poniedziałek, 24 kwietnia 2017

Ile jestem w stanie dać? | DOZ Maraton Łódź 2017

Jak zapewne większość z Was już wie, chociażby z facebooka czy instagrama - we wczorajszym maratonie nie udało mi się osiągnąć żadnego z postawionych celów (poza ukończeniem). Ani nie poprawiłem życiówki, ani nie zszedłem tak blisko jak się da do 3.20, ani, przede wszystkim!, nie zaliczyłem kolejnego przyjemnego, choć wymagającego biegu na królewskim dystansie.

W sobotę zadałem pytanie - "da się?". Przez ostatnie jedenaście kilometrów i wszystkie godziny, które upłynęły od przekroczenia przeze mnie linii mety zmuszony byłem postawić inne - "ile jestem w stanie dać?".

Do Atlas Areny pojechałem przyzwoicie najedzony i w bardzo dobrym humorze. Od rana w głowie miałem jakąś taką... pustkę. Nie było optymistycznego entuzjazmu jak w Pabianicach, ale też złych przeczuć i przejawów paniki. Sądziłem, że to dobry znak, że głowa nie spłata mi figla i wszystko będzie zależeć od pracy moich mięśni i serca. A akurat o te ostatnie obawiałem się najmniej.

Wydawało mi się, że będzie znacznie cieplej, tymczasem chłód był naprawdę dokuczliwy, potęgowany przez silne, zimne podmuchy wiatru. Już od wejścia zaczęły pojawiać się pierwsze zgrzyty organizacyjne, ale do nich przejdę w końcowej części tekstu. Przebraliśmy się z tatą, zostawiliśmy depozyty, zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie drużyny Veolii (firma taty, która zasponsorowała nam start) i nie wiadomo kiedy zrobiła się 8.55.

Stałem na starcie, gdzieś pomiędzy balonikami na 3.10 i 3.20. O dziwo - przed samym startem poczułem głód i o dziwo zdecydowałem się zjeść jeden z dwóch batoników, jaki miałem. Ruszyliśmy. Uznałem, że ustawię sobie tempo takie jakie uznam za nieco mocniejsze od komfortowego i okazało się, że... biegnę na 3.10. Słońce świeciło przyjemnie, mnie się biegło bardzo dobrze i, przede wszystkim, lekko. W żadnym wypadku nie miałem poczucia, że się żyłuję. Kolejne sekundy zapasu rosły. Wiedziałem już, że połówkę pobiegnę bardzo przyzwoicie i z góry postanowiłem odpuścić tempo po przekroczeniu 21 kilometra.

Pierwsze symptomy kłopotów rozpoczęły się na 15 kilometrze. Znów poczułem głód. Chwilę później był punkt żywieniowy, na którym... no właśnie. Albo nie było tu bananów i pomarańczy, jakimi karmili nas organizatorzy, albo były w taki sposób ustawione, że zostały przeze mnie przeoczone. Tata też ich nie widział. Toteż nawet jeśli gdzieś tam były - nie świadczy to najlepiej o organizacji tego punktu.

Istotnego bardzo, bo jeśli ktoś nie miał ze sobą jakiejś awaryjnej opcji, to przez pół dystansu mógł się co najwyżej raczyć łyczkami izotoników. Ja miałem jeszcze jednego batona, więc nie zastanawiając się długo - schrupałem go. Opcja awaryjna na "po 30 kilometrze" odpadła po 15.

Dobiegłem do połówki w czasie 1.35.56. Cztery minuty gorzej niż w Pabianicach i cztery minuty szybciej od założonego tempa. Miałem godzinę i czterdzieści pięć minut na ukończenie biegu. Oznaczało to możliwość zejścia do tempa 5 minut na kilometr - w moim przypadku tempa wręcz leniwego.

W związku z tym balon na 3.10 powoli, powoli się oddalał. Podjadałem ile się dało na kolejnych "żywieniówkach", poprosiłem o dolewkę wody do bidonu, siknąłem i w ten sposób rozpocząłem ostatnią 1/3 biegu. Miałem ogromny zapas czasu i sporo wiary w swoje możliwości. Liczyłem się z ryzykiem ściany, gdzieś około 35 kilometra, kiedy mijaliśmy Arenę lub nieco później, na 37, kiedy bylibyśmy najdalej od mety przy końcowej pętli wokół Zdrowia.

Równo po 31 kilometrze wydarzyło się jednak coś, czego nie jestem w stanie opisać, ani do końca zrozumieć. Na Retkinii robiliśmy pętlę, która zaczynała się około 28 kilometra, zawijała na 31 i kończyła się na 34. Pierwsze 3 kilometry biegło się bez przerwy pod zimny i mocny wiatr. Lokalsi wiedzą, że ulica Wyszyńskiego to swego rodzaju kanion, wbity w dołku pomiędzy blokami i wieżowcami. Wiatr ma się gdzie rozpędzić.

Dokładne w połowie pętli zwyczajnie... skończyła mi się energia. To tak jakby w samochodzie skończyła się benzyna, bez zapalenia się rezerwy. Po prostu stanąłem. Mijały mnie kolejne osoby, a ja najpierw człapałem, a później przeszedłem do marszu. Wiedziałem, że jeśli nie zjem czegoś, to nie ma szans na powrót do biegu. Żywieniówka była na 34 kilometrze.

To był ten moment kiedy powinienem był mieć ze sobą batona. To był również ten moment, kiedy mój maraton się skończył.

Od tego miejsca, aż do samego końca powtarzałem w kółko jeden schemat - szedłem do punktu żywieniowego, jadłem ile się dało, popijałem wodą i izotonikiem, biegłem przez kawałek i znów, od nowa. W ciągu siedmiu maratonów nie przydarzyło mi się nic podobnego ani razu. Do tego jeszcze na tak wczesnym etapie! Coś niepojętego.

Pierwszy raz miałem realne myśli o zejściu z trasy. Nie z powodu bólu. Nie dlatego, że miałem już dość wysiłku. Po prostu z braku energii. Z całą pewnością urażona duma powodowała nie mniejsze spustoszenie od somatycznych czynników. Tyle przygotowań na marne! Tak znakomicie zapowiadający się start i... klops! Tak wcześnie!

Gdyby to wszystko wydarzyło się pięć kilometrów później - zrozumiałbym siebie i sytuację. Jednak do tej pory zastanawiam się - czemu stało się to tak wcześnie? Normą jest dla mnie robienie 120 minutowych wybiegań i często nie mam wtedy ze sobą nic do jedzenia, a jestem po lekkim śniadaniu.

Zmusiłem się do biegu na ostatnim kilometrze, ale kiedy wbiegłem na teren Areny chciało mi się płakać. I to tak mocno, że miałem trudności ze złapaniem oddechu. W środku hali nie wytrzymałem. Łzy leciały mi po policzkach. Przekroczyłem tę cholerną metę i padłem na kolana. Płakałem. Ratownicy dopytywali się czy wszystko w porządku. Fizycznie - tak! Poprosili mnie, żebym przeszedł za strefę medalową. Znów padłem na kolana. Mimo nalegań ze strony ratowników abym wstał - potrzebowałem kilku minut aby dojść do siebie. Wyrzucić ze łzami całe to niezrozumiałe cierpienie.

Gdzie popełniłem błąd? Co zadecydowało o porażce? I, przede wszystkim, czy to wszystko - te przygotowania, ten wysiłek w trakcie, ten ból na mecie jest czegokolwiek wart?

Widzę kilka czynników, które zadecydowały o takim rozwoju wydarzeń:

1. Przesadziłem z tempem na połówce. Być może nie powinienem aż tak "sępić" tych sekund. Z drugiej strony - chcąc zrobić 3.20 "na równo" powinienem odpuścić tylko cztery minuty. To aż tak wiele, że spowodowało ścianę już na 31 kilometrze?

2. Zjadłem za mało... w sobotę. Miałem zalatany dzień (jak zwykle - cały tydzień spokoju, a dzień przed startem hardkor) i w sumie zjadłem bardzo niewiele. Może ta energia, którą dostarczyłbym sobie w przededniu startu pomogłaby mi w momencie kryzysu? Śniadanie w niedzielę też zjadłem nieduże, ale przed żadnym startem nie udało mi się zjeść więcej niż dwa tosty. Tu jeszcze pomogłem sobie batonikiem. Czyżbym naprawdę potrzebował jeszcze więcej? Kto wie czy wtedy bym nie padł z powodu kolki, jak w 2014?

3. (tu już zaczyna się gdybanie i rozważanie czynników zewnętrznych) Było za zimno i wiało zbyt mocno. Na to zwróciła mi uwagę Dominika. Być może energia, która normalnie wystarczyłaby z zapasem na cały długi bieg była pożytkowana przez organizm na dogrzewanie? To by się zgadzało, bo problemy zaczęły się dokładnie w momencie, kiedy musiałem stawić czoła temu cholernemu wiatrowi i rzeczywiście było mi zimno, mimo trzymania tempa. Do tej pory musiałem sobie radzić w warunkach zbyt gorących. Czyżby kurtka zamiast koszulki i leginsy zamiast krótkich spodenek rozwiązały by problem?

4. To zwyczajnie nie był dobry dzień na bieganie maratonu. Osoby, z którymi rozmawiałem po biegu bardzo często zwracały uwagę na to samo co ja. Po prostu od pewnego momentu biegło im się do dupy. Bez żadnej wyraźnej, racjonalnej przyczyny. Brak słońca miał na pewno ogromny wpływ, bo to jest zawsze darmowa energia. Póki słońce było - było ok. Kiedy się schowało - zaczęły się kłopoty.

W ogóle aura w tym roku nie sprzyja. Ostra, niebezpieczna zima z ogromnym smogiem i przeciągający się start wiosny, z wiecznie zmieniającą się pogodą to zabójstwo dla organizmów. Po okresie przesilenia, gdzieś w marcu, powinno nastąpić rozprężenie. Przyroda powinna obudzić się do życia, a ludzie razem z nią. Tymczasem, gdzieś od półmaratonu w Pabianicach, czuję się osowiały i taki... wypluty. Nie chce mi się robić niczego, a kiedy się już za coś biorę - nie idzie mi. Jestem permanentnie zmęczony, choć robię niewiele. Mogło mi braknąć tego doładowania, jakie daje kilka, kilkanaście słonecznych dni.

Zresztą - Bóg wie co wisiało w powietrzu. Kilka godzin później nad Łodzią rozpętała się... burza. I to do tego z opadami czegoś pomiędzy gradem, a śniegiem. Musiały niezłe rzeczy dziać się z ciśnieniem, biometem i innymi czynnikami. Wiem, że to może brzmieć jak szukanie wymówek, ale moim zdaniem bardzo szeroko pojęte procesy pogodowe, czy może raczej - wszelkie możliwe zjawiska fizyczne, jakie dzieją się wokół nas, mają gigantyczny wpływ na funkcjonowanie naszych organizmów. Tylko o ile w normalnych, codziennych warunkach nie odczuwamy tego tak mocno - w kontekście ogromnego wysiłku, takiego jakim jest maraton, może to być czynnik decydujący o ostatecznym powodzeniu lub niepowodzeniu naszych założeń.

Prawdopodobnie każdy z wyżej wymienionych elementów zadecydował o mojej porażce. I, prawdę powiedziawszy, równie prawdopodobne jest to, że mimo całej tej zimowej harówy zwyczajnie nie byłem przygotowany na cokolwiek poniżej 3.30. Bo tak.

Maraton nie wybacza. Celując w czas będący na granicy możliwości trzeba się liczyć z tym, że aby osiągnąć cel zagrać MUSI dokładnie KAŻDY element. Musi być forma jako taka, musi być dyspozycja dnia, nastawienie psychiczne, odpowiednia pogoda, odpowiedni ubiór, odpowiednia trasa, a często także - odpowiednia ilość kibiców w odpowiednich miejscach. Dużo składowych.

Czy nie za dużo?

Tutaj muszę wrócić do tytułowego pytania. Ile jestem w stanie dać? Jak dużo jestem w stanie poświęcić dla realizacji celu, na który składa się tak wiele cząsteczek? W tym sezonie zdarzały się momenty, kiedy byłem na granicy wytrzymałości fizycznej i psychicznej. Kilkukrotnie kończyło się to boleśnie, a główne uderzenie trafiało moich najbliższych. I co? Finalnie coś nie zagrało i wszystkie wysiłki poszły na marne.

Najgorsze w tym wszystkim jest to, że mowa o tak dużym wysiłku, że niemożliwe jest powiedzenie sobie - a, spieprzyłem, ale trudno, za miesiąc poprawię. Najbliższa szansa za pół roku (oczywiście można wcześniej, ale to już zwyczajnie nierozsądne). Kolejne sześć miesięcy żyłowania się.

Maraton do tej pory dał mi wiele dobrego. Pierwszy pozwolił spełnić marzenie, drugi nauczył pokory, trzeci pokazał, że można z niego czerpać radość, czwarty - dał upragnione złamanie 3.30 i sportową satysfakcję. Dwa ostatnie, w Beskidzie Niskim, to była przyjemność sama w sobie. Wyczerpująca, ale wspaniała wycieczka na łonie natury.

Siódmy zostawił po sobie pustkę. Pierwszy raz poczułem, że to mnie w jakiś sposób niszczy. To już nie jest uodparnianie się na truciznę jak Rasputin, powolne, cierpliwe oswajanie organizmu z tytaniczną mordęgą. To jest łykanie cyjanku z pięćdziesiątki.

Mam w sobie ogromną wyrwę z przeszłości. Niespełniona ambicja zostania sportowcem gryzie mnie prawie każdego dnia. Bieganie miało być lekiem na tę dolegliwość. Miałem sobie udowodnić, że chociaż wielkim mistrzem już nie zostanę, to stać mnie na ciężką pracę i poprawianie swoich osiągnięć. Jestem chorobliwie ambitny i motywują mnie tylko najwyższe cele.

Tylko co jeżeli te cele są zbyt wysokie? Może na ten moment, przy moim trybie życia, codziennych obowiązkach, pasjach innych niż bieganie - nie jestem w stanie wyciągnąć więcej ponad to co osiągnąłem? Przynajmniej w kwestii maratonu.

Tata napisał mi wczoraj tak: "myślę, że 90% ojców po urodzeniu się szkraba odpuszcza całkowicie bo to ich przerasta. Ty nie odpuściłeś !!! Szacun".

Kurwa mać, może pora się opamiętać? Pogodzić się z pewnymi faktami i zadbać o to, aby z życia czerpać radość, zamiast udowadniać sobie, że jest się kimś innym? Maratony, owszem, biegać - uwielbiam je. Jednak biegać dla radości. Spokojnym, bezpiecznym tempem. Nieprzypadkowo mam ochotę wrócić na jesień do Poznania - bo tamten maraton był idealnym. Sto procent czerpania przyjemności z biegu, z relacji z innymi biegaczami, z kibicami. Rekreacja, rozrywka, a nie autodestrukcja.

Życiówki łamać, ale na piątkę, dychę, w połówce. Posmakować kiedyś biegów ultra, ale też w formule, hm, turystycznej. Bo, chociaż chciałbym wymazać wczorajszy bieg z pamięci, to jednak staję przed lustrem i jestem z siebie dumny. Przebiegłem maraton siedem razy. Siedem! Niektórym marzy się raz. Ja zrobiłem to wielokrotnie więcej i mam czelność zżymać się na siebie, że nie w 3.24 tylko w 3.34.

Myślę, że ta zadra we mnie zostanie. Że jeszcze kiedyś zdecyduję się na zejście jak najbliżej 3.20, a później na pokonanie tej granicy. Ale zrobię to wyłącznie w momencie kiedy będę mógł poświęcić maratonowi sto procent siebie. Kiedy nie będę musiał zarywać nocy po ciężkim treningu, bo Kuba ma problemy ze snem. Kiedy nie będę debiutantem, który staje na głowie, żeby się pokazać światu. Blogerem, który chce zrobić ze sobą znacznie więcej niż udało mu się do tej pory, ale aby to osiągnąć musi przedreptać niezły kawał globu.

Jeśli taki moment nie nastąpi, obiecuję przed samym sobą i przed Wami, że pogodzę się z moim 3.28 i będziemy razem, ramię w ramię zaliczać najróżniejsze maratony - wielkie, w dużych miastach, kameralne na arcyciekawych trasach, zdobywać korony i powiększać ogólny dorobek. Nie dla tempa. Dla radości. Dla przyjemności. Z tych samych pobudek, z których czyta się książki czy ogląda filmy. Dla rozrywki.

Tylko trochę mniej komfortowej :).


_____________________________________________________

W tym miejscu skończyła się "moja" część wpisu. Jeśli, Czytelniku, nie interesują Cię moje uwagi odnośnie organizacji biegu - daj sobie spokój z czytaniem :).

A organizacja była, niestety mizerna. To mój czwarty maraton w Łodzi i na pewno ostatni. Poziom spada z roku na rok, a oto i moje argumenty:

1. Pakiet startowy - koszulka, woreczek z logo sponsora (dostałem taki sam w Pabianicach, ale z logo imprezy - może to próżne, ale domyślcie się, który będę wolał nosić... Tak, zgadliście, wolę się nieco polansować :)), broszurka informacyjna, otwieracz do piwa (w kształcie stopy... z logo sponsora), kilka ulotek, JEDEN plaster na odciski i tubka magnezu do rozpuszczenia w wodzie. Koniec. Za 80 złotych. Zerknijcie sobie do mojego wpisu o połówce w Pabianicach. Tam cena była ta sama, ale tylko dlatego, że zapisałem się na tydzień przed startem. Pakiet zaś o wiele bogatszy. I z dedykowanymi rzeczami!

2. Organizacja w Atlas Arenie - depozyt znajdował się na zewnątrz, a do szatni można było dojść jedynie obchodząc halę. Wnętrze było zamknięte dla biegaczy (poza szatniami). 250 metrów wskazuje mi google maps jako połowa obwodu Areny. To odległość między wejściem głównym, a depozytami. Depozytami, dodajmy, również na zewnątrz. Przy takim wietrze i temperaturze jak wczoraj - czysta przyjemność.

Jednak przed startem to pikuś! Wyobraźcie sobie sytuację na mecie. Kończycie wyczerpujący bieg. W poprzednich edycjach wystarczyło skręcić nieco w lewo i stały stoły z wodą, izotonikami i owocami do przegryzienia. Tym razem tak nie było. Aby dostać cokolwiek do picia trzeba było... wyjść z hali (! Na to zimno!) i wolontariusze bezpardonowo wręczają Ci woreczek z prowiantem. Środek, owszem, bogaty. 0,7 wody, pół litra izotonika, bezalkoholowy lech w puszce (paskudztwo! smakuje jak pasta do zębów :)), jabłko i mieszanka bakalii. Będzie ponad 1,5 kilo wagi.

Odbierasz od razu depozyt (wciąż na zewnątrz) i... idziesz. Fosą. Wyjścia poblokowane. Nie możesz umówić się z najbliższymi pod stadionem ŁKSu, bo zwyczajnie tam nie wpuszczą Cię. Do hali z powrotem też nie, bo pan ochroniarz nie pozwoli (w środku jest punkt medyczny! Tata był świadkiem sytuacji, że ktoś domagał się wpuszczenia, bo potrzebował pomocy (skurcze) i nie został wpuszczony "bo nie wolno!". Więc idziesz, idziesz, idziesz i... lądujesz znów w hali! Bo żeby wyjść stąd trzeba dojść do głównego wyjścia - wzdłuż ostatniej prostej i po schodach na górę. Znów poprosiłem google mapsa o pomoc. Zanim zobaczyłem się z Dominiką przeszedłem co najmniej 350 metrów. Z 1,5 kilowym workiem w jednej ręce i ważącym pewnie ze 4 depozytem w drugiej. Po 42,195 km biegu. Brawo. Dzięki za udogodnienie :).

3. O punkcie żywieniowym w okolicy 16 km już wspomniałem. Na mapce jest zaznaczony, w "realu" jeśli był, to tak usytuowany, że go nie zauważyłem. Sorry, ale lecąc tempem 4,5 minuty na kilometr nie będę się pytał, czy może przypadkiem dostanę kawałek bananka i czy czasem ktoś go nie zapomniał. Tym bardziej, że tata, biegnąc znacznie wolniej też go nie widział, więc coś musiało być na rzeczy.

Może powinienem się był zapytać w jednej z aptek sponsora tytularnego imprezy? O ich zaznaczeniu na mapie (Bóg jeden wie po co? Miałem wpaść po aspirynę? Albo może po batonik, na którego zabrakło grosików, żeby wpadł do pakietu?) nie zapomniano...

4. Maraton zapowiadany był jako bardzo muzyczny i, rzekomo, najgłośniejszy w Polsce. Okej - kibice nie dopisali, ale w taką pogodę im się nie dziwię. Natomiast punkty muzyczne... najgłośniejsze, dające największą petardę, były na początku. Wątpię, że tam komuś trzeba doładowywania. Za to na końcu (okolice 37 kilometra), biegnąc pod górę niekończącą się Biegunową - cisza jak makiem zasiał. Hm.

Zresztą zespołom chyba też pogoda dała w kość, bo tata mówił, że bębniarze stojący w okolicach 30 kilometra ledwo brzdąkali, kiedy ich mijał. Nie dla każdego starczyło bitu...

Cóż... mając taką konkurencję jak Orlen Warsaw Marathon (organizację ocenię najpewniej za rok, odnoszę się tu do pompy z jaką promowana jest impreza) trzeba stawać na głowie, żeby zachęcić ludzi do udziału. Tymczasem było... przeciętnie. Sytuację ratuję nieco trasa, rzeczywiście ciekawa, choć ta druga połówka po Retkinii to nieustający dramat, czy to jest Maratońska czy Wyszyńskiego... Gdzieś jednak te kilometry trzeba nabić, a to bezpośrednia okolica Areny.

Mnie już nawet lokalny patriotyzm nie przekona. Pora posmakować czegoś innego!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz