niedziela, 5 czerwca 2016

Wsiąkam

Chociaż była 4 nad ranem, dopijałem kawę, samotnie trwając przy stoliku i gapiąc się w ocean. Fale migotały złocistymi płatkami, odbijając błyski iskier z ogniska, nieustannie podtrzymywanego przez grupę zdeterminowanych nastolatków. Cudownie było patrzeć na nich, nagich wobec siebie, nieskrępowanych ani jedną fałszywą nutą cierpienia. Pili, rozmawiali, krzyczeli. Co jakiś czas uciekali w mrok nabrzeża dać upust swoim tak wyraźnym skrajnościom. Biegli do cienia przybić stempel miłości, albo wbić nóż nienawiści. Umieli jeszcze żyć tym tak mocno, że nic na świecie nie rosło większe, od tych uczuć pielęgnowanych w ich sercach.

Chłodny, o tej porze, wiatr niósł ze sobą słono-słodki zapach zakwitłego morza i przegnitego drewna prosto z majaczącej w oddali uśpionej mariny.

https://mishahillier.com/
Kawa była przepyszna, ognisko trzaskało, a tysięczna latynoska, która mogłaby zostać kobietą mojego życia, dawno spała w objęciach innego typka, wciąż jednak mając smak moich ust na swoim podniebieniu. Wybacz, Słońce, niby mogę, ale jednak dalej od pocałunku nie odważę się zawędrować. Wybacz, Słońce, nie mogę, ale jednak odważam się na pocałunki.

Kofeina nie mogła zmyć przyjemnej pajęczyny, która kładła się na moich oczach, gdy gapiłem się w ognisko. Chociaż tkwiłem daleko od Ojczyzny, na Karaibach, widziałem w tych płomieniach wieczory z Karkonoszy, Bieszczadów, Niskiego, Tresty czy Jastrzębiej. Równie długie, równie nostalgiczne i równie ulotne.

Gitara smęciła w tle, jak zawsze gdy gdzieś w pobliżu tlił się ogień. Zachciało mi się usiąść z Tobą w Kredensie i, po znakomitej Alla Bascaioli z oliwą peperoncino, wypić o dwa kieliszki wina za dużo. Zwyczajnie tęskniłem. Nie ma podróży bez tęsknoty, bo żeby podróżować trzeba dokądś wyjść i chcieć dokądś wrócić. Donikąd można tylko błądzić.


Ostatnia kropla kawy wsiąkła w moją, wysuszoną alkoholem, tytoniem i wiatrem, wargę. Zerknąłem na zegarek. 4.17. Rozejrzałem się po nigdy nie pustoszejącej knajpce. Wciąż kręciło się tu sporo ludzi. Napotkałem spojrzenie młodego, ciemnoskórego mężczyzny, trzymającego w długich palcach szklankę z rumem. Uniósł brwi, jakby był zaskoczony faktem, że widzi mnie akurat teraz i akurat tu.

Sam mimowolnie też uniosłem brwi. Skąd ja się tu wziąłem? Na dalekiej Kubie, z filiżanką bez kawy przy stoliku, pachnącego perfumami migdałowookiej bogini, a jednocześnie tęskniący za zapachem Twoich włosów, śmiechem naszego syna i smakiem swojskiej jajecznicy na śniadanie...

Człowiek pełen paradoksów. Wypiętrzony przez skrajności niczym Himalaje. Wsiąkający we wszystko czego się tknie niczym tsunami w kilometry wybrzeża Filipin.

Mam kilka swoich koników i żaden się nie znudził.

Zaczęło się od łażenia po Łodzi. I pisania. Z tego wykiełkowała pierwsza książka. Za nią poszły spacery po mieście z mniej lub bardziej sympatycznymi gośćmi. Kupiłem sobie na nie czas, rezygnując z etatu bez wyrzutów sumienia. Blogowanie było wypadkową obu, dzięki czemu stanowiło świetnie uzupełniającą całość, synergiczną wartość. Im więcej pokazywałem kamienic, im więcej słów stukałem w klawiaturę, tym dalej spędzałem coraz dłuższe urlopy. Raz samemu, raz z Kubą (nomen omen), raz z Tobą, a najczęściej we troje.


Równie mocno co spacery i Ciebie kocham dolce far niente. Palący alkohol wieczorem, mocna kawa na śniadanie, literatura strona po stronie i sto tysięcy zachodów Słońca, w które chcę się gapić. Umiesz, Skarbie, wybaczać jak nikt inny, więc kradzież tych kilkuset spojrzeń obcych kobiet już dawno wybaczyłaś. Biegam w rytm nieśpiesznych werbli i Bóg wie ile to już kilometrów, ile to maratonów?

Machnąłem na barmana, pokazując gestem, że łyknąłbym jeszcze szklaneczkę rumu, którego notabene nie lubię. Ouzo też nie lubię poza Grecją. Tylko porto wchodzi mi wszędzie. Senność zaczynała wygrywać i z kawą i z moją, latami trenowaną, odpornością na zasypianie przed świtem.

Umoczyłem usta w przyjemnie palącym rumie. Kiedy rówieśnicy wciąż miotali się między paraliżującym paradoksem wyboru, a późnym rodzicielstwem ja miałem wysiłek daleko za sobą. Pot wsiąkł w ziemię z której wyrosły cudowne kwiaty. Warto było odpuścić przedwczoraj, popracować wczoraj, żeby lenić się dziś i mieć do czego wrócić jutro.

Chcąc nie chcąc, nawet pragnąc Bóg wie jak bardzo wolności, żeby gdzieś dojść trzeba iść, w gruncie rzeczy, po sznurku. Stawiać cegła po cegle, od fundamentów, aż po sam sufit. I budować jeden piękny dom, zamiast kilkunastu szop (chociaż każda w innym, unikatowym stylu!).

I kiedy położysz ostatnią dachówkę, będziesz mógł popatrzeć na rozgwieżdżone niebo ze swojego pokoju na poddaszu, o którym zawsze marzyłeś. Napijesz się kawy o 4 rano w nadbrzeżnej knajpce na Kubie. Wbiegniesz na metę piątego, dziesiątego, aż wreszcie setnego maratonu.


Po prostu pracuj, pracuj, pracuj. Nie ma innej kolejności, tylko trud i triumf.

Wypiłem resztę rumu jednym haustem. Rzuciłem banknot na ladę i wyszedłem z knajpy. A co było dalej? Nie wiem. Napiszę Wam kiedy dopracuję się tej kawy na Kubie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz