poniedziałek, 27 marca 2017

Bez przekonania | Głowno - Bratoszewice | [WŁÓCZYKIJ #8]

Szósta rano. Pobudka. Myślicie, że jestem ranny ptaszek? O nie, nie, nie! Jestem ranny ptaszek, bo muszę być! Syn nie zna litości, chociaż i tak był dzisiaj wyjątkowo łaskawy. Przedwczoraj postawił nas na nogi o 5.30. Uroki rodzicielstwa.

Włóczykij zaplanowany na dziś wydawał mi się wyjątkowo... kiepskim pomysłem. Prawdę powiedziawszy ni w ząb nie miałem ochoty go robić, a uczucie to dojrzało we mnie, niczym pierwiosnek, kiedy poczułem jak bardzo ciężkie i zmęczone mam nogi. A biegaliśmy z tatą tylko godzinę! Najwyraźniej tempo było jeszcze mocniejsze niż się nam zdawało :D.

O 6.30 oznajmiłem Dominice: nie idę! W związku z tym, zgodnie z moją przepotężną asertywnością, dokładnie godzinę później stałem na przystanku i czekałem na autobus. Niebo było zachmurzone, ale wydawało się, że dzień będzie całkiem przyjemny. W powietrzu pachniało wiosną, ale ja tej małpie już nie ufam jak jeszcze jakiś czas temu. Dopóki nie poczuję słoneczka na skórze, nie zobaczę rozkwitających pączków, a PRZEDE WSZYSTKIM nie zmarznę - wtedy uznam, że to już. Wiosna nadejszła.





Zdecydowałem się wybrać Łódzką Koleją Aglomeracyjną, która standardowo nie zawiodła. Kilka minut przed dziewiątą wysiadłem na kameralnym dworcu w Głownie, który nie mam pojęcia czemu, przypominał mi... Hogsmeade - stację z Harrego Pottera. Czyżby zanosiło się na magiczny dzionek?

Dziarsko ruszyłem w teren. Od dworca jest kawałek drogi do centrum miasta, więc skoro i tak musiałem nieco nadrobić dystansu, to postanowiłem... nadrobić go jeszcze bardziej. A co! Zachciało mi się zobaczyć jak to te ludzie tu mieszkają.

Przeważnie w domkach. Dużo domków minąłem. Nie wiem od czego to zależy, ale na przykład tu czułem się przyjemnie, krążąc po uliczkach o podmiejskim (lub małomiasteczkowym) charakterze. Było mi raźno, a od mijanych mieszkańców biło sympatycznym wigorem. Kwestia pogody, czy kwestia charakteru miasta? Znam jedną osobę z Głowna (pozdrawiam Cię Kasiu!) i wychodziłoby na to, że to druga opcja jest właściwa.



Z mapy wynikało, że w widłach rzek Mrogi i Mrożycy znajduje się grodzisko. Jako że miałem tam rzut beretem (no dobrze... rzut beretem w wykonaniu Piotra Małachowskiego) postanowiłem zajrzeć. Samo miejsce... nie rozczarowało mnie. Kto wie co to jest i jak wygląda grodzisko, ten ma pojęcie czego się spodziewać, kto nie wie to służę pomocą:


Tak. Oficjalnie grodzisko to pozostałość po grodzie, czyli coś fajnego z historycznego punktu widzenia. Można sobie stanąć i powiedzieć - tu byli nasi i sobie żyli! Nieoficjalnie natomiast jest to porośnięty trawą pagórek. I już.

Ale i tak się jaram, że widziałem grodzisko w Głownie!

Wesolutki jak młody elf, hasający nago po polanie, zawróciłem w kierunku centrum. Minąłem... miejsce, które wydawało się być warsztatem samochodowym, ale miało w sobie też co nieco ze złomowiska. Wcześniej dobiegała stąd beztroska łupanka disco-polo, ale teraz leciał całkiem sympatyczny kawałek (nie łudźcie się, to rap). Słońce przygrzewało coraz mocniej, a mnie się zachciało wędrować!



Dotarłem do zalewu Mrożyczka, który, gdybym się uparł, mógłbym określić najdziwniejszym głównym placem miasta jaki znam. To właśnie do tego pokaźnego zbiornika wodnego "przyklejone" są najważniejsze w mieście rzeczy - rynek, kościół, cmentarz, droga krajowa czy... miejska plaża.

Co za rozmach! Serio, jezioro jest naprawdę imponujące (zważywszy, że to Głowno)! Może nie jest to Ełk, ale jest i na czym oko zawiesić i gdzie się zrelaksować, a i pewnie (gdybym przyszedł dwanaście godzin później) jest gdzie dziewczynę zabrać na romantiszny spacer. Jak przyjemnie znaleźć się przy takiej otwartej przestrzeni!




Skręciłem w alejkę, która miała zaprowadzić mnie na rynek. Panowie łowili ryby tuż za jazem spiętrzającym wodę, psy szczekały hałaśliwie, a mnie mijało tutejsze, rozleniwione pogodą towarzystwo. Nieśpiesznie ruszyłem ładną uliczką i kilka chwil później znalazłem się na Placu Wolności, czyli głowieńskim rynku.

Rynki w małych miejscowościach podzieliłbym na trzy kategorie: całkowicie rozjeżdżone przez auta, częściowo rozjeżdżone oraz unikające rozjeżdżenia. Ten należał do drugiej grupy, ale trzeba przyznać, że był fajnie zorganizowany. Od zachodu znajdują się miejsca postojowe i przystanki autobusowe, ale po ich minięciu wchodzi się na spacerową część placu, gdzie ruch uliczny nie doskwiera.





Śliczny, rozłożysty dąb szypułkowy (jeśli dobrze liczę - 114-letni) dumnie stoi po środku rynku. Posadzony został w dziesiątą rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości, czyli w 1928 roku. Wokół drzewa stoją liczne ławeczki, które aż zachęcały, żeby spocząć na nich chociaż na moment. Tym bardziej, że słoneczko przygrzewało. Szkoda, że na dębie nie było jeszcze liści, ale i tak to miejsce wydało mi się idealne do spędzenia... wagarów :). Nic tylko zwiać z lekcji, kupić sobie lody i słuchać szumu wiatru w koronie drzewa!

Ja oparłem się pokusie błogiego lenistwa. Dopadł mnie chyba wiosenny zew natury, bo miałem ochotę iść przed siebie, bez zatrzymywania się! Tak też uczyniłem. Wyszedłem z Placu Wolności i już widziałem oryginalną bryłę kościoła pw. świętego Jakuba, z efektowną kopułą. Pokusiło mnie, nie mam pojęcia czemu, żeby uciec z ulicy i przejść się brzegiem jeziora. Skutkiem tego, kościół zobaczyłem tylko od tyłu i pominąłem głowieński dworek. Nie pytajcie mnie dlaczego. Zależało mi na tym obiekcie...


Uroki wiosny, uderzyła mi do głowy :).

Ptaszki ćwierkały wesoło, a ja (znów nie wiedzieć czemu) postanowiłem... odejść od jeziora. Teraz! Bajas, popukaj się w Głowno... znaczy w głowę. Najpierw tak, a później siak i koniec końców wylądowałem przy najciekawszym ogrodzeniu cmentarnym jakie widziałem. Doprawdy, pasjonujące...


Zza cmentarza wylazłem na drogę krajową, którą chyżo gnały tiry. Cierpliwie znosiłem ich smród i hałas, bo przecież przyszedłem tu na własne życzenie. Głąb ze mnie czasami.

Wróciłem do zalewu i... zacząłem marznąć. Wiatr miał gdzie się rozpędzić, więc dość mocno dawał mi w kość. Zapiąłem się po samą szyję i dreptałem dalej zastanawiając się jak skończy się moja dzisiejsza wyprawa.

Otóż, zwiedziwszy to co chciałem w Głownie zorientowałem się, że: zajęło mi to godzinę oraz mam cholernie zmęczone nogi. Pierwotny plan marszu aż do Strykowa wydawał mi się niemożliwy do zrealizowania, zważywszy na fakt, że uparłem się, że zdążę na pociąg o trzynastej. Coś w tym planie należało zmodyfikować.



Najchętniej, powiem Wam, to wróciłbym na dworzec, a następnie do Łodzi. Byłem kompletnie bez formy. Właśnie przy torach kolejowych przyszło mi podjąć decyzję. Ostatecznie postanowiłem nie odpuszczać. Zrzuciłem na trawnik plecak, wyjąłem z niego mapę, a schowałem kurtkę, pociągnąłem łyk Muszynianki i oznajmiłem sam przed sobą: tylko do Bratoszewic, ale za to naokoło! W pobliżu był rezerwat przyrody, a nauczony doświadczeniem z Rąbienia uznałem, że nie wolno mi przegapiać takich miejsc. Kto wie, może właśnie tam czai się coś wyjątkowego?

Wyszedłem z miasta i od razu znalazłem się w lesie. Słońce wesoło prześwitywało pomiędzy drzewami dodając mi otuchy przed dalszą wędrówką. Nawet widok kapliczki, nie wiedzieć czemu, ucieszył mnie. Było mi po prostu dobrze i przyjemnie.



Znalazłem się na terenie rezerwatu o nazwie Zabrzeźnia. Parę chwil wcześniej szybko wyguglowałem co też chroni ten rezerwat i okazało się, że chodzi o jodłę pospolitą, a także zespoły lasu grądowego. Brzmi górnolotnie!

Dla laika grąd to po prostu las liściasty, ale kiedy idziesz człowieku do rezerwatu, to możesz być pewien, że będzie przynajmniej ładnie, nawet jeśli bez fajerwerków. Istotnie, las był uroczy i przyjemnie się na niego patrzyło. Rozstawione tu i ówdzie tabliczki informacyjne zachęcały spacerowicza do zainteresowania się na co rzeczywiście patrzy. Człowiek uczy się przez całe życie i to jest naprawdę świetne!




Minąłem małżeństwo spacerujące z pieskiem i zatrzymałem się przy ogromnym stole stojącym "w służbie popasu". Wyjąłem z plecaka batonika, z myślą o zjedzeniu go, ale drzewa szumiały tak przyjemnie, a ptaki ćwierkały tak radośnie, że nie śmiałem burzyć tej sielanki brutalnym szelestem plastiku z opakowania.

Dotarłem do rozwidlenia, przy którym stała ostatnia tabliczka mówiąca: tu gdzie patrzysz to już nie jest grąd, teraz jest bór. "O borze!" pomyślałem kiedy zerknąłem na mapę. Jeszcze miałem spory kawał do przejścia, a sił jakoś mi nie przybywało.

Tu zaczęła się cierpiętnicza część wycieczki. Na początku las zbrzydł, a słońce przykryły chmury. Zrobiło się nieprzyjemnie cicho. Wokół mnie - ani jednej żywej duszy. Tyle dobrego, że posiliłem się batonikiem. Zamarzyło mi się być już w jakimś bardziej... stabilnym i cywilizowanym miejscu.




Las się skończył robiąc miejsce dla wsi Karasica. Malowniczo położona przy rozległych, płaskich jak stół polach miała swój klimat, choć wydawała się jakby... opuszczona. Ani auta nie jeździły, ani ludzie się nie kręcili - tylko ujadające psy przypominały, że tutaj, wbrew pozorom, nadal toczy się życie.

Na pewniaka ruszyłem drogą i po kilkunastu metrach zawróciłem. Nie tędy miałem iść! Moja ścieżka prowadziła wzdłuż rozległego pola. Wlepiałem oczy w piękny krajobraz, ale chęci do marszu mi od tego nie przybywało. Kiedy idzie się po otwartym terenie, wydaje się jakby droga nie miała końca. Człapałem więc, walcząc z coraz bardziej doskwierającą ciężkością nóg. Wreszcie dotarłem do właściwej "odbitki". Skierowałem się znów na południe.




Tu też było bardzo ładnie. Zażyczyłem sobie poprawić humor jakimś efektownym zdjęciem. Niestety - jak na złość słońce przykryła wielgachna, gruba, ciemna i powolna chmura. Miałem wrażenie, że postanowiła spędzić w tym miejscu całą wieczność, tylko po to żeby uprzykrzyć mi wędrówkę. Gdzie nie sięgnąłem wzrokiem - tam widziałem plamy słonecznego światła. Tylko nie koło mnie. Jak w kreskówce, gdzie deszcz goni pechowego bohatera.

Troszkę lepiej zrobiło mi się po rozmowie telefonicznej z Dominiką. Na krzaczku rosły sobie bazie. Chmura wydawała się wreszcie przesuwać, choć wolno jak czołg pełznący po gruzach. Powodów do optymizmu nie brakowało, ale humor mi nie dopisywał.





Wylazłem na rozdroże. Musiałem zdecydować, czy idę lasem i później szosą, czy też przejdę się konnym szlakiem, prowadzącym przez łysy teren wzdłuż torowiska. Z wielkim bólem wybrałem pierwszą opcję, ale prawdę mówiąc do żadnej z nich nie byłem przekonany. Tym bardziej, że drogi strzegł dziwaczny, opuszczony budynek.

Las za budynkiem był paskudny. Zarośnięty i chaotyczny. Matko kochana, jak ja marzyłem żeby wyjść wreszcie na tę przeklętą szosę! Chciało mi się pić, ale jakoś nie miałem ochoty się tu zatrzymywać. Parłem twardo przed siebie, tym mocniej im bardziej nogi odmawiały posłuszeństwa. Droga, która z mapy wydawała się całkiem niedaleka, nie pojawiała się na horyzoncie.

Aż tu nagle - bach! Asfalt. Jeden i drugi samochód szurnęły z dużą prędkością obok mnie i szybko uznałem, że jednak tamten las nie był taki zły. Jak to się ładnie człowiekowi perspektywa zmienia, co?




Droga biegła prościutko, jak od linijki. Nie muszę mówić jak mnie to motywowało do stawiania kolejnych kroków. "Po coś tu przyłaził?" pytałem sam siebie "Miałeś się regenerować, a ty sobie dokładasz do pieca!". Tap, tap, tap, tap - podeszwy butów stukały o nawierzchnię. Gdyby nie jakaś absurdalna siła woli to chyba już dawno bym się zatrzymał, usiadł i tak został.

Mimo to parłem przed siebie. W końcu wszedłem do Bratoszewic. Niestety - do pałacu, który mnie diablo interesował musiałem jeszcze sporo się naleźć.

Znów poczułem się jak na pustyni. Ciężkie chmury przykrywały słońce, a mnie minęło dosłownie kilka aut. Aura wydawała się zapowiadać burzę - jakby jakieś nerwowe napięcie unosiło się w powietrzu. Może to dlatego nie spotykałem prawie nikogo?




Na stacji kolejowej upewniłem się ile mam czasu do pociągu i podreptałem dalej, wzdłuż szeregu domków. Szedłem i szedłem i szedłem, ale nic nie przykuwało mojej uwagi. Nuda!

W końcu dotarłem do pałacu! Zbudowany z rozmachem na początku XX wieku, otoczony ogromnym parkiem powinien być destynacją turystyczną numer jeden w okolicy. Niestety - nie jest. Dlaczego?

Ano popadł w ruinę, kiedy za PRL dostał się w ręce utworzonej tam szkoły rolniczej. Próbowano go wyremontować, ale kiedy w połowie lat 80. w budynku wybuchł pożar - zaniechano dalszych prac. Za to posadzono dwa okazałe krzaczory, żeby (tak mi się przynajmniej wydaje) przykryć fatalny stan budynku.




Bo chociaż obiekt wygląda fatalnie, to szkoła nadal działa. Mieści się w paskudnym budynku, barbarzyńsko wrzuconym w ten śliczny krajobraz. Uczniowie wędrują między szkołą, a internatem, a pośrodku stoi taka perła! Z której strony by nie spojrzeć - zachwyca. Zdjęcia nie oddają tego jak piękna to jest architektura. Aż się płakać chce, patrząc na stopień dewastacji obiektu. Gdyby to były jeszcze ruiny, jak w Woli Grzymkowej, niedbale rzucone gdzieś na uboczu, to może dałoby się to znieść.

Ale to jest czyjeś! Ten teren żyje! To powinno cieszyć oko, a nie odstraszać! Wstyd.





Z bólem serca oddaliłem się z tego miejsca. Niedaleko majaczyła jeszcze bryła kościoła, ale ja musiałem wracać na pociąg. Następną trasę (lub jedną z następnych :)) zamierzałem rozpocząć właśnie w Bratoszewicach, więc będzie jeszcze okazja to nadrobić.

Doczłapałem się do stacji, cierpliwie wysłuchałem paplaniny starszego pana jadącego do Łowicza i wsiadłem do ciepłego, wygodnego pociągu. Kiedy zmęczenie nóg nieco odpuściło, przewinąłem sobie przed oczami dzisiejszy spacer. Większość trasy szedłem bez przekonania, entuzjazm zostawiwszy, zdaje się, w Głownie. Jednak po odtajaniu pomyślałem sobie, że mimo wszystko było fajnie i było warto.

Tylko na przyszłość - mniej zmęczenia w nogach, błagam!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz