środa, 19 lipca 2017

Pod wezwaniem... | Brzeziny (Brzeziny - Koluszki) | [WŁÓCZYKIJ #12a]

Tak się składa, że w momencie pisania tego tekstu jestem w trakcie aktywnego poszukiwania pracy. Wiecie - rozmowy, normalne pytania - dziwne odpowiedzi, dziwne pytania - normalne odpowiedzi i tego typu sprawy :).

Po ostatniej wycieczce zastanawiam się czy pośród moich atutów kiedykolwiek wymieniłbym elastyczność, otwartość oraz radzenie sobie w trudnych sytuacjach. Chyba nie (choć to wyjątkowo fajne do "sprzedania" cechy). Często mam wrażenie, że w takiej, a takiej sytuacji to sobie nie poradzę "bo cośtam". A później przychodzi co do czego i śmigam improwizację nie gorzej niż Mickiewicz.





Kto z Was przejechał się ze mną w okolice Aleksandrowa być może pamięta, że cieszyłem się wtedy, iż wykorzystałem w pierwszych sześciu wycieczkach wszystkie "konwencjonalne" sposoby przemieszczania się bez własnego auta - nogi, rower, autostop, autobus, kolej. Tym razem przeszedłem samego siebie, bo zmieściłem te pięć opcji w jednej wycieczce, przeżywając przy okazji jedną z najfajniejszych wędrówek w moim cyklu.

A zaczęło się od...

...założenia konta na rower miejski. Jakoś do tej pory nie odczuwałem potrzeby korzystania z tego sprzętu, bo wolę mojego niebieskiego rumaka. Jednak w tym przypadku zaszła wyraźna potrzeba - musiałem dostać się jakoś z Dąbrowy na Wojska Polskiego (7 kilometrów) nie tracąc na to zbyt wiele czasu. W grę wchodził autobus, ale ten się wlecze, aż zęby bolą (według rozkładu "tylko" 27 minut, ale ja nie ufam rozkładom w Łodzi, tym bardziej, że dobrze znam trasę po jakiej ten autobus jedzie :)). Mój rower? Ok, ale co z nim sobie zrobię jak dojadę na miejsce?


Miejski rower to było to! Mogłem go wziąć od siebie, zostawić tam i na miejscu kombinować jak dostanę się do Brzezin (planowałem autostop, chyba że złapałbym jakiś sensowny busik). Założyłem więc konto i po sutym śniadaniu poszedłem na najbliższą stację. Tutaj zgrzyt - bo nie stał ani jeden rower. Naród wywiózł wszystkie wehikuły do centrum! Wzruszyłem ramionami i poczłapałem na kolejną stację.

Jakże byłem zdziwiony, kiedy okazało się, że... tu też pusto. Troszkę mi ciśnienie skoczyło, bo zaczynało okazywać się, że trzeba było jednak wybrać autobus. Zrezygnowany ruszyłem dalej, a tymczasem tuż za moimi plecami... jakiś pan odparkował rower. Wyglądałem tak. Udało się. Podszedłem do panelu, wstukałem niezbędne dane i chwilę później klekoczącym bicyklem przemykałem po Łodzi.

Szybka recenzja: pomysł na miejski rower na dychę, system też bardzo wygodny (chyba dostatecznie głupoodporny na potrzeby publicznego użytku :)), same rowery... są. Na wycieczkę dla przyjemności bym się tym nie wybrał, ale przewiozą z punktu A do punktu B, a o to w tej zabawie przecież chodzi.


Moim punktem B były Doły. Celowałem w ulicę Brzezińską, jako że (jak nietrudno domyśleć się po nazwie ;)) tam najłatwiej o transport do Brzezin. Z braku sensownego miejsca do szukania stopa postanowiłem rozpocząć od sprawdzenia rozkładu jazdy autobusów.

Cztery akapity temu napisałem, że nie ufam rozkładom w Łodzi. To nawet nie jest tak. One nawet nie proszą się o zaufanie. One co najwyżej modlą się o zrozumienie. Tu nie chodzi o to żeby wierzyć, że autobus przyjedzie o tej i o tej. Tu chodzi o rozszyfrowanie jaki autobus ma szansę się tu zatrzymać i gdzie on, do cholery, nas zawiezie.

Jak może być inaczej skoro jedna linia (53) posiada... pięć możliwych wariantów tras. Pal sześć gdyby to było tak, że jeden dojeżdża najdalej, a pozostałe mają krańcówki jakoś wcześniej. Nie! Każdy jedzie w innym kierunku! Który i gdzie? Mnie, posiadającemu naprawdę znakomitą orientację w terenie i w topografii okolicy, zajęło pięć minut rozgryzienie o co z grubsza w tym wszystkim chodzi, ale... w autobus wsiadłem tylko dlatego, że miał jasno napisane: NOWOSOLNA. Wiedziałem, że muszę wysiąść na ostatnim przystanku i już. Którędy i kiedy tam dojadę nie miałem pojęcia.

Chyba nie na tym polega tworzenie rozkładów, co?


Mój mózg był zaplątany, jakby grał z ZDiT w twistera, a ja modliłem się żeby już wysiąść. Wiecie - lato, upał, pot, zapachy. Ogólnie pojęty folklor komunikacji publicznej. Smrodek dydaktyczny bez dydaktyki. Z ulgą wysiadłem w Nowosolnej i chyżo oddaliłem się w kierunku wylotówki do Brzezin (a należy pamiętać, że znalezienie właściwej wylotówki jest tam podstawą egzystencji - vide zdjęcie satelitarne z google maps :)). Tu już nie miałem alternatywy - musiałem znaleźć odpowiednie miejsce i złapać autostop.


Ledwo wystawiłem na światło dzienne kartkę z napisem "Brzeziny", a już na poboczu stało auto. Do tego klimatyzowane! Wow! Trafiło mi się :). Autem jechała para, jak się okazuje, również zafiksowana na turystykę. Nie pamiętam Waszych imion, ale jeśli czytacie ten tekst to pozdrawiam Was serdecznie!

Pogadaliśmy sobie o ciekawostkach w okolicy, o ich wojażach po Irlandii i Finlandii, o moim "zawodzie" jakim jest turysta (ach, te sensowne studia :)) i... pewnie gadalibyśmy jeszcze długo, gdyby nie to, że do przejechania mieliśmy raptem dziesięć kilometrów. Ledwo się rozgadaliśmy, a już wysiadałem przy sklepie, kilkadziesiąt metrów za pierwszym obiektem, który chciałem zobaczyć - gotyckim kościołem pw. Podwyższenia Świętego Krzyża.


Kościół pamięta XIII w. i został zbudowany prawdopodobnie przez bożogrobców (słowo-sztos! Musiałem go użyć :). Tyczy się Zakonu Rycerskiego Grobu Bożego w Jerozolimie). Za grosz nie wierzę w relikwie, ale z kronikarskiego obowiązku napomknę, że w świątyni znajduje się drzazga z Krzyża Świętego.

Kościół jest śliczny. Malowniczo położony na pagórku, dumnie prezentuje się z każdej możliwej perspektywy. Muszę przyznać, że zbliżając się do świątyni miałem to mistyczne poczucie, które dotyka mnie zawsze przy kościołach z długą historią. Trudno mi to przełożyć na słowa, ale w powietrzu unosi się nienamacalna aura... powagi i uduchowienia. Najmocniej takie uczucia można "posmakować" na Ostrowie Tumskim we Wrocławiu (tam nawet ateiści przyznają, że coś jest na rzeczy, a profesjonalni żebracy doskonale to wykorzystują ;)). Chciał nie chciał - ta otoczka zmusza do refleksji.





A tutaj refleksja jest dość... smutna. Kościół jest ładny, ale banałem będzie stwierdzenie, że wymaga renowacji. Myślę, że świeża elewacja sprawiłaby, że nie prezentowałby się niczym deszczowa chmura - niby majestatycznie, ale jednak szaro.

Za to plebania jest wyrychtowana fest, co trochę kłóci się z nijakością (powierzchowną!) gotyckiej świątyni tuż obok. Przy wejściu na teren kancelarii znajduje się tablica upamiętniająca jednego ze słynniejszych Polaków epoki renesansu - Andrzeja Frycza Modrzewskiego. Autor "O naprawie Rzeczypospolitej" był proboszczem w Brzezinach. Wspomniany jest jako "reformator" i generalnie fajny gość. Zabawne, że dla współczesnych był raczej radykałem i umierał z łatką heretyka. Jak się ogląd sytuacji ciekawie zmienia z biegiem lat ;).



Będąc już w okolicy nie mogłem nie zajrzeć na cmentarz. Jakoś tak przeczuwałem, że spotka mnie tam coś ciekawego. Wypatrzyłem kilka ciekawych nagrobków (najbardziej poruszający jest ten z "trzema braciszkami" - fotografia poniżej), ale najlepsza była obserwacja społeczna.




Ja, generalnie (zauważyliście, że uwielbiam to słowo?), będąc na terenie cmentarza staram się udawać, że mnie nie ma. Sądzę, że jest to miejsce, gdzie nawiązywana jest dość... intymna relacja i nie powinno się tej więzi w żaden sposób przerywać, ani zakłócać. Po cichu przemykam z aparatem, fotki strzelam tak, aby przypadkiem nie wprawić kogokolwiek w zakłopotanie. Tak było i tym razem. Cisza, spokój, ja powoli kluczę sobie pomiędzy nagrobkami. Nagle rozlega się przeszywający dźwięk dzwonka telefonu starszego pana. Pal sześć głośność - widać jegomość potrzebuje słyszeć wyraźnie kiedy ktoś dzwoni. Mnie rozbawiła melodia dzwonka, a było nią AronChupa - "I'm an Albatroz" (ściśle to refren). Nie muszę mówić, że minęło kilka dobrych chwil zanim pan dokopał się do telefonu? ;)

Gotyk, cmentarz, bas nas zgniata,
to jest właśnie z Brzezin atak!


Zaczęło się dobrze! Zostawiłem cmentarz i przeszedłem na drugą stronę krajowej siedemdziesiątki dwójki, a następnie do Parku Miejskiego. Zieleniec położony jest nad Mrożycą, która w tym miejscu rozlewa się jako Staw Probka (nazwa stawu pochodzi od nazwiska dawnego właściciela tej ziemi). Stąd jest dopiero widoczek na kościół! Na pewno kojarzycie fotki kościoła pw. św. Idziego w Inowłodzu (jeśli nie to klik) - bodaj najsłynniejszej, a na pewno najbardziej malowniczo położonej świątyni w województwie. Myślę, że odnowiona świątynia w Brzezinach mogłaby śmiało konkurować z tamtą (i z kolegiatą w Tumie)! Do dzieła Brzezinianie! :)




Park sam w sobie jakoś wybitnie urokliwy nie jest. Widać, że są tam prowadzone jakieś prace, ale ktoś przyzwyczajony do łódzkich, wymuskanych dzięki kasie z Budżetu Obywatelskiego zieleńców może stwierdzić, że jest... nijaki. Nad stawem jest ok, ale wkoło - przeciętnie.

Z parku wychodzi się prosto na Muzeum Regionalne, które ma swoją siedzibę w neogotyckim pałacyku, który swego czasu należał do rodziny Buynów. Budynek na stronie Muzeum określony jest jako najciekawszy niesakralny zabytek Brzezin. Hm. Istotnie, jest dość efektowny (a pewnie po rewitalizacji jak domy na Księżym Młynie jeszcze bardziej by zyskał), ale jakiś taki... zimny. Mnie nie przypadł do gustu - chętnie bym go otynkował ;). Niemniej jednak, uważam, że warto go zobaczyć i koniecznie trzeba zajrzeć na podwórze, bo tam jest chyba ciekawiej niż od frontu :).




Kusiło mnie, żeby wejść do budynku, w którym notabene urodził się Zbigniew Zamachowski (oraz, jak można dowiedzieć się z tablicy informacyjnej, Maria Buyno-Arctowa - autorka tekstów dla dzieci i młodzieży), ale zdecydowałem się trzymać mojego postanowienia - na muzea i tego typu obiekty przyjdzie czas przy rewizytach, najpewniej zimą.

Wyszedłem więc na ulicę Piłsudskiego i skierowałem się do centrum Brzezin. Minąłem szary dom ze ślicznymi, czerwonymi hortensjami. Prezentowały się cudownie, ale niestety zdjęcie nie oddaje nawet w 1% efektu jaki był na żywo.


Warto dbać o "swoje". Nie dość, że będzie poprawiać humor nam samym, to jeszcze może zachwycić jakiegoś zbłąkanego wędrowca ;).

Zresztą ciekawych domów i domków w Brzezinach jest mnóstwo. Drewniane, murowane, kamienice, bloki - dla każdego coś miłego. Warto pozaglądać w tylne uliczki i na podwórka, bo jest na co popatrzeć! Na stosunkowo niewielkiej powierzchni dzieje się tu naprawdę dużo pod względem architektonicznym.




Najwięcej, rzecz jasna, dziać się powinno w ścisłym centrum miasta. Toteż skręciłem w ulicę 1 Maja, a następnie w Kościuszki, która jest jednocześnie drogą krajową. Hardcore'ową drogą krajową, biegnącą tuż przy rynku, nazwanym Placem Jana Pawła II. Zbliżyłem się do tegoż i...

...schowałem się w zacisznym podwórzu kościoła pw. Świętego Ducha. Zabawne - przejeżdżałem tędy chyba tysiąc razy i do tej pory nie zauważyłem, że po cichu przycupnęła tu sobie świątynia. Kościół postawiono w tym miejscu w połowie XVIII wieku (równo w połowie - 1750 :)), w stylu barokowym. Dwieście lat później został przekazany pod "władanie" sióstr bernardynek.


Ciekawe, że budynek jest barokowy, ale wydaje się być kompletnie... niebarokowy (z zewnątrz). Jest jakby schowany. Fasada jest skromna i nie wywołuje tego właściwego epoce efektu "wow" (vide Kraków i sprawiający wrażenie wręcz absurdalnie wielkiego kościół śś. Piotra i Pawła). Mnie wydała się najmniej interesującą z czterech brzezińskich świątyń katolickich. Mimo to warto tam zajrzeć, żeby złapać oddech przed powrotem na Plac JP II.

Wróciłem na ruchliwą 72. Miałem szczęście i bez problemu przeskoczyłem po pasach na drugą stronę. W zasadzie powinienem słyszeć szum fontanny, ale jest on dość skutecznie zagłuszany przez warkot samochodów. Papież podnosi dłoń w geście pozdrowienia w kierunku monumentu upamiętniającego Bohaterów Walk 1939-1945. Rynek jest odnowiony i zachęca do tego, żeby sobie na nim przysiąść. Nawet te kawalkady samochodów nie wydają się aż tak uciążliwe!




Problem jest jednak taki, że większość ławek zajęta jest przez tak zwanych "lokalsów". Nie jest to jednak rozchichotana młodzież, ani nie są to samotne matki, ani nawet bacznie obserwujące swój rewir emerytki. Są to panowie, których najtrafniej opisuje określenie: żulki. Jegomoście z kolorowymi reklamówkami, zużytymi czapkami-wpierdolkami na głowach (kocham to określenie - dla nieznających terminu: są to czapki-bejsbolówki) i nieogarniętym zarostem. Staram się zawsze być tolerancyjny w stosunku do każdego, ale nie oszukujmy się - tego typu towarzystwo w najbardziej reprezentacyjnym punkcie miasta "nie zachęca".

Brzeziny chwalą się prowadzonymi pracami rewitalizacyjnymi. Wspominałem już o tym kilka razy we "Włóczykijach" - rewitalizacja musi tyczyć się zarówno aspektów "budowlanych", jak i społecznych. Miasto trzeba "pobudzić" do życia, ale musi się to także tyczyć jego mieszkańców. Wspomniawszy Tacie o obserwacji stwierdził, że to miejsce wyglądało bardzo podobnie jakieś... 30-40 lat temu, kiedy odwiedzał mieszkającą tam siostrę. Powtarzam apel - do dzieła Brzezinianie!


Ja tymczasem zwiałem w jedną z uliczek, aby "posmakować" ciekawego układu przestrzennego miasta. Tak się składa, że centrum Brzezin jest mocno pofałdowane. Jest tu mnóstwo ładnych kamienic, które jeszcze efektowniej prezentują się w kontekście urozmaiconego krajobrazu. Mnie najbardziej podoba się ta narożna, przy ul. Mickiewicza 10. Czterokondygnacyjny budynek z sygnaturką "1905" (co ciekawe jest to jedyny odnowiony fragment kamienicy) wyraźnie góruje nad skrzyżowaniem, z którego drogi rozbiegają się stromym podjazdem w trzech różnych kierunkach.




Co chwilę odwracając się w stronę kamienicy, zacząłem wspinać się w kierunku południowym. Mijałem kolejne ciekawe, choć wyraźnie zaniedbane budynki. Poczułem się trochę jak w Łodzi kilka lat temu, gdzie było widać, że potencjał jest ogromny, ale brakuje wykończenia tego wszystkiego. Chyba, że mowa o wykańczaniu człowieka, a o to w Brzezinach nietrudno - ruch samochodowy i ciężarowy naprawdę dają popalić...





Z ulgą oddaliłem się od tej tranzytowej zawieruchy, żeby rzucić okiem na drewniany kościół pw. świętej Anny. Jest on umiejscowiony przy leniwym placu przy którym zatrzymują się PKSy. Zaczynało robić się upalnie, więc kilka osób siedzących pod przystankowymi wiatami obserwowało mnie bacznie z minami typu: że ci się chłopie chce...

Właśnie, że mi się chciało! Świątynia wybudowana w 1719 roku i nosząca imię patronki Brzezin cieszy oko. Obszedłem budynek, a że zbliżało się południe to mogłem jeszcze wysłuchać dwóch "koncertów". Najpierw zagrał dzwon, również o imieniu świętej Anny (odlany w 2014, na pamiątkę 650 rocznicy potwierdzenia praw miejskich Brzezin przez Kazimierza Wielkiego), a następnie rozległ się hejnał (bez wokalu :)).




Muszę przyznać, że chociaż nie jest to tak imponująca melodia jak ta najsłynniejsza z Krakowa, to byłem pod wrażeniem. Aż miałem ochotę zatrzymać się, dumnie wypiąć pierś, przyłożyć do niej dłoń, zrobić poważną minę i przez chwilę myśleć z uwielbieniem o Polsce i jej tradycji. Niestety - zanim to uczucie zdążyło całkiem wykiełkować, trąbka zamilkła.

Pozostał mi do zobaczenia ostatni z zaplanowanych punktów spaceru po Brzezinach (choć czekało mnie tego dnia jeszcze wiele ciekawych miejsc!) - kościół (a to Ci niespodzianka! :)) pw. św. Franciszka z Asyżu. Świątynia należy do zakonu franciszkanów i jest zbudowana w stylu barokowym (konsekrowana w 1700 roku). Aby ją zobaczyć, trzeba minąć mury odgradzające je od krajówki - i bardzo dobrze! Skwer przed kościołem, w którym "wita" nas wyrzeźbiony św. Franciszek to kolejne spokojne, kameralne miejsce na mapie Brzezin.




Z nieskrywaną przyjemnością (właśnie próbuję sobie wyobrazić nie skrywanie przyjemności w moim wydaniu...hm...) podziwiałem fasadę kościoła, zajrzałem do kapliczki dedykowanej Matce Boskiej Fatimskiej, a na koniec zerknąłem do wnętrza świątyni. Niestety, w środku było tak ciemno, że niewiele dostrzegłem, nawet moim bystrym wzrokiem. Choć oko wykol ;).

Wychodząc zerknąłem jeszcze na amfiteatr i zadziwiająco duży, ogólnodostępny parking (z ciekawą informacją - pierwszeństwo parkowania mają osoby biorące udział w nabożeństwie), po czym południową wylotówką wychodziłem z miasta. Robiło się piekielnie gorąco i miałem nadzieję, że nie będę musiał całą drogę iść łysym polem, bo zamiast Bajasa do Koluszek dotrze Bajaskwarek.

Odbiłem z wojewódzkiej drogi na mniej uczęszczaną i zasiadłem pod drzewem w miejscowości Kędziorki. Gapiąc się w cudownie błękitne niebo i słuchając szumu wiatru na polu łapałem drugi wdech.


I Wam drodzy Czytelnicy też pozwolę złapać oddech. Jak się okazuje, trochę o tych Brzezinach mi się napisało. Zanim doszlibyście ze mną do kasy biletowej w Koluszkach, zapewne popadalibyście z nudów. Ciąg dalszy mojej wędrówki na trasie Kędziorki - Koluszki w kolejnej odsłonie, oznaczonej literką "b".

Wracając jeszcze z podsumowującą myślą do Brzezin: dla mnie to miasto to istny rollercoaster (a zważając na układ terenu, miejscami jest kolejką górską dosłownie ;)). Jest tu sporo zacisznych i pamiętających niezły kawał historii miejsc. Fakt faktem, związane są w większości z nader licznymi w Brzezinach kościołami, ale nie tylko. Park, okolica Muzeum Regionalnego, te wszystkie różnorodne domostwa są naprawdę warte zobaczenia. Z drugiej strony - tranzyt nieustająco gra heavy metal i w ciasnym i dość wyrazistym centrum powoduje, że ciężko pomyśleć - o, tu to chciałbym wrócić chociaż na jedną chwilę dłużej.


Zdaje się, że obecnie brakuje Brzezinom nieco harmonii. Kończąc pisanie tego tekstu jestem już po wizycie w Poddębicach i tam zobaczyłem coś, czego tu mi brak. Cały, długi pas "starówki" - od kościoła, aż po kraniec Ogrodu Zmysłów są pięknie wyrychtowane i to widać, że według sensownej, z góry ustalonej koncepcji. Nawet jeśli plany promocji miasta nie do końca wypalają (albo nie da się ich łatwo "wyczuć" w przestrzeni), to krajobraz sam w sobie jest wart uwagi.

Brzeziny chwalą się, że a to Plac JP II jest super. A to kościół św. Anny wygląda świetnie. Kościół św. Franciszka też niczego sobie. Tylko, że te elementy nie zmieniają obrazu całości. Nie poprawiają kulawej jakości odbioru. Póki centrum Brzezin nie stanie się bardziej przyjazne i dostępne dla kogoś więcej niż kierowcy TIRa, który musi nakręcić się jak głupi kierownicą, żeby te cholerne zaułki objechać - póty na ławkach będą wciąż siedzieć tylko lokalni panowie z kolorowymi reklamówkami.

Ciąg dalszy wycieczki dostępny tutaj.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz