poniedziałek, 24 października 2016

Chleb

Słońce leniwie wypełzało zza kamienic na Piotrkowskiej. Był wczesny, niedzielny, sierpniowy poranek. Ulica była wyjątkowo, nawet jak na tę porę, opustoszała. Jedynie dwóch mężczyzn siedziało w ogródku jednej z kafejek i sączyło czarną kawę z białych filiżanek. Cały czas spokojnie rozmawiali.

- Szykuje się gorący dzień. - stwierdził jeden z nich, wyższy jegomość, w okularach i koszuli z krótkim rękawem.
- Też tak sądzę. - odparł drugi, krępy, w luźnym t-shircie z jakimś randomowym wzorem. - Powietrze już pachnie upałem. Którą to mamy godzinę, Paweł? - zapytał. Tamten zerknął na srebrny zegarek, który wisiał mu na szczupłej, lewej dłoni.
- Dwadzieścia po szóstej. Grzesiek, pytałeś się mnie o to jakieś dziesięć minut temu! - zaperzył się Paweł. Tamten machnął ręką.
- Masz rację. Dziwnie się czuję, bez telefonu w kieszeni i to dlatego.

- Nieświadomie się uzależniłeś, zresztą jak większość populacji. Taka nasza mała, groteskowa, boleśnie ludzka parodia teleportacji. Jesteś zawsze i wszędzie tam gdzie i z kim chcesz być. Wszystko to za skromną cenę - paranoję. - Grzesiek zaśmiał się i siorbnął kawę.
- Masz cholerną rację! Jedyne co bym skorygował w Twojej teorii - telefon pozwala nam być tylko z kim chcesz, internet - być z kim chcesz, gdzie chcesz i robić na co masz ochotę.
- Razem to połączenie niemal doskonałe.
- I zabójcze.

Uśmiechnęli się i rozejrzeli po, nadal opustoszałej, Piotrkowskiej.

- Co byś miał ochotę zjeść? - zapytał Grzesiek
- Chleb. - odparł Paweł.
- Ale jaki chleb?
- I to jest pytanie!
- To znaczy?
- Pomyśl sobie... Ilu ludzi, budząc się rano, albo robiąc zakupy dzień wcześniej myśli sobie "jaki chleb miałbym ochotę zjeść?"?
- Niewielu.
- Owszem. Kupują ten który jest pod ręką, w markecie w którym aktualnie są. Nie myślą: co to za pieczywo? Z jakiej mąki? Jak było wypiekane? Po prostu wydają złotówki na kalorie zaklęte w postać bułki.
- Chleb z marketu smakuje jak pieprzone mydło. - skomentował Grzesiek.
- A jakie to ma znaczenie? Kiedy istotą istnienia staje się konsumpcja, ważne jest aby konsumować. Jakość, charakter konsumowanych dóbr traci znaczenie. Kiedy wieziesz rodzącą żonę do szpitala przepisy przestają cię obchodzić. A jak ci się poszczęści to jeszcze, jak w "Nietykalnych", policja zrobi ci eskortę. - Grzesiek zaśmiał się. Paweł rozłożył dłonie w geście udawanej bezradności.
- To jaki ten chleb byś zjadł?
- Świeżo wypieczony. Ugniatany spracowanymi dłońmi starszej pani, która traktuje wyrabiane przez siebie ciasto jak świętość. Tworzenie, tak - tworzenie, nie produkcja, chleba jest dla niej złożonym, ale przepięknym rytuałem, realizowanym co tydzień. Zakwas pracuje ile potrzebuje, drewno do pieca jest dobrane z namysłem, a czas pieczenia znany co do sekundy, chociaż bez najmniejszej pomocy zegarka.

Grzegorz przełknął ślinę i panowie na chwilę zamilkli. W międzyczasie dopili stygnącą kawę i gapili się, każdy nigdzie, byle przed siebie.

- Paweł, kurwa mać. Powiedz mi. Skąd my się tu właściwie wzięliśmy? - Grzesiek przerwał ciszę. - Nie pamiętam chyba nic, poza dzisiejszym porankiem. Nie daje mi to spokoju. - Paweł westchnął ciężko.
- Długa to i skomplikowana historia. Ale mamy czas. Chce ci się słuchać? - zapytał.
- Pewnie. - odparł Grzegorz. - Zamieniam się w słuch. 

Paweł rozsiadł się wygodnie w krześle.

- Zacznę, paradoksalnie, od końca. Bo na końcu było grzybobranie.
- Grzybobranie?
- Grzybobranie, mój drogi. Trump i Putin urządzili sobie grzybobranie.
- Pierdolisz, że Trump wygrał wybory? - Paweł roześmiał się w głos.
- Ano wygrał. I mieliśmy dwóch idiotów na czele dwóch największych mocarstw. Jak przyszło co do czego to zaczęli sobie zbierać grzybki. Takie, wiesz. Po atomówkach. Później, ci co się jeszcze ostali, odpalili co im tylko zostało. Jak w pierdolony Nowy Rok. Sąsiad pokazywał sąsiadowi jakie mu fajerwerki zostały po wczorajszej imprezie. No i się udało.
- Co się udało?
- Dehumanizacja lub, jak wolisz, odczłowieczenie.
- Odczłowieczenie czego?
- Wszechświata.

Grzesiek pokiwał głową. Mieli rozmach, skurwysyny.

- Znaczy się zostaliśmy tylko my? - zapytał.
- Prawdopodobnie nie. Ale została nas tylko garstka. Bez szans na przetrwanie. Samice, jeśli jakieś są, bardzo szybko będą wyeksploatowane. - Grzesiek zaśmiał się gorzko.
- No, teraz to przesadziłeś! - zawołał. - Ale pewnie, jak zawsze, masz rację. Po co oni to zrobili?

Paweł zabębnił z satysfakcją palcami w stolik.

- No! To u ciebie lubię! Chcesz znać przebieg filmu, a nie tylko zakończenie! Zupełnie odwrotnie do całej ludzkości w XXI wieku! - Grzesiek dumnie wypiął pierś.
- Wiadomo! - skwitował.
- To było tak. Kiedyś człowiek był sobie człowiekiem. Jakkolwiek dla klasy rządzącej zawsze był z grubsza nieistotny, to jednak potrzebny. Ktoś harować musiał, żeby było co żreć, gdzie spać i kogo grzmocić. W XIX wieku powstał przemysł. Wiesz, to co można było do tej pory zrobić tylko za pomocą ludzkich, wyuczonych rąk, teraz można było machnąć maszynowo. Paru bystrych łebków jorgnęło się, że człowiek w związku z tym jest potrzebny już do niczego i zaczęli rozpędzać świat w prześliczną perspektywę całkowitej zagłady.
- Wiedzieli, że dadzą sobie radę sami?
- W dłuższej perspektywie - mieli taką nadzieję. 
- A jaki mieli plan?
- Zhomogenizować, ogłupić, wykończyć.
- Ciekawi mnie jak to dalej poszło.
- Wiesz, przez XIX i XX mieli koncepcje, ale brakowało środków, technologii. Wszystko zmieniły telefony i internet. Propaganda istniała od zawsze, ale nie było jak zmusić ludzi, żeby jej ulegali. Jeśli każdy wie, że propaganda jest propagandą, to to nie działa. Trzeba było ją jakoś zamaskować. Internet nadawał się do tego idealnie. Telewizja i telefonia tylko pomagały. Człowiekowi zaczęło się wydawać, że jest wszędzie, robi wszystko i jest wreszcie panem swojego życia. Serwowano pospólstwu materiały, niby przypadkiem, które tylko utwierdzały w tym przekonaniu.
- Podasz przykład?
- Hm. Niemiecka sieć handlowa, która reklamowała się biało-czerwonym serduszkiem i mówiąca, że kocha Polskę i Polaków? Cookies, czyli pliki, które zapamiętywały co robisz w internecie, a później podrzucano ci reklamy podobne do twoich wyszukiwań?
- Rozumiem. A co się stało z tradycjami? Ponadczasowymi wartościami? Tożsamością narodową?
- Rozlazły się. Niby każdy twierdził, że są dla niego ważne i o nich pamięta, a później katolicy i tak walili w niedzielę na zakupy. Nie widzieli problemu - święcili dzień święty. Tylko zapominali, że przez to ktoś inny tego dnia nie ma jak święcić.
- Żartujesz?
- Nie.
- A wyobrażasz sobie Żyda, który pracuje i każe komuś pracować w szabat?!
- Och, jak ci Żydzi zawsze bolą. Niepokorny, niezniszczalny naród. Polacy zawsze uważali, że też tacy są. Inni niż wszyscy. Lepsi. Ale i tak walili wódę jak Ruscy i byli beznadziejni w łóżku jak Niemcy. 
- Ano. Co było dalej?
- Państwa w zasadzie przestały istnieć. De facto rządziły korporacje. Znacznie większe, znacznie bogatsze i nie posiadające zbędnego balastu w postaci ziemi i narodu. Do zera wyrżnięto rzemiosło, które jeszcze w drugiej dekadzie wieku próbowało powstać, walczyć. Plankton jednak nie wygrał z wielorybem.
- A później była wojna?
- Tak.
- A kto walczył z kim?
- Nie wiadomo.
- Jak nie wiadomo?
- No bo wiesz. Ruscy się ścięli z Amerykańcami. Dalej poszło sojuszami - Europa za USA, Arabowie za Ruskimi i tak dalej. Tylko że jak przyszło do walki to nikt nie chciał iść na front. Nie opłacało się hamować produkcji.
- Ta!
- No! W obliczu globalnej rozpierduchy ludziom przestało zależeć. Śrubki, i tak dokręcone do oporu, zaczęły pękać. Praca stawała, firmy padały jak domino. Totalna, wszechobecna dezorientacja. W związku z tym mądrale, o których wspomniałem wcześniej, uznali, że pora pozbyć się ludzkości to pozbędą się problemu.
- Jak Hitler albo Stalin?
- Hitler albo Stalin to mieli chociaż klasę. Działali stopniowo. Podpierali się ideałami. Tamci po prostu wcisnęli "Delete". Żaden nie wpadł na to, że drugi wpadnie na to samo i się wyzerowali. 

Grzesiek podrapał się po głowie, nieco nie dowierzając.

- No dobra, a jak my się uchowaliśmy? - Paweł zaśmiał się w głos.
- To dopiero heca! Jak już było wiadomo, że będą napierdaczać, to kazali ludziom pochować się do schronów. Żeby było ich łatwiej wykończyć - w grupie. My żeśmy akurat szlajali się po Beskidach. Piliśmy jak psychole. Nie poszliśmy nigdzie, bo i po co? Jak dotarło do nas co się dzieje, to nazbieraliśmy żarcia i wódki i urządziliśmy sobie nie gorsze party niż oni.
- Czyj to był pomysł?
- Twój. Powiedziałeś, że słyszałeś, że wódka redukuje skutki napromieniowania. Jak widać teoria sprawdziła się, chociaż okupiłeś ją dziurą w pamięci. Zawsze miałeś słabszą głowę ode mnie.

Grzesiek wymierzył rozmówcy kuksańca.

- Ładnie się porobiło. I wszystko w imię czego?
- W imię wygody. Ludzkiej wygody.

Obaj westchnęli i popatrzyli po kikutach kamienic. 

- Idziemy się przejść? - zagadnął Grzesiek.
- Pewnie. Skołujemy jakąś flaszeczkę i będziemy czekać aż nas w końcu diabli wezmą. - skwitował Paweł. Ruszyli opustoszałą ulicą.

- Nie mogę uwierzyć w to, że doprowadziliśmy do samozagłady, bo woleliśmy jeść chleb z proszku. - powiedział Grzesiek.
- Ale tak się stało.
- Wiesz co bym zjadł?
- No co?
- Pączka. Takiego zrobionego przez babcię. Usmażonego na smalcu, z dżemem własnej roboty i lukrem, który wyjadałbym w trakcie ucierania.
- Nie wolałbyś go sobie kupić?
- Nie. Wolałbym ubrudzić dłonie. Poświęcić czas. Nie odebrać telefonu, bo musiałbym akurat wyjąć te pyszności z tłuszczu. Zmarnować dla jednego pączka tysiąc życiowych szans.

Paweł zaśmiał się i poklepał towarzysza po plecach.

- A ludzkość wolała zmarnować jedyną szansę dla tysiąca pączków.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz