środa, 5 października 2016

Połówka

Tak się składa, że mój synek kończy dzisiaj pół roku. W związku z tym obija mi się w głowie, niczym grzechotka po blacie stołu, kilka skromnych refleksji.

6 miesięcy to dużo czasu, czy mało? Na to pytanie odpowiedzieć musi sobie każdy samemu. Ja, patrząc wstecz, aż do dnia 2 sierpnia, kiedy to zapłakana Dominika, łamiącym się głosem oznajmiała mi na zapleczu w pracy, że jest w ciąży, stwierdzam, że to jest bardzo dużo czasu. Dużo może się wydarzyć. I tak jak dużo może się wydarzyć, tak każda sekunda z tych 15 811 200 zwiewa ekstremalnie szybko.

Nie da się w takim momencie nie myśleć o czasie i jego upływaniu. Tym bardziej, kiedy przez te ponad ćwierć wieku dotychczasowego życia człowiek pozwalał sobie obserwować przesuwające się wskazówki zegara całkiem egocentrycznie. Nie sposób obserwować jakichkolwiek zmian, bez stawiania punktów odniesienia. A stojąc samemu przez tarczą czasomierza odnieść możemy się jedynie do igły przesuwającej się nieustannie ponad tymi samymi dwunastoma liczbami. Marny to wyznacznik.

Wyznacznikiem też nie są inni, otaczający mnie ludzie. Zmieniają się zbyt wolno, z właściwym dla dorosłych, leniwym sposobem trawienia minut. Działają rutynowo, prawie nigdy nie pozwalając sobie na rewolucyjne zmiany, który mogłyby dodać do tego mdłego roztworu choć odrobinę kontrastu. Z gruntu nie różnią się niczym.

Z dziećmi jest inna bajka. Tym bardziej z niemowlakami. Od pierwszego dnia życia wszystko jest dla nich nowe. Zmieniają się nieustannie i rozwijają w niebywałym tempie. Nawet bez podglądania starszych zdjęć widać, że ten przypominający poczwarkę osesek z pierwszych dni transformuje się w dorodnego, charakternego bobasa.

Cudowne jest obserwowanie nowych umiejętności takiego szkraba. Podąża wzrokiem za zabawką. Podnosi głowę leżąc na brzuchu. Przewraca się z pleców na brzuch. Turla się (najchętniej z łóżka na podłogę :)). Wydaje podobne do "naszych" dźwięki ("powiedz "wełna"!). Uśmiecha się świadomie. Łapie za nos. Łapie za brodę i jest rozczarowany po jej ogoleniu.

Najlepsze, że żadna z tych umiejętności nie jest czymś wielkim. Nie zaczął chodzić. Nie mówi. Nie skacze, nie śpiewa, nie tańczy, nie oblatuje Ziemi balonem. Same drobiazgi.

Ale jak cieszą te drobiazgi!

To pół roku doświadczania siebie, wzajemnego poznawania i rozumienia (tak, tak! To jedna z najtrudniejszych do ogarnięcia rzeczy dla młodego rodzica - z dzieckiem trzeba się poznać, jak z każdym innym człowiekiem!) nauczyło mnie dwóch fajnych rzeczy. Chociaż sam fakt, że nie tylko Kuba uczy się ode mnie, ale i ja od niego, jest niesamowity...

Po pierwsze do celu dochodzi się małymi kroczkami (nawet jeśli się nie chodzi :)). Podziwiam tego chłopaka za niezłomność i systematyczność. Każdego dnia próbuje. Powtarza te same sekwencje ruchów, te same gesty czy zachowania. Sprawdza co się stanie. Eksperymentuje. W końcu dociera do celu, po czym... wyznacza sobie kolejny.

Przykład? Leżenie na brzuchu. Początkowo tego nie cierpiał, bo chciał podnieść głowę, a nie umiał. Dostawał szału. Jednak za każdym razem kiedy uparci rodzice układali go na brzuchu podnosił ją coraz wyżej i na coraz dłużej. W końcu to on przejął panowanie nad swoją łepetyną. Teraz misją było - samemu dostać się na brzuch, bo rodzice kładą za rzadko! To też w końcu osiągnął. Jeszcze 3 tygodnie temu nie umiał obrócić się na lewo. Dziś obraca się na obie strony. Podpiera dłońmi. Nieustannie próbuje raczkować, chociaż nadal marnie mu to idzie.

Obawiam się, że lada dzień będę siedział przy stole, a on dopełznie do mnie spod okna i spojrzy się swoim przeszczęśliwym pyszczkiem, oczami mówiąc "No siema Dadi!".

Drugie, czego nauczył mnie Kubi to to, że czas ucieka mi przez palce. Pół roku zleciało nie wiem kiedy. Najpierw dzień po dniu, później tydzień po tygodniu, a zaraz będziemy podawać jego wiek tylko w miesiącach, aż wreszcie tylko w latach. Pędzi to niezmiernie. Tym bardziej wiem, że muszę spinać pośladki i korzystać z każdej chwili. Dla niego, dla siebie, dla nas.

Nie ma na co czekać, bo ten autobus nie zatrzymuje się na przystankach. Albo łapiesz się poręczy z tyłu, jak na filmach, albo ochlapują cię auta na chodniku.

Pan Kuba z mojego wydawnictwa powiedział mi w połowie czerwca (czyli kiedy Kuba miał dwa miesiące i trochę), że podziwia mnie za to, że znalazłem motywację PO tym jak urodziło mi się dziecko. Bo wydaje mu się, że zazwyczaj ludzie, przywaleni obowiązkami, tracą chęć na wszystko.

Ja chyba potrzebuję mieć, hm, wroga. Konkurencję. Coś co mi zagraża. Co mi grozi ze strony Kuby? Pożarcie czasu. Jest strasznie absorbującym dzieckiem i wiem, że im będzie większy tym bardziej będzie to rosło. Nie mam więc miejsca na ociąganie się. Muszę łapać każdą minutę, każdą sekundę jaka mi zostaje. Nie chcę za dwadzieścia lat usiąść przed telewizorem w pustym domu, z którego właśnie dziś wyprowadził się mój syn i nie wiedzieć za co mam się wziąć, bo tyle rzeczy odłożyłem na później.

Mam zbyt dużo półroczy, podczas których chcę ćwiczyć moje podnoszenie główki, raczkowanie, chodzenie i gadanie. Skoro takiemu małemu człowieczkowi udaje się ciężką pracą osiągać sukcesy to czemu mnie nie?

Kuba, nie przestawaj pracować! Obiecuję Ci to przypominać każdego dnia, kiedy zakumasz, że może Ci się czegoś nie chcieć. Obiecuję też być dla Ciebie wzorem do podpatrywania. Wzorem pracy, ambicji i samodoskonalenia. Dziś nie oglądasz się na innych. Nie zastanawiasz co sobie myślą o Twoich przekomicznych pomysłach (tak, często płaczemy z Mamą ze śmiechu przy Twoich cudactwach). Niech tak zostanie.

Uczcie się od niemowlaków! Ich półówki dają znacznie więcej pożytku niż te nasze ;)!

Najlepszego Synku!

1 komentarz: