piątek, 10 marca 2017

Cegiełka

W momencie kiedy to piszę kibice łódzkiego Widzewa, grającego obecnie w czwartej klasie rozgrywkowej w Polsce, biją rekord Polski pod względem ilości sprzedanych karnetów. I nie martwcie się, moi czytelnicy! Nie będę Was teraz zanudzał peanami na cześć mojej ulubionej drużyny. Po prostu całe to karnetowe szaleństwo zwróciło moją uwagę na pewną kwestię i zdecydowałem się z Wami podzielić moimi przemyśleniami.

Czy w Polsce da się robić sport?

Wiem, wiem. Rozsądniej byłoby użyć określenia - uprawiać. Jednak tym razem nie o uprawianie sportu mi chodzi, a właśnie o robienie. Co mam na myśli? Ano: budowanie infrastruktury, gromadzenie licznej widowni, umiejętne wyszukiwanie młodych, zdolnych sportowców i, przede wszystkim - odnoszenie znaczących sukcesów. Czyli o całokształt spraw ze sportem związanych.



Jestem dzieckiem lat dziewięćdziesiątych. Czasu, kiedy na początku jeszcze udawało się odnosić jakieś sukcesy z rozpędu po czasach komuny, ale też wszechobecnej degrengolady, ciągnącej się gdzieś do końca milenium, a być może nawet w okolice 2010 roku. Któż wtedy w sport inwestował? Kto próbował stworzyć coś co będzie miało szansę przetrwać więcej niż sezon-dwa?

W bagienku kolesiostwa, korupcji i kwitnącej chuliganki sport sam w sobie miał niewielkie znaczenie. O szeroko pojętym "dobrym klimacie" to nawet nie wspominam.

Pierwszy i długo jedyny na tej scenie stał malutki i chudziutki wówczas ("ja to bym mu kanapeczek narobiła" - powtarzała zawsze babcia Stasia) Adam Małysz. Pierwszy za mojego życia sportowiec klasy absolutnie światowej, jednostka wyraźnie nieprzeciętna, której sukcesy nie były wyrazem jednorazowego (nomen omen) wyskoku. Jakże wielki był strach u schyłku kariery Mistrza, kiedy martwiono się o to, czy trafią nam się jeszcze jego następcy!

Dzięki Bogu trafili się. Podobnie jak trafiają nam się Robert Lewandowski, Anita Włodarczyk czy Mariusz Wlazły. Nie da się ukryć, że polski sport ma obecnie "górkę", chociaż...

...dla czterdziestomilionowego kraju bycie na topie w większości znaczących dyscyplin powinno być normą. U nas tymczasem wiąż trzeba drżeć o to, czy dzisiejszy dobrobyt nie zostanie roztrwoniony, kiedy "stara gwardia" odejdzie. Wciąż trudno doszukiwać się efektywnego systemu, który wyławiałby jednostki chętne to katorżniczej pracy godnej mistrzów w sportach, do których są jak najlepiej predysponowani.

Podobnie zresztą jak z lupą można wyglądać pełnych stadionów, szczelnie wypełnionych hal i sponsorów gotowych do zainwestowania w kluby. Zwłaszcza w dużych miastach, gdzie potencjał jest gigantyczny, ale cała para idzie w gwizdek. Sukcesy na arenie międzynarodowej odnoszą siatkarskie drużyny z Bełchatowa czy Kędzierzyna-Koźle, w ręcznej - z Płocka i Kielc, a w piłce nożnej szansę miałyby Legia Warszawa i Lech Poznań, ale przez kontrowersje kibicowsko-właścicielskie są skutecznie ściągane w dół.

Właśnie piłka nożna jest najlepszym przykładem marnotrawstwa. Mierny poziom krajowej ligi to powód do wstydu, który zresztą co roku przynoszą drużyny rok rocznie odbijające się od europejskich średniaków w rozgrywkach pucharowych. Trybuny stadionów zbudowanych z myślą o Euro 2012, albo powstałych na fali tamtego turnieju, to częściej galeria pustych krzesełek. Żałosne.

Tymczasem wynik Widzewa pokazuje bardzo ważny detal - w Polsce głód piłki jest ogromny. Kibice tęskniąc za sukcesami sprzed kilkudziesięciu lat są gotowi zrobić wszystko aby pomóc budującemu się od zera klubowi stanąć na nogi. Dawno nie było sytuacji, aby fani tak chętnie sięgali do portfeli, aby poprawić stan klubowych kont.

Skąd to się wzięło? Ano nowy zarząd postanowił uderzyć w grupę, która tę kasę po prostu ma i chętnie wyłoży. Pod jednym, rzecz jasna warunkiem - że gotówa nie pójdzie na koperty dla sędziów czy zatrudnianie piłkarzy z Bałkanów o wątpliwej reputacji. Po prostu nie pójdzie w błoto. Klub "uderzył" w konsumenta dojrzałego i świadomego. Oczekującego towaru spełniającego konkretne wymogi.

Do tego fani dostali szansę decydować o różnych elementach związanych z klubem, takich jak układ krzesełek na stadionie czy kolory koszulek. Małe? Może i tak, ale cieszy.

Umiejętnie udało się włodarzom Widzewa odciąć od zawsze trzęsącej wszystkim co z klubem związane grupie "fanatyków". Chociaż może odciąć to nienajlepsze określenie. Uniezależnić. Na Wiśle, Lechu czy Legii "blokowanie" tych grup doprowadzało klub na skraj kryzysu, bo nagle trybuny świeciły pustkami - "Janusze" (zwykli kibice) nie byli w stanie wypełnić luki. Tutaj, póki co, zarząd ma gwarancję (przynajmniej na najbliższe pół roku), że trybuny będą wypełnione - i do tego kibicami najróżniejszego "rodzaju". Można się skupić na budowaniu drużyny i marki.

I jeśli budować markę, to właśnie w ten sposób. Nie kierując się myślą "jesteś kibic to i tak przyjdziesz", ale wyciągając dłoń - "pewnie i tak masz ochotę zajrzeć, ale wpadnij na nasze zaproszenie. Jest fajniej niż ci się wydaje". Siła przywiązania jest gigantyczna, ale kibic to nadal klient, choć specyficzny. Na wiele rzeczy się zgodzi "pomimo", ale też wielu rzeczy nie zniesie, choć to błahostki. Ot - na przykład - seryjnego zatrudniania piłkarzy z klubu, który jest odwiecznym rywalem.

Takie zabiegi, ocieplające wizerunek klubu i sportu jako takiego, muszą zacząć pojawiać się na rodzimej scenie, żebyśmy zbudowali sobie swego rodzaju "kibicowski styl życia" (coś co istnieje w Niemczech, Anglii czy Stanach). Rozglądam się po swoim najbliższym towarzystwie i nie wiedzę zbyt wielu osób, które regularnie śmigałyby na trybuny. I nie chodzi mi tylko o tę nieszczęsną piłkę nożną! Mnogość dyscyplin jest ogromna, ale bez wkładu lokalnych społeczności nie uda się stworzyć niczego większego i nadal argumenty "nie chodzę, bo poziom to dno" będą słuszne. Jedno działanie musi nakręcać drugie.

Tym bardziej, że pozytywne przykłady kibicowania to też doskonały wzór i zachęta dla dzieciaków. Ileż można wymienić przykładów sportowców, którzy smykałkę do treningów podłapali od ojców, którzy zabrali ich na mecz czy zawody? Obecnie sport, szczególnie w lokalnym wydaniu, to wciąż temat tabu. Publiczne stwierdzenie "Chodzę na Widzew/Legię/Lecha/Lechię" nadal wywołuje oddźwięk typu "Aha, czyli jesteś kibolem". Ewentualnie, w wersji "Chodzę na kobiecą siatkówkę" -
"Chce ci się to w ogóle oglądać?".

Młody chłopak może się zainspirować Messim i Ronaldo, ale jestem absolutnie pewny, że dużo chętniej będzie naśladował gwiazdę lokalnej drużyny. Wiem, bo sam chorowałem na "citkomanię". A efekty "małyszomanii" oglądaliśmy ledwo tydzień temu na najwyższym stopniu podium Mistrzostw Świata.

Marzy mi się, aby łódzki i polski sport osiągnął wreszcie maksimum możliwości. Oby przykład Widzewa rozszedł się po wszystkich klubach i klubikach i niech każdy wyciągnie nauczkę. Bo na sport trzeba tak samo wykreować popyt jak sieci handlowe kreują go rzucając w kosze wyprzedażowe gumowe pantofle z krokodylkiem. A jak popyt - to i kibice na trybunach. A kibice na trybunach - to większa kasa od sponsorów. A jak jest kasa, rozsądnie zarządzana - to sukcesy zawsze przyjdą. Niech nastąpi "bo jesteśmy najlepsi", zamiast "pomimo, że powinniśmy być najgorsi". Cegiełka po cegiełce - na samiusieńki szczyt.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz