środa, 15 marca 2017

Na pustyni łatwiej się rozpędzić

Tak się składa, że jestem osobą, która (trochę naiwnie) wierzy w sprawiedliwość. Może niekoniecznie w taką opartą na prawie, bo akurat na te bajeczki nie dam się nabrać, ale w taką na zasadzie - każdy otrzymuje tyle na ile zasługuje, jak najbardziej.

Podobnie zresztą wierzę w równowagę. Wszystkie działania związane z jakimś tematem muszą ZAWSZE, w konsekwencji, prowadzić do wyniku równego jeden. Albo do stu procent. Pozostaje jedynie kwestia podziału wkładu poszczególnych składowych tego procesu. Kto włożył ile wysiłku? Czyj wysiłek był istotniejszy? Kto powinien czerpać korzyści w pierwszej kolejności? Kto weźmie na barki straty? Obrazowo tłumacząc - nie ma znaczenia czy dojdziemy do celu idąc w lewo, a później prosto, czy najpierw prosto, a później w lewo. Efekt będzie jednakowy. Pytanie brzmi tylko - co będzie się działo po drodze?



Piszę te słowa w momencie dla mnie wyjątkowo trudnym. Chyba po raz pierwszy od bez mała dwudziestu siedem lat dosłownie wszystko co aktualnie robię i co zdecyduję się robić w przyszłości zależy tylko i wyłącznie ode mnie. Na moje kroki nie mają wpływu żadne zewnętrzne, obiektywne czynniki. Oczywistym jest dla mnie fakt, że za cokolwiek obecnie się nie wezmę - wkładam w to sto dwadzieścia procent mocy.

Tak już mam. Nie potrafię odpuszczać. Muszę bez ustanku kontrolować sytuację. Doglądać. Poprawiać. Zmieniać. To wymaga absolutnie całkowitego poświęcenia z mojej strony. Dzień w dzień ryję nosem o podłogę ze zmęczenia, żeby odnaleźć każde możliwe wyjście z labiryntu.

Poza tym, żyję w nieustannym przeświadczeniu, że jestem osobą wyjątkową. To chyba kwestia czaru rzuconego, przez poczciwego dziadka Jasia Bajasa, który patrząc na biegające boso po dywanie pacholę oznajmił, że "Mateusz to osiągnie najwięcej i będzie sławny". Wiele bym dał, żeby zamienić z nim teraz kilka słów. Może pomógłby mi zweryfikować te słowa, w stosunku do mojej aktualnej sytuacji.

Sytuacji, w której wszystko ma działać po mojemu. To to już nie wiem skąd mi się wzięło - kiedy do celu prowadzi jakaś droga, to pierwszym co robię jest zboczenie z niej i szukanie alternatywnej. Wolę dreptać wąziutką leśną ścieżynką, o której oprócz mnie wie kilka osób na świecie, aniżeli szerokim, brukowanym duktem, pełnym pędzących koni i spieszących się pielgrzymów. Trochę to można nazwać "nie chodzeniem na łatwiznę", ale dla mnie to bardziej "ucieczka z głównego nurtu". I to ucieczka zbyt często podszyta strachem, bardziej niźli potrzebą odmienności.

Do czego zmierzam? Otóż mam ostatnio wrażenie, że im więcej jest mnie we wszystkim, tym mniej korzyści z tego tytułu otrzymuję. Jakby każdy procent jaki dodaję od siebie do całości, zmniejszał o jeden stopień mój udział w zyskach. Chyba nigdy nie spotkałem się z tak dużą ilością zamurowanych drzwi. Nie da się wtedy nie zastanowić - po co majstrowałem przy zamku, albo szukałem właściwego klucza w grubaśnym pęku?

Muszę się dopraszać o wszystko. O zrozumienie, wyrozumiałość, wsparcie, pomoc, zainteresowanie a ostatnio (nowa moda?) nawet o odpisanie na wiadomość. Krzyczę w górską dolinę, ale mój głos nie odbija się echem. Jak kamień rzucony w długą i dawno wyschniętą studnię. Nawet nie wiem czy nadal leci, czy już spadł. Nie wymagam wiele. Wystarczy mi odpowiedź.

I pośród tej całej pustki, tej irytującej ciszy i wszechobecnej obojętności została mi jedna czynność, która jest doskonale sprawiedliwa i uczciwa. Bieganie. Jedyna rzecz jaką robiłem (i robię) w moim życiu, która nigdy mnie nie zawiodła i zawsze oddała dokładnie tyle ile ode mnie dostała. Dawałem mało? Efekty były mizerne. Dawałem maksa? Spektakularne.

W dniu pisania tego tekstu dałem sobie potężny wycisk na treningu. Mogę sobie na to pozwolić, bo czuję się znakomicie. Mimo trudności w styczniu, udaje mi się zachować zarówno regularność, jak i intensywność pracy nad formą. Już czuję jej zwiastuny w powietrzu, ale takie dni są kamieniami milowymi. Dzięki nim każdy kolejny krok jest jeszcze szybszy i jeszcze mocniejszy. Wkładam tak wiele jak nigdy i znów mogę marzyć o wrzeszczeniu na mecie w Atlas Arenie w Łodzi. Znów mam ciarki na plecach, kiedy wyobrażam sobie tę chwilę.

Myślałem sobie dziś jak wiele obojętności i braku zrozumienia spotkało mnie od różnych ludzi. Zabawne, bo nigdy od biegaczy. To chyba jedyna grupa społeczna, w której ktoś klepiący Cię po plecach na sto procent nie trzyma w dłoni noża. A wiecie dlaczego?

Bo żeby cokolwiek w tej zabawie osiągnąć trzeba to po prostu wybiegać. Każdy krok, każdy metr, każdy centymetr trzeba pokonać o własnych siłach. To nie rower, gdzie z górki można odpuścić pedałowanie. To nie biznes, gdzie złapiesz tłusty kontrakt, bo załatwi Ci go tata narzeczonej. To nie literatura, gdzie sprzedasz wiele, bo spiszesz jakieś śmieciowe story, ale ktoś umiejętnie wmówi ludziom, że umrą w umysłowej biedzie, jeśli nie spróbują tej klasyki.

Tu tak nie ma. Chcesz przebiec maraton? Tysiąc kilometrów trzeba machnąć w przygotowaniach. Czy jesteś od urodzenia wysportowanym dzieckiem szczęścia, czy właśnie toczysz finałową bitwę w walce z nadwagą albo alkoholem - jeśli nie odrobisz lekcji na czas, to zostaniesz zdrowo obity po mordzie. Za kantowanie tytuły dają tylko na uniwersytetach.

Jaki jest, moim zdaniem, największy i najgłupszy mit tyczący się biegania? Że najfajniej biega się z górki. Bo każdemu się wydaje, że wtedy się płynie nad asfaltem, a nogi w cudowny sposób odpoczywają. Gówno prawda. Owszem, grawitacja pomaga, ale trzeba przebierać obolałymi łydkami tak samo, jak przed chwilą po równym. Ba! Kto biegał kiedykolwiek po górach chyba zgodzi się ze mną, że może i wbieganie potrafi zniszczyć człowiekowi psychikę, ale kiedy przy zbieganiu dopadnie to charakterystyczne kłucie przy piszczelach (a nie daj Bóg jeszcze dojdą stawy kolanowe!), to odechciewa się żyć.

Biegacz nigdy nie ma łatwiej. Nigdy nie ma z górki. Sprzęt może nieco ułatwić, ale nie odwali całej roboty za Ciebie. To kształtuje tę unikalną pokorę, z jaką nie spotkałem się nigdzie indziej. Tę niedotykalną atmosferę istnienia wspólnej jaźni - jednostek cierpiących na te same dolegliwości.

To co opisuję brzmi chyba nieco jak horror, co? To po co się to robi? Żeby pocierpieć z innymi? Poniekąd tak. Ale najważniejsze jest to, że zawsze, ZAWSZE ma się podczas poważnego startu równanie w głowie. I jeśli liczby dodawane do siebie po lewej stronie występują mnogo i są duże, to to co znajdzie się za znakiem równości będzie wynikiem okazałym. I będziesz go mieć tylko i wyłącznie dla siebie. Dostaniesz każde pojedyncze "swoje" w ramach nagrody za cały dotychczasowy trud.

Nikt, przez swoją ignorancję, lenistwo czy egoizm nie zabierze tobie nawet okruszka z tego tortu. Chyba, że zrobisz to sam sobie. Ale wtedy łatwiej się pogodzić z porażką, kiedy wiesz, że wynikała tylko z Twoich błędów. Mnie do dziś nie zdarzało się myśleć o nieudanych, rozczarowujących startach dłużej niż dzień dwa. O porażce Polaków w karnych z Portugalią myślę z goryczą do dziś.

Zapomniałem jak duża moc kreacji istnieje w tej najprostszej z aktywności. Bieganie ma pewne czarodziejskie możliwości. Przez swoją banalną istotę: działanie + działanie = odpowiedni efekt, sprawia, że człowiekowi ulatują z głowy myśli związane ze zwątpieniem. Chęcią odpuszczenia. Poddaniem się.

Jeżeli tam to działa w ten sposób, to czy ten schemat nie powtarza się wszędzie wkoło? Powtarza się! Nawet jeśli proporcje nie są tak uczciwe i za dużą robotę można niejednokrotnie otrzymać lichą zapłatę.

Moi drodzy, ja odpuszczać nie zamierzam. Niestety macie do czynienia z wielokrotnym maratończykiem. Mnie przejściowe trudności mogą ugiąć, ale nie mogą złamać (parafrazując prezesa Bońka). Martwcie się lepiej co będzie, jak w końcu upomnę się o swoje.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz