Dzisiaj wyglądał jak groteskowy sarkofag. Cały porośnięty mchem i bluszczem, z oknami powybijanymi przez drzewa, które w środku znalazły sobie miejsce do zapuszczenia korzeni i pełnym dobrodziejstwem synantropijnego inwentarza fauny beztrosko biegającego po korytarzach. Świat po apokalipsie? Nie, po prostu trzydzieści lat leżenia odłogiem, jako nieużytek. Kompleks, dzięki Bogu, zamknięto w 2019 i od tej pory nikt nie wie co z tym fantem począć.
Uruchomienie tego na nowo byłoby absolutnie irracjonalne, bo pochłonęłoby tak ogromną ilość środków, że taniej chyba byłoby zbudować sobie od nowa jakieś miasto. Do wyburzania jednak też nikt się nie kwapił, bo po kryzysie budowlanym z początku lat czterdziestych działki takie jak ta miały ujemną wartość i zerową atrakcyjność.
Skąd ja się tam wziąłem? Dostałem zlecenie dostania się do środka i znalezienia jakiejś wyjątkowo ważnej teczki z dokumentami. Nie poinformowano mnie oczywiście z jakimi, ale mogłem się domyślać, że ma to związek z prawnymi bataliami pomiędzy skłóconymi od lat, potężnymi klikami lekarzy.
Wiem, że to co Wam opisuje brzmi jak scenariusz filmu postapo, ale tak nie jest. Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale rozejrzycie się wokół siebie. Czy gdzieś na głównej scenie medialnego burdelu nie dzieją się podobne chryje? Wzajemne opluwanie, wszechobecna mowa nienawiści, podrabianie zeznań świadków i wrabianie niewinnych w wyssane z palca oskarżenia? Ludzi jest za dużo na tym skażonym globie, żeby nie gryźli się jak szczury w zbyt ciasnej klatce. Cały dowcip polega na tym, że najchudsze, zakompleksione szczurzyska najbardziej pchają się na wierzchołek. Za wszelką cenę.
I uwierzcie mi, nic się nie zmieniło przez trzy dekady. Tylko jest więcej pustostanów i przez to squatersów. Ktoś musiał zaludnić te gigantyczne, seryjnie stawiane apartamentowce, które z takim entuzjazmem nanoszono na mapy miast między 2010, a końcówką lat trzydziestych.
W momencie kiedy uświadomiłem sobie, że moje życie zaczyna chylić się ku końcowi rozpocząłem zabawę w eksplorację bezkresnych przestrzeni miejskich. Lata włóczęgi po lasach, dolinach rzecznych, wsiach i śmierdzących palonym śmieciem mieścinach wypaliły na mnie trwałe piętno, ale koniec końców - znudziły mi się. Przy poziomie dzisiejszej medycyny, nawet moja skłonność do nadużywania lupuliny w płynie nie sprawiła, że byłem bezużytecznym odpadkiem społecznym, jako już prawie sześćdziesięciolatek.
Zakonserwowałem się w znakomitej formie, a grzebanie w tego typu zakamarkach pozwalało mi realizować wreszcie stalkerskie marzenia wykreowane podczas gapienia się na hipnotyzująco długą scenę odpoczynku w deszczu w filmowej interpretacji "Pikniku na skraju drogi".
Topografii obiektu nie znałem prawie wcale. Całe szczęście moje dziecko tylko jeden jedyny raz musiało być hospitalizowane w tym przybytku, więc nie musiałem poznawać większej ilości szczegółów labiryntu korytarzy. Musiałem polegać na planach jakie dostałem zleceniodawcy, a przede wszystkim na przeczuciu i zmyśle orientacji. Na coś te kilkadziesiąt lat włóczęgi musiało się kiedyś przydać.
"Sarkofag" nie był strzeżony. Co było cennego, to zostało już dawno, dawno temu rozkradzione, a po bezwartościowe świstki nikt nie zapuszczał się w to, było nie było, niebezpieczne miejsce. Poza tym - cywilizacja wreszcie poszła po rozum do głowy i przestała chronić prawem i zasiekami debili, który wystawiali swoje życie na szwank. Dobór naturalny wrócił i wyszło to ludzkości na dobre, nawet jeśli kosztem pogorszenia się śmiertelności na skutek tragicznych wypadków.
Miałem znaleźć pokój, który podlegał dyrekcji, ale oficjalnie stanowił zwyczajne archiwum. Po latach okazało się, że w każdym szpitalu było takie półtajne pomieszczonko, w którym pośród zwyczajnych, durnych papierków, poukrywane były dokumenty kompromitujące służbę zdrowia - nieudane zabiegi, nietrafione eksperymenty, lewe umowy i realizowane dzięki nim lewe faktury i tak dalej. Samo gęste.
Wszedłem do obiektu głównym wejściem. Nie zamierzałem bawić się w żadne ceregiele. Szare światło wpadało przez okna, ledwo co oświetlając labirynt korytarzy. Zapaliłem latarkę i przyjrzałem się planowi. Aby odnaleźć pokój musiałem zdrowo pokluczyć. Zakładając, rzecz jasna, że po drodze nie trafię na żadne niespodzianki, w postaci zarwanych podłóg, zalanych przejść i gęstej roślinności.
Obecność tej ostatniej to też fascynująca sprawa - ponoć tuż po zamknięciu szpitala wpadła doń banda psycholi z jakiejś eko-organizacji i zaczęli sadzić tysiące drzewek i krzewów, gdzie się tylko dało. Rozumiecie? Rozsypywali ziemię w piwnicach i pakowali w to sadzonki. Po czasie okazało się, że siła natury dała nieźle popalić tym murom.
Skręciłem w lewo. Miałem jakieś sto pięćdziesiąt metrów w prostej linii do klatki schodowej. Pod butami chrzęściło potłuczone szkło z butelek po wódce i szeleścił lateks z niezliczonej ilości prezerwatyw. Uśmiechnąłem się. Musiałem się liczyć z tym, że gdzieś za rogiem napotkam jakąś zdesperowaną parę, która nie mając gdzie się walić, przyszła tutaj. Trochę jak w "Ósmym dniu tygodnia" Hłaski.
Póki co było spokojnie. Szedłem długim korytarzem, który po obu stronach zabudowany był kioskami, w których swego czasu sprzedawano gazety i tandetne, chińskie zabawki. Kilka misiów do dziś łypało groźnie (jeśli jeszcze miały oczy) na przechodnia. Pamiętałem to miejsce z 2017. Wtedy miałem ciarki na plecach idąc tędy o piątej rano, ale dziś nie ruszały mnie takie atrakcje. Przestałem dawno temu wierzyć, że jak w "Toy story" zabawki mają swoje życie.
Skrzyżowanie. Nie musiałem patrzeć w plan, żeby wiedzieć gdzie są schody. Widniały kawałek dalej, za przeszkleniem. Ruszyłem w ich kierunku, zaskoczony, że budynek wewnątrz jest w tak dobrym stanie.
Stanąłem gwałtownie. No jednak nie był. Tuż przed wejściem do klatki Schodowa... pardon, klatki schodowej z niższej kondygnacji, przez podłogę wyrastało potężne drzewo. Podłoga wokół rośliny zaginała się ku dołowi, wróżąc rychłą śmierć każdemu, kto odważy się ją dociążyć. Szybko spojrzałem na plan. Mogłem obejść budynek i wejść z drugiej strony, ale to było czasochłonne i nie miałem pewności, czy tamta droga zda egzamin. Tym bardziej, że same schody wydawały się być nienaruszone.
Cóż mi pozostało? Położyłem się i zacząłem wolno pełznąć w kierunku drzewa. Może kiedy rozłożę mój, niezbyt wielki, ciężar (plecak miałem prawie pusty, wziąłem go bardziej z przyzwyczajenia) to podłoga wytrzyma? Przesuwałem się centymetr po centymetrze, starając się cały czas trzymać blisko ściany. W razie potrzeby chciałem spróbować ratować się łapaniem resztek instalacji grzewczej albo parapetów.
Moja głowa zrównała się z drzewem. Byłem prawie całkowicie pewien, że podłoga jest na granicy wytrzymałości. Zerknąłem w prawo. Całe szczęście! Wzdłuż biegła jakaś rura. Złapałem się jej i pociągnąłem. Trzymała się sztywno. Teraz to ona stanowiła moje główne oparcie.
Kilka kolejnych centymetrów i... trach! Podłoga zaczęła się obrywać pode mną. Szybko rzuciłem drugą rękę na rurę i zsunąłem się częściowo w dziurę. Hałas na chwilę ustał. Ja natomiast zacząłem przesuwać dłoń po żelastwie. Uginało się pod moim ciężarem. Miałem kilka chwil na znalezienie pewniejszego gruntu. Dotarłem do miejsca gdzie z drzewa wyrastała solidna gałąź. Biegła co prawda pod poziomem podłogi i na sto procent była już obumarła, ale to zawsze kolejna podpora. Postawiłem na niej nogę i zluzowałem trochę obciążenie rury.
Poczułem się pewniej. Jeszcze kilka centymetrów i mogłem wrócić do pełzania - tu podłoga robiła się już o wiele grubsza i wydawała się stabilniejsza. Oparłem drugą nogę na gałęzi i puściłem się rury. W sumie to jeszcze chwila i mogłem wziąć ją sobie na pamiątkę, bo już tak luźno chodziła, wyrwana przeze mnie z zaczepów.
Dotykałem plecami pnia drzewa i liczyłem na to, że gałąź wytrzyma moje zastanawianie się nad kolejnym krokiem. Uznałem, że najlepiej będzie po prostu rzucić się na podłogę i szybko przeturlać się jak najdalej od przepaści. Tak też zrobiłem.
Drewno trzasnęło pod moimi nogami, kiedy odbijałem się od niego. Wylądowałem twardo na podłodze, aż jęknęła. Zacząłbym zsuwać się po warstwie kurzu do dziury, ale szybko przerzuciłem ciężar ciała na lewy bok i, rozdzierając sobie w kilku miejscach robocze ciuchy, oddaliłem się od najgroźniejszego miejsca. Przycisnąłem podłogę łokciami. Nie ruszała się zbyt mocno. Mogłem stanąć.
Zadowolony z siebie wszedłem na klatkę schodową i wdrapałem się dwa piętra wyżej. Wyszedłem na korytarz, w którym śmierdziało chlorem i chemikaliami. Widać gdzieś niedaleko musiał być magazynek. Na szczęście kiedy zacząłem iść przed siebie zapach zaczął słabnąć. Najwyraźniej oddalałem się od epicentrum.
Zakręciłem w prawo i znów w prawo i wylądowałem w długim, efektownie ozdobionym wagonie z drzwiami obitymi skórą, po lewej i po prawej. Widać tutaj gościły szychy. Aż dziw brał, że nikt nie splądrował jeszcze tego miejsca, ale to pewnie dlatego, że było tak wysoko, że nie opłacało się dźwigać gruzu do wyjścia, nawet jeśli był wartościowy. Rzeźby, płaskorzeźby i mozaiki niszczały więc, królując w tym zmurszałym pustostanie.
"Dyrektor" głosił napis na drzwiach w środkowym z pokoi. Mój cel był na końcu korytarza. Drzwi były uchylone, ale nawet bez tego wiedziałbym, że to ten lokal. Był najmniejszy, ozdoby wokół niego były najlichsze, a o tym co jest w środku nie informowała żadna plakietka. Wszedłem do środka. Zapachniało starym papierem. Zacząłem się zastanawiać czy na starych kartkach da się jeszcze znaleźć jakąkolwiek wartościową treść. Wzruszyłem ramionami.
To nie było moje zmartwienie.
Zerknąłem na notatkę na planie. "Czwarta szafka od lewej strony, druga szuflada od góry, teczka z biało czerwoną przepaską". Policzyłem metalowe meble. To był ten. Odliczyłem szuflady i wysunąłem właściwą. Spodziewałem się, że będę miał w czym grzebać, ale... nie. Wewnątrz była tylko jedna teka. Trochę mnie to zdziwiło. Wyglądało na to jakby ktoś albo to tu podrzucił, albo zabrał całą resztę i zostawił tylko to.
Oczywiście nie zamierzałem wypełniać warunków umowy. Cholernie ciekawiło mnie co jest w środku. Otworzyłem teczkę. Uniosłem wysoko brwi i na szybko przejrzałem jej zawartość, po czym wróciłem do strony, nazwijmy to, tytułowej.
Serio po to ryzykowałem życie? Dla takiego pliku świstków musiałem włazić do wielkiego, grożącego zawaleniem budynku? Rzuciłem dokumenty na biurko i zacząłem się śmiać. O ja naiwny! Czegóż też się spodziewałem?
Cała sprawa od razu rozjaśniła mi się w głowie, ale była tak absurdalnie głupia, że wstyd mi ją Wam przytaczać. Trzy miesiące temu wybuchła tysięczna afera na tle politycznym. Obecny Minister Zdrowia miał, jak się okazało, powiązania z dawnym dyrektorem przybytku, w którym się znajdowałem. Nepotyzm, łapóweczki, te sprawy. Jednak dowodów brakowało.
I właśnie po nie mnie tu przysłali. Wiecie jaki był tytuł teczki?
"Umowy z NFZ".
Wiedziałem, że ten kraj kiedyś mnie wykończy. Nie spodziewałem się, że jednak w ten sposób. Kiedy schowałem teczkę do plecaka i ruszyłem w drogę powrotną dało się słyszeć potężny rumor dwa piętra niżej. To na sto procent była podłoga, którą naruszyłem wcześniej. Zignorowałem ten sygnał, chociaż wydawało mi się, że słyszę trzaski, jakby pękających ścian.
"Matko..." pomyślałem, kiedy poczułem pod nogami potężny wstrząs, a następnie runąłem z całym budynkiem w dół. Te same słowa usłyszałem wiele godzin później, kiedy przeczesujący teren inspektor zobaczył moją poharataną, wykrzywioną ni to w grymasie cierpienia, ni w szyderczym uśmiechu twarz.
Minister Zdrowia się wybronił. Kosztem moich obu dolnych kończyn. Teczka zaginęła. Tak zakończyła się moja kariera. Nawet byłem z tego zadowolony. Mogłem wreszcie oddać się pisarstwu i wrócić do palenia tytoniu, ale tym razem z drewnianej fajki.
A teren po szpitalu? Uprzątnęli skwapliwie, zagrabili, sprzedali prywaciarzom i dziś stoi tam piękna, dwudziesta trzecia w Łodzi galeria handlowa. Takie oto dzieci rodzi polska służba zdrowia.
http://indrailsearch.blogspot.com/2013_10_01_archive.html |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz