Co najlepiej wchodzi w piątek? Po ciężkim tygodniu w pracy - zamówiona, szybka szama, kilka kieliszków gorzały albo szklanek piwa, nogi wywalone na stół i... lenistwo! Odwlekana przez pięć dni celebracja tych niewielu godzin luzu, musi cechować się prostotą założeń, łatwością realizacji oraz ograniczeniem wkładanego wysiłku do minimum.
Dokładnie takie same priorytety przyświecały mi, gdy planowałem drugiego w ciągu czterech dni Włóczykija. Chciałem zrobić sobie pierwszą rowerówkę w ramach cyklu. W czwartek wieczorem machnąłem na treningu biegowym około 21 kilometrów w 90 minut. To był piątek, a tydzień dał mi mocno w kość. Relaksacyjna, rekreacyjna przejażdżka miała być tematem tekstu, który czytacie.
Opcje wymyśliłem sobie trzy - najbanalniejsza, czyli jak w mordę strzelił z Łodzi do Łasku; średnio banalna przez Rąbień do Aleksandrowa; niebanalna gdzieś za Tuszyn, przez Będków, a wracając przez Kurowice. Kusił mnie ten Łask (kusi od czasów kiedy napisałem ten przeciętny tekst), ale mam na niego inny pomysł, a nie chcę dublować tematów. Opcja niebanalna, po zliczeniu, z grubsza, kilometrów przerażała ogromem pracy do wykonania. Tyle pedałować nie będę.
Padło więc na koncepcję średnią. W sumie to nawet fajnie, myślałem sobie, bo zamknę w ten sposób temat miast najbliżej przytulonych do Łodzi w ramach aglomeracji.
Pogoda zapowiadała się świetna, chociaż miało dość mocno wiać. Co to jednak dla mnie, zaprawionego w niejednym boju cyklisty (UWAGA SUCHO - żeby nie powiedzieć "pedała")? Wiatr to był mocny dziesięć lat temu, jak jechaliśmy z tatą z Jastrzębiej Góry do Pucka i hulało tak mocno, że z górki musiałem pedałować mocno, jakbym wjeżdżał na Rysy.
Jak możecie się domyślić - kiedy jechałem przez "piękny", zabudowany domami z lewej i z prawej i z asfaltową drogą po środku, Rąbień, z mych ust dobywała się pieśń pochwalna, dość mocno zabarwiona łaciną. Wołałem peany na temat złośliwości aury, moich upierdliwych pomysłów na życie oraz na atrakcyjność Rąbienia.
Całe szczęście, bez większego trudu, znalazłem odbitkę na czerwony szlak, do lasu, który miał zaprowadzić mnie prosto do rezerwatu przyrody Torfowisko Rąbień. Z nieskrywaną ulgą skryłem się pomiędzy drzewami i zatrzymałem, aby złapać oddech oraz równowagę psychiczną. Tu nie wiało prawie wcale, było cicho, a przede wszystkim - coś się działo.
Posiliwszy się kilkoma łykami wody wsiadłem z powrotem na mojego błękitnego rumaka i popędziłem ile sił w nogach przed siebie. No dobra. Prawdę mówiąc to w ogóle nie pędziłem, bo co chwilę stawałem, żeby robić zdjęcia. Wypatrywałem oznak torfowiska, zastanawiając się czy będę w stanie rozpoznać gdzie się zaczyna i gdzie kończy. Wiecie - różnie z tymi rezerwatami bywa. Zawsze trzeba być czujnym, czy nie trafiło się na obszar rozległy, acz chroniący jakiś wycinek terenu, gdzie rośnie mała, unikalna, śliczna roślinka. Dla koneserów.
Ja, póki co, koneserem przyrody nie jestem (choć zamierzam kiedyś zostać!), podchodzę do jej eksploracji zupełnie amatorsko. Tym większe było moje zadowolenie, kiedy las nagle zniknął, a pojawił się rozległy, podmokły teren, porośnięty wysokimi pożółkłymi trawami. He, pomyślałem z miną idioty, to tu!
No jasne, że tu, głąbie. Torfowisko to torfowisko i nie da się go pomylić z czym innym, a już na pewno nie z lasem.
Mniejsza jednak z moimi dziwnymi wyobrażeniami na temat świata, bo trafiłem w naprawdę ładne miejsce! Jestem wielkim fanem Biebrzy i otaczających ją hektarów łąk, bagien, rozlewisk i innych podmokłych elementów, więc poczułem się... fajnie. Nie trzeba jechać daleko, żeby popatrzeć na krajobraz choć trochę podobny do tamtego! Rodzice - wybierzcie się!
Z niemałą przyjemnością na przemian przemierzałem ścieżki wokół torfowiska i trzaskałem zdjęcia. Muszę większą wagę przywiązywać do obecności rezerwatów, przy planowaniu moich tras.
Kiedy już nasyciłem zmysły przyrodą, uświadomiłem sobie, że... mam lepszy humor! Obcowanie z naturą ma ogromny wpływ na redukcję stresu, napięć i zmęczenia, a poza tym jest po prostu przyjemne. Polecam każdemu dwa czy trzy razy w tygodniu wyskoczyć na godzinkę do lasu - jak ręką odjął!
Może nie z uśmiechem na ustach, ale z pogodą ducha w sercu wjechałem do Aleksandrowa. Nawet nie przeszkadzało mi zbytnio, że jest pod górkę! Mijałem rzędy parterowych domów ustawionych przy ulicy. Małomiasteczkowy krajobraz, ale to nie jest określenie pejoratywne. Tym bardziej, że kiedy wydostałem się z kotła rur wydechowych u zbiegu krajowych 71 i 72 wjechałem na... śliczny rynek!
A gwoli ścisłości to plac - nazwany imieniem Tadeusza Kościuszki. Jakże ładne to miejsce! Zadbane, poukładane, czyste i niepretensjonalne. Moim faworytem jest niebieski ratusz, bezpardonowo odstający od wszechobecnego beżu i rozwodnionej żółci (ale paskudne określenie wymyśliłem ;)), które rządzą na większości tego typu budynków. Ładne są też (chociaż już w klasycznych kolorach) kościoły pw. św. Rafała i św. Michała oraz św. Stanisława Kostki. Koniecznie trzeba zwrócić uwagę na dawną Pastorówkę,
Przespacerowałem się wzdłuż pozostawionych na pamiątkę torów tramwajowych, po dawnej linii 44, zerknąłem na kameralny park miejski i stanąłem obok Rafała Bratoszewskiego. Pomnik założyciela miasta, z podziękowaniami od mieszkańców? Ciekawe kto z Łodzian wie w jak... znaczącym miejscu jest ulica Rajmunda Rembielińskiego i co się musiało wydarzyć, żeby jego pomnik pojawił się na mapie miasta (dosłownie i w przenośni)? I w ogóle kim był i czym sobie zasłużył dla rozwoju miasta.
Bratoszewski nie był skory do rozmowy na ten temat, nostalgicznie patrząc się przed siebie, na południe. Tak, panie Rafale, stamtąd przyjechałem i tam się wybieram, ale zanim to nastąpi to jeszcze dwa miejsca chcę zobaczyć w Aleksandrowie. Cmentarz żydowski i jeden nagrobek na cmentarzu katolickim.
Chociaż określenie "cmentarz żydowski" to dość spore nadużycie. Raczej mówimy tu o pozostałościach. Dosłownie kilka macew smutno wystaje z ziemi, a reszta ułożona jest w stertę i... sobie leży. Taki obrazek przypomina, że naprawdę warto pamiętać o miejscach takich jak Piotrków Trybunalski.
Z westchnieniem oddaliłem się w kierunku cmentarza katolickiego. Nie zamierzałem zwiedzać. Po prostu chciałem ukłonić się przed grobem legendy łódzkiej i polskiej piłki nożnej, zmarłego pięć lat temu (jak ten czas leci...) Włodzimierza Smolarka.
Po oddaniu hołdu wróciłem na plac Kościuszki. Przyszła pora zdecydować co dalej. Co miałem zobaczyć to już zobaczyłem, więc z czystym sumieniem mogłem wrócić do domu. Byłoby to tym bardziej rozsądne, że zmęczenie doskwierało mi mocno. Nogi dobrze pamiętały wycisk z poprzedniego wieczoru. Co w związku z tym zdecydowałem?
Że pojadę w dokładnie przeciwnym kierunku! Słońce grzało mocno, wiatr jakby się uspokoił, a ja kupiłem sobie flaszkę coli oraz gorzką czekoladę i poczułem się gotowy na wyzwania jak nigdy! Trasa była relaksacyjna, cały czas z górki, aż do miejscowości Wola Grzymkowa. Odbiłem w prawo i obrałem kurs na... Grundwald.
Nie muszę mówić, że miałem różne durne skojarzenia w związku z nazwą miejscowości ("któż by pomyślał, że taka ważna bitwa miała miejsce pod Łodzią!"), ale okazało się, że... nazwa pojawiła się tutaj nieprzypadkowo! Cała historia opisana jest w komentarzu jednej z Czytelniczek pod tym tekstem, ale w skrócie - nazwa wsi powstała na pamiątkę czterysetnej rocznicy słynnej bitwy.
Byłem z siebie wielce zadowolony, gdy jadąc dalej drogą, zza krzaków dojrzałem sporych rozmiarów ruiny XIX-wiecznego dworku. W pierwszej chwili zerknąłem na nie tylko z daleka i już miałem ruszać dalej, ale coś mnie tknęło i wróciłem się pod sam budynek. Malowniczo położone pozostałości dworku, skąpane w słońcu i morzu żółtej trawy utwierdziły mnie w przekonaniu, że nie ma co oglądać się na zmęczenie, bo świat wynagradza poświęcenie.
Obejrzałem się w lewo. Wąska droga uciekała w pole. Ustawiłem aparat, widząc szansę na dobry kadr. Kliknąłem przycisk, aby zrobić zdjęcie i... nic się nie stało. "Co jest?" pomyślałem i zerknąłem na wyświetlacz.
"Change accumulator". Bateria padła, a wraz z nią opadły mi wszelkie możliwe "witki". Taki piękny dzień! Taka śliczna trasa, którą dopiero co zacząłem! Co ja teraz wrzucę na bloga? Co ja teraz będę trzymał sobie w archiwum, gdybym kiedyś zastanawiał się co jest tu, a co tam?
Odechciało mi się wszystkiego. Robię te wycieczki głównie dla siebie i po to, żeby o nich napisać, ale zdjęcia też są bardzo ważne. Chwilę gniewałem się, że nie podpiąłem baterii kontrolnie do ładowarki (bo przecież na wyświetlaczu były trzy kreski, znacie to: 29 godzin i 50 minut pracy i pokazuje full naładowanie, a później przez dziesięć minut jest jedna kreska i sprzęt pada...). W końcu jednak podjąłem decyzję, że kontynuuję przejażdżkę. Obiecałem sobie, że tak szybko jak to tylko możliwe wrócę tam i uzupełnię lukę.
Zdjęcia w dalszej części tekstu nie tyczą się tego o czym piszę! :)
Było ładnie. Oglądałem piękne krajobrazy i nasłuchiwałem śpiewania ptaków, równie co ja szczęśliwych z niewątpliwego nadejścia wiosny. Zbliżałem się do wsi Zgniłe Błoto, słynnej ze swojej oryginalnej nazwy. Jakkolwiek można się z tego nabijać, to nie da się ukryć, że miejscowość nosi imię wyjątkowo odpowiednie. Po obu stronach drogi, tam gdzie tylko nie stoją jakieś zabudowania widać mnóstwo rozległych kałuż. Teren jest wyraźnie podmokły.
Za miejscowością przecina się długi, ciągnący się przez dobre dziesięć kilometrów pas stawów. W Zgniłym Błocie ulokowano obiekty rekreacyjne, póki co jeszcze śpiące zimowym snem. Stanąłem nad stawem, chcąc pokrzepić się kilkoma łykami coli i przy okazji zweryfikować czy jadę w dobrym kierunku. Wszystko było jak trzeba, tylko droga jakby nieco zbyt wolno uciekała mi spod kół. Myślałem, że będę już dużo dalej. Trzeba było przycisnąć tempo, żeby nie wrócić Bóg wie kiedy do domu.
Droga wiodła przez spokojną okolicę. Minąłem niewielki lasek i wyjechałem na rozległe polany. Zabudowania były porozrzucane tu i ówdzie, ale dominowała przyroda. Nawet byłem zadowolony, że zrzuciłem z siebie ciężar konieczności robienia zdjęć, bo dzięki temu mogłem jeszcze lepiej chłonąć ten cudny krajobraz.
Odbiłem na południe, kierując się prosto do miejscowości Kazimierz. Wzdłuż drogi ciągnęła się masa domów, w większości wyglądających na działki letniskowe, toteż nadal było cicho i sielankowo. Ludzi prawie zero. Pędziłem przed siebie, to lasem, to przez otwarty teren. Powietrze pachniało świeżością, która dodawała mi sił, kiedy trzeba było pedałować pod górkę.
Do samego Kazimierza wjeżdżałem jednak upojony endorfinami, które szalały po moim organizmie, kiedy gnałem z górki. Zmęczenie odpuszczało, tym bardziej, że mogłem sobie pozwolić na odrobinę relaksu - wszak wjeżdżałem do doliny Neru.
Miałem nadzieję zabawić w Kazimierzu dłużej, bo ciekawiła mnie ta miejscowość już od momentu wizyty w pobliskim Lutomiersku, ale... jechało mi się tak dobrze, a czas uciekał tak szybko, że tylko rzuciłem przelotne spojrzenie na kościół stojący przy malutkim ryneczku i już widziałem znajome krajobrazy z czwartego odcinka Włóczykija.
Minąłem tory tramwajowe i zatrzymałem się na moście nad Nerem. Klasztor był wciąż tak samo ładny, skąpany w słońcu. Zrobiłem sobie dłuższy postój, wpatrując się w nurt rzeki. Spojrzałem na zegarek - było o jakieś trzydzieści minut później niż bym sobie tego życzył. Zmęczenie jeszcze nie dawało o sobie znać na tyle, żebym stracił chęci do życia.
Odbiłem więc w skrót, którego nie odważyłem się stestować przy poprzedniej wizycie w tym miejscu i piękną ścieżynką, biegnącą tuż obok rzeczki Zalewki wydostałem się na drogę pod Bechcicami. Resztę trasy możecie/mogliście przeczytać w tym tekście, chociaż muszę dodać jeszcze dwie informacje.
Po pierwsze - nadal nie udało mi się do końca odnaleźć właściwego przebiegu czarnego szlaku rowerowego w Józefowie. Wybrałem inną z dróg niż poprzednio, ale najpierw wyprowadziła mnie na zalaną łąkę, a następnie dałem się zwieść i nadrobiłem jakiś kilometr. Nie byłoby w tym wielkiego problemu, gdyby nie to, że musiałem wjechać na duży (a w tamtym momencie wydawało mi się, że ogromny) pagórek, a następnie... z niego zjechać. A właściwa droga prowadziła po równym...
Po drugie - za Konstantynowem odechciało mi się roweru, wycieczek i życia, kiedy wlokłem się monotonnie wzdłuż Grupowej Oczyszczalni Ścieków (cóż za aromat!), a następnie po paskudnej, znienawidzonej przeze mnie już w trakcie maratonów ulicy Maratońskiej.
Przegiąłem. Na google mapsie wyszło mi po płaskim 62 kilometry. Doliczając górki, to zrobiłem pewnie co najmniej siedemdziesiąt. To w niecałą dobę prawie sto kilometrów biegu i jazdy na rowerze. Mogę być z siebie dumny!
Dziś, gdy piszę te słowa, mamy niedzielę. Dwa dni po wycieczce. Nadal boli mnie dupsko :).
Mimo to - dla torfowiska w Rąbieniu, dla dworku pod Grunwaldem i dla pięknych pejzaży Zgniłego Błota i miejscowości za nim - było warto!
Proszę Pana,nazwa wsi Grunwald to nie sprawa humoru tutejszych mieszkańców (raczej ich przodków)lecz wynik postaw patriotycznych założycieli tej wsi.Wies powstała po 1900 roku i pierwotnie miała nazywać się Szczepanów (od imienia założyciela),ale zbliżała się 400 rocznica bitwy pod Grunwaldem ,a jak wiemy Polska była pod zaborami,to mieszkańcy zdecydowali , że wieś będzie nazywać się Grunwald.Tak na marginesie-wies Grunwald jest tylko po prawej stronie(tak jak te 2 miecze upamiętniające 100-lecie powstania wsi.Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńPotomkini założycieli wsi Grunwald
Bardzo dziękuję za udzieloną informację, pozwoliłem sobie poprawić akapit w tekście wykorzystując Pani komentarz. Pozdrawiam serdecznie!
OdpowiedzUsuń