niedziela, 13 sierpnia 2017

Na lewą stronę | Kędziorki - Koluszki (Brzeziny - Koluszki) | [WŁÓCZYKIJ #12b]

Zawsze zastanawiam się skąd się biorą te błogie obrazki włóczęgów takich jak ja, którzy siedzą sobie pod drzewkiem z wyciągniętymi nogami i w stanie nieopisanego, głębokiego relaksu kontemplują nad sensem życia. Ja postoje dzielę na dwie grupy:

a) No dobra już stanę, mimo wszystko człowiek czasem musi jeść, pić i wydalać.
b) Osz kur... mam dość. Siadam i nie wstaję.

Wydaje mi się absolutnie nie do pogodzenia moja ciekawość świata i potrzeba aktywności z koniecznością robienia postojów. Jeśli gdziekolwiek trafia mi się leniwy moment, to najczęściej już po zakończeniu wędrówki, kiedy mogę wreszcie klapnąć, otworzyć piwo i oznajmić: na dziś wystarczy.

Nie potrafię usiedzieć w miejscu.

To ja z miną wyrażającą ogromne zadowolenie z faktu, że odpoczywam.


Ten tekst to druga część Włóczykija #12 Koluszki - Brzeziny. Pierwsza dostępna jest pod tym klikiem.

Mój postój po naprawdę intensywnym zwiedzaniu Brzezin trwał około pięciu minut. Najlepsze w tych moich sprinterskich popasach jest to, że ZAWSZE obiecuję sobie, że kolejny będzie dłuższy. Zazwyczaj (jak w tym przypadku) drugi popas w ogóle się nie pojawia.

Ruszyłem przez malownicze Kędziorki. Dookoła tylko pola i domki. Samochody mijały mnie bardzo rzadko. Nic tylko usiąść i oddychać spokojnie, pełną piersią.

Okolice Brzezin to tereny wręcz zaskakująco urozmaicone i pofałdowane. Park Krajobrazowy Wzniesień Łódzkich ulokowany jest na północny zachód od tego miejsca i raczej ciężko skojarzyć, że akurat w Kędziorkach czy innych Tworzyjankach można puścić wzrok w kierunku jakiejś dolinki czy badając krajobraz "przeskakiwać" ze wzgórza na wzgórze.

Tymczasem tu naprawdę nie jest nudno. I naprawdę przyjemnie się wędruje - czy to pieszo, czy bicyklem. Pola ciągną się bezkreśnie po obu stronach drogi, wiatr przyjemnie szumi pomiędzy kłosami (uwielbiam ten dźwięk! Koi mnie i przypomina czasy dzieciństwa), a kolorowe kwiaty... jak to kwiaty - po prostu poprawiają humor. Ja miałem jeszcze szczęście stać pod błękitnym niebem, pełnym bajecznie różnorodnych obłoczków.




Dokąd tu pędzić? Gdzie jeszcze szukać szczęścia? Nic (więcej) mi dzisiaj nie potrzeba.

Dziś, kiedy przeglądam zdjęcia z tamtej wycieczki ciężko mi uwierzyć, że nie rzuciłem plecaka gdzieś w trawę, nie oparłem się o drzewo, nie wyłączyłem telefonu i nie spędziłem tam reszty życia. Mimo wszystko ciągnęło mnie dalej naprzód. Im bardziej zbliżałem się do doliny Mrogi tym bardziej robiło się malowniczo, aż stanąłem na rozwidleniu dróg, które przypomina mi Góry Świętokrzyskie. Nie wiem czemu akurat je, ale kompletnie nie mogę pozbyć się tego wrażenia. Ja wybrałem prawą drogę, która stromo opadając doprowadziła mnie do dworu w Lisowicach.

Budynek (i przylegające do niego założenie parkowe) powstał w XVIII wieku. Jest odnowiony i prezentuje się całkiem okazale. Ciekawskich mogą przykuć litery S na skrzydłach bramy. To pamiątka po jednych z właścicieli dworu - łódzkich Silbersteinów, których można kojarzyć z tej monumentalnej fabryki przy Piotrkowskiej 250 w Łodzi. Obecnie w budynku ma swoją siedzibę Dom Pomocy Społecznej.







Ominąłem dwór od północy i znalazłem się na drewnianym moście nad Mrogą. Po prawej stronie wyrósł niemałej wielkości zalew, nad którym opalała się jakaś para. Zważywszy na upał jaki panował tego dnia, z przyjemnością postałem chwilkę nad wodą i pozwoliłem chłodnemu wiatrowi dać mi odrobinkę ulgi.

Droga zaczęła wspinać się ku górze, a ja... wkraczałem w jedno z najdziwniejszych miejsc jakie dane mi było odwiedzić. Zwie się ono Tworzyjanki i jest wsią o charakterze... turystyczno - rekreacyjnym. Przynajmniej z założenia. Znajdują się tutaj między innymi ośrodek "Mawi" i drewniane letniskowe wille. Właściwie to powinna to być sielanka, jak w Grotnikach.


Nie jest. Szedłem tędy całkiem sam i nie spotkałem żywej duszy. Zaraz na początku stromego podejścia, wzdłuż którego ulokowane są wymienione wcześniej obiekty jest wielki dom ogrodzony potężnym murem. Zdaje się, że ma wyglądać niezbyt zachęcająco i rzeczywiście spełnia swoją funkcję. Ośrodek "Mawi" (a właściwie "hotelik" bo taką oficjalnie nosi nazwę) wygląda na opuszczony, choć chyba taki nie jest. Dalej domki i wille letniskowe, na pozarastanych działkach. Są śliczne - albo zabawnie surowe, w stylu a'la Gierek, albo fascynujące drewniane, wyglądające na zaczarowane. Pewnie zaludnione cieszyłyby oko. Ja tymczasem czułem, że wkroczyłem na teren zamieszkały przez rodzinę Addamsów

Z ulgą dotarłem na szczyt wzgórza i zasiadłem pod kapliczką. Czułem się relatywnie bezpieczny i nawet pozwoliłem sobie na szaleństwo przeczytania tablicy informacyjnej (głupi, nie zrobiłem sobie zdjęcia całości!). Dowiedziałem się z niej, że jedną z atrakcji ośrodka "Mawi" jest... bar Pod Kozami. Muszą być tam niezłe imprezy.

<Suchar alert!> Ciekawe czy podają tam Kozela?


"Entrance" do hoteliku Mawi.

Zwróćcie uwagę na bajerancką mozaikę obok wejścia.



Niemal naprzeciwko kapliczki znajduje się wjazd do jedynego normalnego obiektu w tej okolicy - Starego Folwarku. Tak się składa, że miałem okazję "zwiedzić" to miejsce podczas ślubu mojej kuzynki Kasi i jej wybranka Tomka. Folwark jest naprawdę piękny, zachwyca zadbaną przestrzenią i klimatycznymi zabudowaniami z elementami muru pruskiego.

Nie mogę nie dodać, że wesele najbardziej zapamiętałem z dwóch powodów. Pierwszym były niemiłosierne upały (to było lato 2015 i środek tej piekielnej spiekoty w sierpniu) - to jedyna jak dotąd impreza, na której byłem i na której WEWNĄTRZ sali było nieco chłodniej niż na zewnątrz. Nawet o 3 w nocy.

A drugi powód jest taki, że to tam moi rodzice dowiedzieli się, że będą dziadkami ;).

Złapałem oddech i ruszyłem dalej. Miałem jeszcze niezły kawałek drogi - a na końcu jeszcze do zwiedzenia Koluszki! Z nieskrywaną ulgą wyszedłem z zalesionego wzgórza Tworzyjanek i wyszedłem na otwarty teren.


Ulga po chwili przerodziła się w zachwyt. Ależ piękne tam pola! Cudowne! Bajeczne! Nie wiem czy lepiej był cykać zdjęcie za zdjęciem, czy gapić się jak oczarowany w ten magiczny krajobraz. Robiłem jedno i drugie jednocześnie.

I tak mnie przywitał Erazmów. Znalazłem tu też kilka ciekawostek - na przykład sklep (czyli taką zajefajną, wiejską "lodówkę", jaką widzicie na zdjęciu poniżej), a także... cmentarz luterański, z którego do dziś zachowało się tylko ogrodzenie. I jeden nagrobek. Zabawna historia, bo pamiętałem z mapy, że jest tutaj cmentarz i nawet zrobiłem mu zdjęcie, bo mi się spodobało to porośnięte "coś", ale dopiero w domu zorientowałem się, że to ten obiekt :).




Pozostałości cmentarza.
Dalej było wciąż malowniczo i piękną "wstęgą" drogi zbliżałem się do torów kolejowych. To oznaczało ni mniej ni więcej, tylko tyle, że Koluszki już blisko!

Nie powinno chyba nikogo zaskoczyć, jak napiszę, że przejazd kolejowy był zamknięty. Sygnalizator dzwonił miarowo, a ja nie spieszyłem się zbytnio, wiedząc, że i tak to pociąg tu rządzi, a nie ja.

I Ty Czytelniku również nie spiesz się razem ze mną. Mamy chwilkę, więc napiszę Ci kilka słów o historii Koluszek. Miasta wzmiankowanego już w XIV wieku, ale właściwie zaistniałego dopiero w dziewiętnastym stuleciu. Ciekawa to sytuacja, bo gdyby nie Łódź nie byłoby Koluszek w znanym obecnie wydaniu, a gdyby nie Koluszki - kto wie czy Łódź rozwinęłaby się aż tak bardzo.


Może wiecie, a może nie, ale aż do roku 1865 Łódź nie była podłączona w żaden sposób do sieci kolei w Królestwie Polskim. Korzystano ze stacji w oddalonych o 26 kilometrów Rokicinach, gdzie Łodzianie mieli dosłownie piętnaście minut na załatwienie swoich spraw. Jak możecie się domyśleć - nie wpływało to zbyt dobrze na "kręcenie się" biznesu.

Jakaż to ironia losu, że w takich mieścinach (z całym szacunkiem dla tych miejscowości, ale jednak Łódź to kawał wielkiego miasta) jak Rogów, Koluszki czy Rokiciny był dostęp do najważniejszej w kraju linii kolejowej - Kolei Warszawsko - Wiedeńskiej (już w 1846 roku!), a w potężnie rozwijającym się ośrodku przemysłu - jedynie wysypany szarwarkiem trakt do wspomnianych Rokicin.


W końcu, 19 listopada 1865 roku pierwszy pociąg przejechał trasę Drogi Żelaznej Fabryczno - Łódzkiej. Węzeł z Koleją Warszawsko - Wiedeńską miał znaleźć się między Rogowem, a Rokicinami i wybór padł właśni na Koluszki. W Łodzi przemysł ruszył pełną (nomen omen) parą, a biedna i zapomniana przez świat wioseczka stawała się pełnoprawnym miastem.

Zabawne, że pomimo podłączenia Koluszek do innej ważnej inwestycji kolejowej - zbudowanej w 1885 Drogi Żelaznej Iwanogrodzko - Dąbrowskiej (prowadziła ona z Dęblina do Dąbrowy Górniczej i jedną z jej odnóg była droga ze Skarżyska Kamiennej do Koluszek, przez Opoczno i Tomaszów Mazowiecki) - Koluszki nadal nie posiadały praw miejskich. Ba! Doczekały się tego statusu dopiero w 1949 roku!

Co ciekawe, przy organizowaniu się lokalnego samorządu w 1945 roku wszystkie instytucje nazywano określeniem "miejski". Mieszkańcy Koluszek zrobili co się tylko dało żeby dopiąć swego.


Podobnie zresztą jak ja, kiedy uświadomiłem sobie, że z rogatką jest chyba coś nie tak. Przez kilka dobrych minut szlabany były zamknięte, ale nie zanosiło się aby cokolwiek jechało z któregokolwiek kierunku. Nie był to czyn godny pochwały, ale po prostu przeszedłem przez zamknięty przejazd. Rozglądałem się jeszcze kilka dobrych chwil po minięciu szlabanów - ani widu ani słychu jakiegokolwiek pociągu.

Wkroczyłem w strefę domków jednorodzinnych. Jak doczytałem w historii miasta na stronie www Koluszek - ten typ zabudowy dominował już od dłuższego czasu w tym mieście. Bloków jest tu relatywnie niewiele.



Byłem w Felicjanowie. Upał stawał się nieznośny, ale miałem jeszcze kawałek do przejścia, przed dotarciem do stacji kolejowej. Otuchy dodawała mi perspektywa znalezienia cmentarza ewangelickiego, ale... znów nie dane było mi go zobaczyć z bliska. Tym razem znalazłem go, na wzgórzu za zabudowaniami. Niestety nie prowadzi doń żadna droga. Przyjrzałem się więc obiektowi tylko z daleka i podreptałem dalej.


Wreszcie wszedłem do Koluszek. Jak najszybciej skierowałem się w pobliże torów, jakby przeczuwając, że w tym miejscu będzie najwięcej ciekawych obiektów. Istotnie - oprócz standardowych do bólu domków była masa ciekawych, ceglanych zabudowań. Domów, magazynów, komórek, ogrodzonych również ceglanym murem. Po wyjściu z jednego z zakrętów w oddali pokazała się wieża ciśnień.

Zanim jednak do niej doszedłem zajrzałem do klimatycznego sklepiku, gdzie zaopatrzyłem się w niezbędne tego dnia zimne napoje. Jak miło, że właściciel sklepu nie oszczędza tam na lodówkach!

Przeszedłem pod wieżę i zacząłem się czuć jakoś tak dziwnie znajomo. Trafiłem na koluszkowski, kolejowy Księży Młyn! Jest to osiedle robotnicze z końca XIX i do złudzenia przypomina mi łódzkie "famuły". Nawet obserwując mieszkańców, kręcących się z dzieciakami po podwórkach widać podobny "folklor" tego miejsca. A całości obrazu dopełnia drewniany domek - kompletnie z innej planety. Pośród surowej cegły, tuż pod wyniosłą wieżą ciśnień stoi sobie słodki i sympatyczny, jakby znajdował w środku pięknie zadbanego, francuskiego ogrodu. Ach, te polskie kontrasty...




Mnie towarzyszył już głos pani czytającej komunikaty na stacji. Wchodziłem do parku miejskiego - czystego, zadbanego i ewidentnie popularnego wśród mieszkańców. Amfiteatr, zadbane klomby, równe alejki, sporo ławek - jest tu dokładnie wszystko to, czego powinno się oczekiwać od przyzwoitego parku. I dokładnie wszystko to, czego brakowało mi w zieleńcu w Brzezinach.

Dobra, nie będę ściemniał, że trafiłem do najcudowniejszej na świecie metropolii, która zachwyca na każdym kroku. Po wyjściu z parku zrobiło się typowo - domki, gdzieniegdzie bloki, jakieś budynki użyteczności publicznej i setki pawilonów ze sklepami. Identycznie jak we wszystkich miejscowościach tej wielkości (tu trochę ponad 13 tys. mieszkańców). Za to schludnie i jakoś tak... porządnie.



Czytając podlinkowaną wcześniej historię Koluszek odniosłem wrażenie, że "lokalsi" to zaradne towarzystwo, potrafiące o siebie zadbać (pokazuje to choćby "akcja" z prawami miejskimi). I to widać. Przyjemnie było przejść przez ruchliwe miasto, tętniące życiem, ale jakoś tak bez pośpiechu. Może to dlatego, że mieszkańcy wiedzą, że zawsze zdążą na właściwy pociąg (a jak nie to następny i tak jest niedługo)? ;)

Wróciłem do Koluszek dosłownie kilka dni temu (wycieczkę robiłem, wstyd się przyznać, w czerwcu) i znów odniosłem podobne wrażenie. Knajpka (Cztery Struny Świata), w której jedliśmy obiad była nieco szalona, ale dostaliśmy naprawdę przyzwoite jedzenie w bardzo dobrej cenie. I jeszcze była masa zabawek dla dzieciaków. Ktoś tu się dobrze zastanawia co zrobić, żeby wyszło fajnie. I wychodzi.


Przeszedłem się pod kościół pw. Niepokalanego Poczęcia NMP (z przełomu XIX i XX wieku) - również zadbany i w przyjemnym otoczeniu, a stamtąd na wiadukt nad torami kolejowymi. Uwielbiam patrzeć na tory i pociągi, więc z przyjemnością zatrzymałem się w tym miejscu na dłuższą chwilę. Jest na co popatrzeć!




Mijany przez kolejne składy pasażerskie i towarowe zbliżałem się do stacji. Po drodze rzuciłem jeszcze okiem na głaz upamiętniający Tadeusza Kościuszkę. W końcu podreptałem po schodach do przejścia podziemnego i skierowałem się do kanciastego budynku dworca, który moim zdaniem niebezpiecznie przypomina ten biurowiec (na niekorzyść biurowca) przy innym, słynnym dworcu. Odstałem swoje w kolejce, bo dwie panie usiłowały znaleźć bilety w pociągach nad morze na tydzień przed startem sezonu i kasjerki cudowały jak mogły żeby wymyślić coś dla nich (a później wymyślić jak je spławić ;)). Klimatyzowanym pośpiesznym (kto bogatemu zabroni?) podjechałem na Fabryczny, skąd udałem się do domu... rowerem miejskim.

Ależ to była zaskakująca wycieczka! Wydawać by się mogło, że bardziej przypadną mi do gustu Brzeziny, a tymczasem naprawdę polubiłem Koluszki. Okazało się, że stereotypowe myślenie, że jest tam tylko stacja kolejowa jest bardzo krzywdzące. Zabawny okazał się również fakt, że najbardziej "turystyczny" punkt na trasie czyli Tworzyjanki, to jedyne miejsce, które wolałbym wykreślić z marszruty. To znaczy fajnie, że byłem i zobaczyłem, ale po co miałbym się znów w przyszłości stresować? ;)

Tym bardziej, że prawdziwym zwycięzcą tego "Włóczykija" są przepiękne krajobrazy pofałdowanych pól. Właściwie to zamiast leźć tyle czasu, najrozsądniej byłoby wziąć leżaczek, rozłożyć się w jakimś zacisznym miejscu i oddać się błogiemu dolce far niente.

U mnie jak zawsze - wszystko na lewą stronę...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz