
- To co słyszysz - skontrował dzieciak w tym samym tonie. - McDonald's czy Burger King? - powtórzył z naciskiem.
- McDonald's - odparła niepewnie Alex.
- Kurr... - zaklął pod nosem chłopak. - Wracam prosto do domu - powiedział sam do siebie, po czym szybko przeszedł przez ulicę i wskoczył do drugiego wagonu stojącej na przystanku dwunastki.

Angielka stała przez kilka minut, z tępym wyrazem twarzy gapiąc się na tramwaj, w który wsiadł jej "rozmówca". Widać potrzebował pomocy w decyzji, a Alex musiała mu się wydać wyjątkowo kompetentna jako doradca. Nie da się ukryć, że zawsze przyciągała wzrok przechodniów, chociaż sama nigdy nie potrafiła określić, którym konkretnie cechom swojej aparycji to zawdzięcza.



Odprowadziła wzrokiem dwunastkę i ruszyła jej śladem, ledwo trzeźwiejąc po porcji fastfood'u. Po tej stronie Kopcińskiego "Narutka" poważniała. Nie była tu jeszcze tak dostojna jak dalej, w okolicach Fabrycznego i cerkwi, ale budynki w tym miejscu rosły w górę, stojąc w równym rzędzie. Niektóre stroiły się w kiczowate tabliczki urzędowe, psujące nastrój jak chrupiąca w zębach prażona kukurydza na seansie "Zjawy".

Typek jarał peta na balkonie kamienicy i bezczelnie zerkał na Olkę, ale ta ostentacyjnie go zignorowała. Skręciła w prawo, w Wierzbową i wyrosła przed nią wielka, jasna ściana. Słońce uderzało w nią niczym gigantyczny reflektor, ale mur znosił to z godnością. W ogóle pęczniał z dumy, bo uformowany był na kształt zamku. Alex uśmiechnęła się gorzko. Zabawne, że w mieście bez zamków mają manię budowania podróbek warowni.



Weszła do parku Staszica. Przy szachownicy siedział starszy jegomość. Wyglądał jakby na kogoś czekał. Może na kolegę, który miałby ze sobą komplet figur?

Zignorowała go, ale oddalając się od mężczyzny czuła się przyciskana spojrzeniem. Nie wytrzymała z ciekawości. Odwróciła się. Ledwo okręciła głowę, a facet kiwał ręką, prosząc aby podeszła. Cóż, wybór należał do niej. Mogła odejść, ale pierwszy stopień do piekła wziął górę.


- Tak? - spytała kiedy zbliżyła się znów do szachownicy.
- Dokąd pani tak pospiesza? - odparł z estymą staruszek. Jego wodniste oczy, przez które prawie na pewno ledwo co widział (choć to co mu było potrzebne zawsze dojrzał) wyrażały bezkresną obojętność.
- Do Jaracza - odpowiedziała sucho Alex.
- Odprowadzę panią - rzekł mężczyzna i podniósł się z trudem z ławeczki.

"Czy oni powariowali dziś?" pomyślała Ola, po czym... uśmiechnęła się. Jakoś nie potrafiła sprzeciwić się temu sympatycznemu gościowi. Ruszyli ślamazarnie, a mężczyzna zaczął ględzić. Cóż, Angielka długo żałowała, że zgodziła się na to wszystko. Chociaż park wyglądał zjawiskowo, młode liście w milczeniu rozwijały się, pijąc sok z gałęzi, a słońce tańczyło bajecznie na mokrych asfaltowych alejach, to ona była prawdopodobnie najbardziej znudzonym człowiekiem na świecie. Stopy wyrywały ją w dal, a facet opowiadał monotonnym głosem o dawnych miłostkach, pracy i trudnościach mieszkaniowych. Gdy dotarli do skrzyżowania Jaracza z Uniwersytecką werbalizował swoją niespełnioną ambicję ogrodniczą.




- Wie pan, dziękuję bardzo, ale nieco się już spieszę, muszę gnać dalej - powiedziała Ola, nadspodziewanie grzecznie i cierpliwie. "Pozbądź się go i to już!" podpowiadał rozsądek, ale serce broniło się przed chamstwem.
- Oczywiście - odparł mężczyzna, chociaż brzmiał tak jakby w ogóle nie dotarły do niego słowa dziewczyny. Patrzył się teraz na znak drogowy. - Widzi pani - zakaz skrętu w prawo. Ja zawsze wierzyłem w komunizm. Wiedziałem, że jak ten kraj weźmie kurs na prawo to zacznie tonąć. Powinni takie znaki pod Sejmem postawić.


Tego było za wiele. Akurat zapaliło się zielone światło i Ola po prostu pobiegła przez pasy, byle jak najszybciej znaleźć się poza zasięgiem faceta. "Co za wynalazki mi się dziś trafiają!" pomyślała "Już nie można się w spokoju na spacer przejść?".

Od tego krótkiego sprintu zrobiło jej się duszno, chociaż powietrze robiło się coraz chłodniejsze. Groźne ciężkie chmury wisiały nisko nad miastem. W ustach miała nieprzyjemny posmak goryczy. Miała się przewietrzyć i odświeżyć, a póki co umysł zasnuwała jej coraz gęstsza pajęczyna.

Zastanawiała się czy to dobry pomysł, z tymi spacerami. Czy idzie w dobrym kierunku. Czuła się obserwowana i osaczona. Niespokojna. Wytrącona z równowagi. Czy miasto może dać odpowiedzi na jakiekolwiek pytania?



Chyba nie. Kierunek trzeba wyznaczyć sobie samemu. Bo nawet jeśli gdzieś na kamienicy znajdą się drogowskazy to i tak pokażą jednocześnie północ, południe, wschód i zachód. Ola opuściła głowę, zrezygnowana. Długo stała przed dziwacznym portalem, kompletnie nie pasującym do otoczenia, aż wreszcie zdecydowała - ruszam tędy!

Strzałka wskazywała zachód. Alex powzięła decyzję, że idzie w tym kierunku aż do Piotrkowskiej. Ruszyła dziarsko, odzyskawszy swoją werwę. Często wybranie jednej opcji z wielu uświadamia, że sam dylemat obciążał nas bardziej niż działanie, którego się podjęliśmy.

Chyba, że pierwszym co robisz jest złamanie powziętego postanowienia. Oli tak spodobał się majestatyczny gmach szkoły przy Sterlinga, że bez zastanowienia skręciła w tę krótką ulicę. Dawna Nowotargowa to łódzkie Pieniny - obszar może i mały w skali całego miasta, ale naszpikowany cudami.



Na przeciwko szkoły stał za kratami smutny Maluch. Kolejny tego dnia. Przypomniał Angielce o pierwszym napotkanym mężczyźnie. Dziwny był, ale miał w sobie coś przyciągającego. Niewielu z nich ma taką aurę. Podobnie jak niewiele ulic ma taką aurę jak Rewolucji.

Angielka skręciła w lewo i idąc wzdłuż brzydkiej, śródmiejskiej rabaty weszła do krainy nostalgii i odosobnienia. To chyba najbardziej sentymentalna z łódzkich przecznic. Ola mimochodem zwolniła kroku. Detale grały piękną, choć zbyt rzadko słuchaną melodię. Cóż, w czasach kiedy częściej niż w oczy patrzy się na dupy trudno prosić o smak i gust, a atuty Rewolucji nadają się tylko dla wysublimowanych obserwatorów.




"Jak to musiało być kiedyś?" myślała Ola. "W Łodzi i nie tylko. Czy mężczyźni byli rzeczywiście grzeczniejsi, mieli więcej klasy? Kobiety oddawały się tylko tym, którzy istotnie podbijali ich serca, a każda z nich pachniała jak Paryż? Spacerowano z natchnieniem, jakby unosząc się nad chodnikami? Pocałunki smakowały jak deser z najlepszej, szwajcarskiej cukierni w mieście? A może tylko taka pamięć pozostała po tamtych dniach, a w rzeczywistości wszystkie ręce były tak samo brudne jak dziś?".

Podniosły nastrój ginął im bliżej Pietryny. Kamienice rosły, ale stawały się też coraz bardziej obtłuczone. Puste, brudne chodniki zapełniały się klasycznym, śródmiejskim elementem. Po raz kolejny serce Angielki zakrywało czarne, półprzezroczyste sukno. Traciła wiarę w siebie i w możliwość prawdziwego odetchnięcia. Była coraz bardziej przekonana, że ręce były brudne od zawsze i będą takie już po wsze czasy.





Już prawie się poddała. Już myślała czy nie pójść zaraz do pubu i nadymić porządnie, jak to miała w dotychczasowym zwyczaju. Czystego powietrza już na świecie nie było, nawet jeśli to co tego dnia nawiało nad miasto wydawało się świeże i przejrzyste jak kryształ.

Wtedy zobaczyła tę piękną, skąpaną w pastelach chmurę. Jakby wyciętą żywcem z katalogu prezentującego dostojne świątynie w Chinach. Bajeczną. Idealną dla marzycieli, służącą do podróży od marzenia do marzenia. Ola aż przystanęła i wciągnęła powietrze. Mimo wszystko wciąż było doskonale zimne i rześkie, jak woda z górskiego strumienia.



W bramie po prawej zobaczyła kątem oka ruch. Wzdrygnęła się, kiedy skierowała tam wzrok, bo było to miejsce wątpliwej urody. Pachnące zbutwiałą wilgocią i ciemne. Pod sklepieniem wjazdu szedł mężczyzna. Alex wydawało się, że się uśmiecha, choć w półmroku trudno jej było dojrzeć jak jest faktycznie. "Kolejny" pomyślała. Była prawie pewna, że się do niej odezwie, a... miała złe doświadczenia.

- Dzień dobry - odezwał się jegomość, a jego melodyjny głos przyjemnie pogłaskał Angielkę. Szybko poczuła, że się rumieni.
- Dzień dobry - odparła, a jej głos zabrzmiał jak u rozochoconej nastolatki. W zasadzie istotnie nią była.
- Piękny wieczór prawda? - zagaił. - Czeka pani na kogoś? - dodał nie czekając na odpowiedź. Ola tylko pokręciła głową. Zaśmiał się głośno.
- To znakomicie! - zawołał. - Wybierałem się właśnie na herbatę i brakowało mi osoby to towarzystwa. Zechce pani porozmawiać? - spytał. Alex aż uniosła brwi z zaskoczenia.
- Na herbatę? - zapytała, może nawet nieco pogardliwie. Mężczyzna zmarszczył czoło, niezadowolony z odpowiedzi. - Nie, nie, nie! - zawołała zanim powiedział cokolwiek. - Proszę mnie źle nie zrozumieć! Znakomita propozycja! Po prostu... w życiu bym nie pomyślała, że wieczorem można iść sobie, ot tak, na herbatę!

Mężczyzna uśmiechnął się pobłażliwie.

- Nie widziała pani wiele? - zapytał.
- Nie - odparła Alex. - Do tej pory zdecydowanie za mało.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz