czwartek, 16 marca 2017

Autoteliczność | Rzgów - Rydzynki - Tuszyn | [WŁÓCZYKIJ #7]

Pamiętam taki jeden poranek, kiedy stojąc na przystanku autobusowym, niewyspany i zmarznięty, pomyślałem sobie - a gdyby tak nie wsiąść? Po prostu, olać ten autobus, wrócić do domu, schować się pod kołdrą z książką albo z ukochaną i zwyczajnie... pożyć. Zrobić coś dla samego robienia, a nie z musu. Durnej konieczności. Zaufać, ten jeden jedyny raz, przeczuciu. Odrzucić racjonalne dogmaty, którymi karmi Cię wszechobecny "system".




Tak postępują dzieci. Mojego syna nie przekonam, żeby robił coś na co nie ma ochoty. Zawsze pójdzie w swoją stronę. A ja? Dawno temu zmiękł mi kark i dlatego, zbliżając się do trzydziestki, zaczynam smakować - JEDYNIE smakować - takiej codzienności o jakiej marzę od dwóch dekad. Włóczykija nie piszę dla Was. Piszę dla siebie. Zawsze śniłem o podróżach i chciałem o nich opowiadać, pisać. Strasznie to bolesne ile czasu zmarnowałem. Głownie po to, żeby dostać się do liceum, którego do dziś nie cierpię, zdać maturę, z której praktycznie nic dziś nie mam, a następnie skończyć studia, z których wyniosłem: wspomnienia z rewelacyjnych imprez oraz masę fajnych znajomości, z których do dziś zachowały się nędzne szczątki. W dwa miesiące zrobiłem siedem części Włóczykija. Ile zrobiłbym od piętnastego roku życia? I gdzie bym dziś wędrował?

Definicja na dziś - autoteliczność. Robienie czegoś dla wykonywania czynności samej w sobie. "Czy sam bieg nie jest biegu sensem?".


O ironio! Jechałem tym samym autobusem, do którego swego czasu nie chciałem wsiąść. To znaczy... późniejszym. Nie chciało mi się spieszyć, żeby zdążyć na tamten. Nie musiałem. Grunt, żebym dojechał sobie spokojnie do celu.

Wiecie, że miałem nerwa dojeżdżając tam? Takiego samego, jak kiedy musiałem iść i przetrwonić dwadzieścia cztery godziny weekendu na robieniu czegoś co nie daje mi zbyt wielkiej radości. Paskudne uczucie, takie samo jak kiedy włos Ci się przykleja do języka. Ble.

Ile razy wyglądałem na chwilę z pieczary i z tęsknotą patrzyłem na zachód, gdzie słońce powoli uciekało poza widnokrąg...

Wysiadłem z autobusu. Od razu zacząłem się uśmiechać, bo odwróciłem się w kierunku, który mnie pociągał podczas pracy. Pusząc się jak paw ruszyłem przed siebie. Dawne zamierzenie wreszcie mogłem wprowadzić w czyn! O ile za późno?!


Wystartowałem żwawo. Humor mi dopisywał, a poprawiłem go sobie krótką, telefoniczną rozmową z Rafałem, z którym przez cztery lata dzieliłem wzloty i upadki w naszej pracy. Rechotaliśmy, drwiąc z wydarzeń, które (dzięki Bogu!) stanowiły już tylko przeszłość. Po rozmowie wyglądałem już tylko przed siebie, zastanawiając się co przyniesie mi dzisiejsza wędrówka.

Rzgów od Tuszyna dzieli w prostej linii pięć kilometrów. Kto mnie zna ten wie, że jestem fanem znacznie większych wyzwań, więc zdecydowałem się pójść "nieco" naokoło, ażeby zobaczyć troszkę więcej świata. Wędrowałem sobie przez uśpione Babichy (te to zawsze leniwe są ;)), a później przedreptałem przez Guzew. Z przyjemnością patrzyłem na zaorane pola, pokryte grubą warstwą namokniętej, gliniastej ziemi i łąki z ogromnymi kałużami, w których odbijał się błękit nieba, spozierającego zza chmur. Relaksowałem się.





Odbiłem na południe mijając bajeczną wierzbę, rosnącą nad małym oczkiem wodnym. Szosa prowadziła prosto ku... drodze szybkiego ruchu numer osiem. Ekrany dźwiękoszczelne brutalnie wbijały się w rozległą łąkę, nad którą fruwało mnóstwo śpiewającego ptactwa. Nie przestanę się zastanawiać - czy lepsze są takie wielkie arterie, kanalizujące tranzyt w określonych miejscach, czy drogi "starego typu" wrośnięte w krajobraz od wieków, pamiętające jeszcze dni, kiedy wydeptywały je końskie kopyta? Tak źle i tak niedobrze. Najlepiej skasować auta.

Bo po co człowiekowi auta, skoro ma dwie nogi i może się przemieszczać? Toż to tylko kłopot z tym. Zatankować trzeba, płynu dolać, rozrząd wymienić, ubezpieczenie opłacić. A nogi? Jak bolą to nawet lepiej - zawsze można uprosić kobietę, żeby wymasowała, to jeszcze przyjemność z tego będzie ;).





Ja swoich chudych patyków nie zamierzałem oszczędzać i zdecydowałem się leźć bitą godzinę bez zatrzymywania się. Dotarłem do miejscowości Prawda i wlazłem na drogę prowadzącą prosto do lasu. Wreszcie! Jaką miałem ochotę pooddychać (to chyba jedyne polskie słowo, gdzie występują dwa razy pod rząd po dwie litery, ale fajnie!) wilgotnym, pachnącym mchem i grzybami powietrzem! Krzepiła mnie ta myśl, podobnie jak poprawiająca się pogoda. Wszystko fajnie, a tu nagle...


"Ktoś podrzucił narzędzie zbrodni" pomyślałem. "Może Raskolnikow?". Nie. To tylko dwudziestopierwszowieczne pragnienie wyłapania sensacji gdzie się tylko da podpowiedziało mi, że to siekiera. Teren był czysty i wyglądał na bezpieczny.

Wszedłem za linię drzew i z naprzeciwka wychyliła się sylwetka jakiegoś mężczyzny. "Dzień dobry!" zawołałem wesoło. Ale się rozpromienił! Głupie przywitanie, a ile radości. "Długa droga jeszcze..." odparł z uśmiechem. "I bardzo dobrze, bo to sama przyjemność" odpowiedziałem i zniknąłem za zakrętem. To było zwyczajnie miłe.

Nastawienie miałem coraz lepsze, ale musiałem zatroszczyć się o... siebie. Popas! Rozłożyłem sobie skrupulatnie - wodę, colę oraz mapę i zacząłem dumać: którą drogę wybrać? Wersje wymyśliłem sobie dwie: zwykłą i ambitną. Nie muszę mówić na którą się zdecydowałem?


Pomogłem jeszcze zagubionemu panu uświadomić sobie, że jedzie kompletnie nie w tym kierunku gdzie trzeba, ale chyba na niewiele zdała mu się moja pomoc. Pokazywałem mu na mapie gdzie i jak ma jechać, a on tylko kiwał głową i mówił jakieś niezrozumiałe półsłówka. W końcu wsiadł do auta i odjechał. Podejrzewam, że jeszcze trochę mu zajęło dotarcie do celu.

Podobnie zresztą jak mnie, ale ja byłem chociaż świadomy mojego położenia w czasoprzestrzeni. Skoro zdecydowałem się na dłuższą trasę musiałem spiąć poślady, żebym zdążył dojść do celu, zanim dotarłoby do mnie, że to bez sensu :).

Zagłębiłem się w las. Drzewa zamykały drogę za mną, a przede mną pozwalały przedrzeć się tylko drodze. I znów miałem to paskudne uczucie, które mnie dopadło na przykład podczas trzeciego Włóczykija. Cisza, harmonia, równowaga - to oferuje las. Tymczasem mój umysł domagał się bodźców! Czułem się rozstrojony. Moje serce biło w innym rytmie, kompletnie różnym od tego, którym tętniły drzewa.



Powoli harmonizowałem się z otoczeniem. W oddali zaświeciła mocno czerwona kurtka pani z kijkami. Przywitałem się, kiedy przechodziła obok. Znów uśmiech i fala dobrych wibracji. Po tym spotkaniu wskoczyłem na dobry tor. Wziąłem głęboki, długi wdech. Nuty zapachowe, o których wspomniałem wcześniej, przyjemnie ścieliły się w moim nosie. Minąłem ładną, klasycyzującą leśniczówkę i wreszcie ruszyłem na wschód. Tam był mój cel!


Wybrałem tę drogę po części dlatego, że z mapy wynikało, iż będę mijał dwa wzgórza - Bukowa Góra i Okrągła Góra (góra, heh, 226 i 246 metrów ;)). Rzeczywiście - teren podnosił się i opadał rozmaicie, a las ukazywał różne oblicza. Ja chłonąłem ten krajobraz wszystkimi zmysłami, dumając jednocześnie - bardziej podobają mi się liściaste czy iglaste? Chyba liściaste.




Tempo musiałem mieć niezłe, bo ani się obejrzałem, a już skręcałem na południe i wychodziłem z lasu. Szczerze przyznam, że żałowałem. Miałem ochotę pokręcić się tam jeszcze, pozaglądać w boczne drogi i, najlepiej, położyć się spać, tuląc się do wilgotnego mchu. Trzeba mi było jednak trzymać się planu. Stanąłem na moment, żeby zwilżyć zaschnięte usta łykiem wody i wszedłem do Czyżemina.

Po lewej ciągnęły się brzydkie, nie pasujące do otoczenia domy. Marzy mi się tak mieszkać - na skraju lasu, ale w życiu nie zbudowałbym sobie wielkiego, betonowego kloca na mieszkanie. Mały, drewniany domek - to jest to! Szkoda, że niektórym brakuje smaku.

Wychynąłem zza linii drzew i rozpostarły się przede mną rozległe pola i łąki. Kawałek dalej widziałem już linię zabudowy miejscowości, ale najpierw minąłem położony samotnie, w środku polany, parterowy dom. Gospodarz spalał coś i biały dym pełzał tuż nad ziemią, żeby po chwili rozpłynąć się w powietrzu. Ładna scenka.



Kolejny zakręt i znów skierowałem się na wschód. Teraz czekała mnie długa wędrówka przez wieś, prostą, asfaltową drogą. Obawiałem się, że będzie nudno i banalnie. Wstęga szosy wydawała się być sztywno naciągnięta, zawiązana na obu końcach. Jakże przyjemnie było zasięgnąć wzrokiem na prawo od drogi! Ziemia odpadała na południe ode mnie i po kilkuset metrach podnosiła się, ukazując mi równoległe zabudowania. Sielski krajobraz i niemalże całkowicie nieruchomy. Tylko pojedyncze traktorki, małe niczym chłopięce zabawki, kręciły się w tę i z powrotem.




Zaskoczyło mnie to miejsce! Chociaż droga sama w sobie była monotonna, to właśnie w tym miejscu wędrówka dawała mi największą radość. Z przyjemnością stawiałem kolejne kroki. Cieszyłem się z pięknych widoków, śpiewu ptaków, a przede wszystkim - z faktu, że stopy odbijały się od podłoża, mięśnie nóg rytmicznie napinały się i rozluźniały, a serce dudniło w piersi, pompując krew pełną świeżego tlenu. Nie mogłem się doczekać, kiedy zaczną doskwierać mi odciski, obtarcia, a na oczy najdzie mi pajęczyna zmęczenia. Kocham to uczucie!

"Stopy zdarte do kości, stopy zdarte do krwi, żadnego żalu, żadnej litości, bo muszę przed siebie iść.".

Z żalem opuściłem ten trakt i wszedłem na gruntową drogę. Nagle gdzieś uleciał podniosły nastrój. Dopadło mnie jakieś brzydkie zwątpienie. "Może to ze zmęczenia?" pomyślałem. Pora na popas! Była już trzynasta, a ja nie jadłem nic od śniadania, czyli od dziewiątej. Francuski rożek z serem nie mógł dłużej zalegać w moim plecaku! Zszedłem do doliny rzeki Dobrzynki, którą dobrze znają wszyscy Pabianiczanie i przysiadłem sobie na barierce.



Oj dałem sobie już w kość! Znów musiałem wybrać drogę, ale żadna nie wydawała mi się odpowiednia. Miałem przeczucie, że najlepsze już zostało za mną. Zdecydowałem się wrócić kilometr na północ i stamtąd iść już "jak w mordę strzelił" do Tuszyna, na wschód.

Posiłek dodał mi nieco krzepy, ale coraz cięższe i ciemniejsze chmury zalegały mi nad głową. Miałem wrażenie, jakby ich obecność powodowała, że dźwigam na plecach coraz więcej, chociaż, paradoksalnie, rzeczy w plecaku ubywało.


Wybrałem tę drogę po części dlatego, że wydawało mi się, iż będę szedł wzdłuż rzeki. Dobrzynka płynęła sobie jednak nieco dalej i spotkałem ją ponownie dopiero przy jej przekraczaniu. Zszedłem w malowniczą dolinkę, przystanąłem na moment i... musiałem podejść pod górę.

Miałem wrażenie, że nic nie zmąci mi dobrego humoru. To był ten moment, kiedy człowiekowi jest wszystko jedno. Swoje już zrobiłem, pozostało mi po prostu dokończyć ten spacer. Odechciało mi się robić zdjęcia, nie przeszkadzały mi mijające mnie dość licznie samochody. Było mi po prostu fajnie.


Ten fragment wycieczki skojarzył mi się z takim obrazkiem: oglądasz z przyjaciółmi super ważny, długo wyczekiwany mecz (na przykład Polski na Euro ;)). Ten się kończy, z happy endem. Wy też jesteście happy. Bawicie się dalej, a w tle leci drugi mecz, już nie tak istotny. Zerkasz na wynik, ale w sumie to Twoje myśli zostały przy wcześniejszych wydarzeniach. Patrzysz dla samego patrzenia. Uśmiechasz się dla samego uśmiechania. Autotelicznie :).

Chmury jednak nie odpuszczały. Niebo przykryte było potężną kurtyną ze stali, kiedy wchodziłem do Poddębiny, części Tuszyna. Musiałem dostać się do rynku w "głównej" części miasta, ale to oznaczało jeszcze kilka kilometrów wędrówki. Zdecydowałem się iść czerwonym szlakiem, który prowadził na wprost. Miałem złe przeczucia co do tej drogi. Słusznie.




Szeroka droga wiodła przez las. Po lewej stronie rosły drzewa i ciągnął się długi pagórek, a po prawej stał rząd domów. Psy ujadały zza ogrodzeń, ale wydawało się, że poza nimi nie ma tu żywej duszy. Szedłem poważnie zaniepokojony. Dałbym sobie w tamtej chwili rękę uciąć, że wydarzy się tu coś dziwnego i niefajnego.

Wydarzyło się nawet kilka takich rzeczy. Pierwszą były psy, które z zaciekawieniem gapiły się na mnie zza ogrodzenia jednego z domów. O dziwo nie szczekały... do czasu. Kiedy je minąłem zaczęły niemożliwie ujadać. Ich jęki słyszałem jeszcze długo. Odniosłem wrażenie, jakby liczyły, że przyszedłem do nich i później żałośnie wołały o... pomoc? Uwagę? Nie był to ani radosny śpiew, ani ostrzegawcze ujadanie - tego jestem pewien.

Kawałek dalej, kiedy minąłem ostatnią działkę trafiłem na obrzydliwie zaśmiecone ruiny. Paskudne, zapomniane miejsce. Takie do wycięcia z mapy świata i wyrzucenia do kosza. Kwintesencja ludzkiej, żenującej niechlujności. Coś chrupnęło mi pod butem. Spojrzałem się pod nogi...


Marzyłem, żeby uciec stąd jak najdalej. Przyspieszyłem kroku. Nie wiedziałem gdzie dokładnie jestem i ile jeszcze zostało mi do końca. Trafiłem na rozwidlenie dróg. Oznaczenie szlaku było niejednoznaczne. Zdecydowałem się pójść w lewo. Wydaje mi się, że później widziałem kolejny znak, ale teraz nie mam pewności. Może gdzieś minąłem jakąś inną odbitkę? Nie mam pojęcia.

Fakt był taki - wylądowałem na jakiejś polanie, droga zmieniała się w ścieżynę, a później znikała, szlak na pewno biegł gdzieś indziej, a ja nie wiedziałem dokąd iść. Po lewej dostrzegłem zabudowania. Tam musiała być jakaś droga. Istotnie - wyszedłem zza rozległego, zadbanego trawnika jednej z posesji i wylądowałem w typowym, podmiejskim... czymś. Domek obok domku, betonowy chodnik i asfalt. Żadnej duszy, żadnego klimatu. Sypialnia.




Odechciało mi się wszystkiego. A jeszcze bardziej - kiedy stanąłem przy krajówce, dzisiejszej dwunastce. Warkot dziesiątek aut towarzyszył mi podczas mozolnego wdrapywania się na tuszyński rynek. Czułem się dokładnie tak samo jak kiedy wchodziłem do Rzgowa. Rozdrażniony i rozczarowany. Kolejka rollercoastera pędziła w dół, chociaż ja miałem pod górkę.


Wlazłem wreszcie na rynek. Pusty i, jeśli chodzi o zabudowę, brzydki. Park znajdujący się w sercu placu troszkę poprawia wizerunek miejsca, ale i tak mam wrażenie, że istnieje ono tylko po to, żeby pekaesy miały gdzie się zatrzymywać.

Uciekłem w jedną z tylnych uliczek, żeby dojść do kościoła. Zrobiło się przez moment nawet klimatycznie, bo pojawiło się nieco małomiasteczkowej zabudowy, ale... to wciąż było miasto, gdzie na końcu ulicy stoi domek w barwach milki. Miejscowość udająca, że ma aspiracje dużego miasta, ale to nadal tylko satelita.





Wyszedłem wreszcie pod kościół. Sam w sobie... jest. Ani ładny, ani brzydki. Malowniczo położony, ale nie ma w sobie niczego co sprawiłoby, żebym go zapamiętał. Za to plac obok (plac Reymonta) - śliczniuchny! Kameralna, zadbana perełka. Cichy, jakby uśpiony (bo to przecież sobota!), pełny tej sennej nostalgii jaka cechuje najfajniejsze spośród małych miast. Takie miejsce, gdzie chętnie zabrałbym dziewczynę wieczorem, żeby pobyć gdzieś gdzie nastrój jest odpowiedni do gapienia się sobie w oczy. Królestwo kotów i ptaków (i nawet po kwiatka nie trzeba daleko hulać ;)).



Czyli jednak zakończyło się przyjemnie. Zamarzyło mi się zimne piwko, ale postanowiłem najpierw sprawdzić, o której mam jakiś wehikuł, który zabierze mnie do domu. Wróciłem na brzydszy z rynków i oto stał on: pekaes! Wsiadłem do środka. Było mi już obojętne, czy pan rusza za minutę czy za godzinę.

Zanim zdążyłem rozsiąść się wygodnie już jechaliśmy. Trafiło mi się!

Dopadło mnie potworne zmęczenie i zaczął przypominać o sobie głód. Ponad dwudziestokilometrowa  wędrówka dała mi mocno popalić, ale to była, jak powiedziałem wcześniej panu - czysta przyjemność. Nie zabrakło nieciekawych momentów, a sam Tuszyn... cóż, nie rozczarował mnie. Potwierdziło się utarte niegdyś przeświadczenie, że to mieścina, która zasłużenie konkuruje ze Zgierzem o miano miasta, z którego śmieje się najwięcej osób w Łodzi. Ma swój specyficzny mikroklimat, ale mnie on nie przypadł do gustu.

No chyba, że kiedyś przeżyję zjawiskową randkę na placu Reymonta. Taką która zmieni moje nastawienie. Tylko, że swoją szansę na takie randki miałem dawno temu i z niej nie skorzystałem. I dobrze. Wolę cieszyć się tym co mam. Po prostu. Tylko dlatego, że jest. Bo po co mam wsiadać do autobusu, który nie jedzie tam gdzie tego sobie życzę?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz