Mało kto w tamtych dniach ruszał się z domu, jeśli nie musiał. Większość lokali usługowych zamykało się "do odwołania", bo po 5 dobach bez odwiedzin ani jednego klienta każdy przedsiębiorca potykał się o próg opłacalności. Zresztą i tak pracownicy solidarnie zostawali w domach, wybierając suche ubrania, zamiast mokrych banknotów wypłaty.
http://sowa777.fotek.pl/fotka-92484 |
Żeby było zabawniej, temperatury utrzymywały się na równym poziomie dwudziestu kilku stopni. Namiastka tropikalnej pory deszczowej w samym sercu umiarkowanej strefy klimatycznej.
Dlatego ubierając się do wyjścia, a robił to co wieczór, decydował się na bawełniany t-shirt i tą starą, bezużyteczną kurtkę. Szybciej schła, a przy okazji umiejętnie tłumiła wyrzuty sumienia, że można było coś jednak na siebie założyć.
Liście na drzewach zieleniły się soczyście, tego roku wyjątkowo rozpieszczane ciepłem i wilgocią. Tworzyły ciepłą otulinę, dodającą otuchy każdemu kto odważył się kroczyć pośród wpatrzonych w siebie, cuchnących wilgocią kamienic łódzkiego Polesia. W gruncie rzeczy, dzięki wszystkim tym roślinom Mielczarskiego wyglądała całkiem przyjaźnie, a wręcz zachęcająco.
Wsłuchany w narkotyzujący dźwięk bębniących o kałuże kropel odwrócił się w prawo. Nie, to nie były omamy słuchowe - rzeczywiście z jednej z bram dobiegały chrypliwe męskie głosy. W mroku stała grupka lokalnych watażków, którzy - w normalnych warunkach - najprawdopodobniej już próbowaliby zaczepki w jego kierunku. Niestety, wielodniowy opad działał przygnębiająco także na nich, toteż ich zwyczajna jurność była znacznie, ale to znacznie przygaszona.
No i nie było co pić, bo zapasy już dawno się pokończyły, nawet zamknięte sklepy umiejętnie wyczyszczono, ale więcej nie chciało przyjechać. Jakoś ważniejsze okazało się dostarczanie żywności, aniżeli używek. A skoro podaż wymarła, to i popyt wymierał.
Uśmiechnął się ponuro. Deszcz spłukiwał każdy makijaż i każdą maskę. Odcięci od świata łodzianie, okazywali swoje prawdziwe oblicza. Jeśli w ogóle wystawiali nosy za drzwi własnego cieplutkiego (póki co) mieszkanka.
Apokalipsa? Armageddon? Drugi Potop?
Możliwe, że tak. I tak nikt tego nie wiedział, bo przecież w trakcie końca świata nie pojawi się na niebie napis "TO JUŻ". Ludzkość była być może wystawiana na największą od wieków próbę i w związku z tym nie robiła nic poza wystawaniem w oknie i udawaniem, że jest tak jak być powinno.
Przetarł twarz z wody i pokręcił głową. Skąd u niego ten katastrofizm, defetyzm i pesymizm? Prawda była taka, że takiego deszczu nikt się nie spodziewał i kilka prężnie (dotychczas) działających nitek tego cywilizacyjnego ekosystemu po prostu nawaliło. Przestanie padać i wszystko wróci do normy.
Jemu akurat nie zależało na tym, żeby przestało padać. Miał jak i po co żyć. Wraz z grupą podobnych sobie ludzi, trwonili swoją doczesność niezależnie od tego co działo się za oknem. Na to nie mieli wpływu, więc energię wykorzystywali tylko na to, co kształtować mogli swoimi dłońmi. Na muzykę, malarstwo, literaturę, a czasem, kiedy było już bardzo ciemno i bardzo późno na taniec i prokreację. Żyli prosto i zostawiali na kałużach ślady, jakich inni nie zostawiali nawet na świeżo wylanym betonie. Odciskali swoje dłonie, niczym szamani w jaskiniach, kilka tysięcy lat temu.
Wciągnął do nosa ciężkie, lepkie powietrze, obrzydliwie wilgotne i pełne oleistego zapachu kwitnących drzew. Zapach, zdaje się, ambrozji. Spojrzał przed siebie, stojąc na środku jezdni 28 Pułku Strzelców Kaniowskich. Krzyknął głośno, unosząc wysoko ramiona. Zdjął kaptur i radośnie podbiegł do parterowej kamieniczki. Zza okien już pobrzmiewały spontanicznie uderzane bębny.
Nacisnął na klamkę drewnianych drzwi. Otworzyły się bezdźwięcznie. Nie skrzypiały, bo regularnie o nie dbali. Stare nie znaczy popsute. Światło uderzyło go w oczy. Musiał przymknąć oczy, zanim przyzwyczaił się do jasności. Potężny, brodaty mężczyzna z szerokim uśmiechem i sentymentalnym spojrzeniem wyszedł mu naprzeciw.
- Już się bałem, że się potopiłeś! - zawołał przyjemnym basem i uścisnął dłoń przybysza.
- Panta rhei. - odpowiedział, odwzajemniając uśmiech - A skoro tak, to nic na tym świecie nie może utonąć.
Brodacz zmarszczył brwi.
- Jak zwykle nie mam pojęcia o co ci chodzi, ale dobrze cię widzieć. - skwitował. Co wieczór powtarzał wszystkim przybywającym, że dobrze ich widzieć. Dzięki temu, co wieczór czuli się dobrze. Bo się widzieli.
Przybysz sięgnął do kieszeni i skrzywił się, rozczarowany.
- Znowu to samo. A myślałem, że dzisiaj się uda. - powiedział, wyjmując z kieszeni przemokniętą do cna bibułkę pełną zawilgotniałej zawartości.
- Nie martw się o nic. Wczorajszy zdążył wyschnąć. - odparł brodacz, a w jego oczach zapłonął ogień. Podał przybyszowi suchusieńkiego jointa i zapałki.
Tamten skinął głową i przyjął podarek. Brodacz odszedł bez słowa. Przybysz zamknął oczy, włożył jointa do ust i zapalił go. Wciągnął dym do płuc i zrobił kilka kroków do przodu. Otworzył oczy i zobaczył duże pomieszczenie, pełne rozgadanych i roześmianych głów. Uśmiechnął się i wypuścił powietrze.
Nie było już deszczu, nocy i śmierci. Płonął ogień, a dzień nie schodził z nieboskłonu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz