czwartek, 10 sierpnia 2017

Truskawki, czy marakuja?

Świat nam się skurczył. Odległości się zmniejszyły na przekór fizyce. Bariery językowe przełamujemy, grając na nosie Wieży Babel. Do tego wszystkiego - o zgrozo! - wirtualnie możemy być w każdym dowolnym miejscu świata, nie ruszając wygodnickich pośladków z fotela. Wewnętrzna złośliwość kazała autorowi tego tekstu zerknąć na Monachium. A co! "Lewego" może nie spotkam, ale mogę później błysnąć w towarzystwie - ze stolicą Bawarii znamy się z widzenia!
Jakże łatwo dziś też o informację! Klik, klik, klep, klep i już wiem z kilkunastu źródeł co jest NAJ w Polsce, na Słowacji czy nawet w Burkina Faso! Uzbrojony w specjalistyczną wiedzę mogę zabrać się za arbitralne uznawanie co warto zobaczyć, a czego nie. Oczywiście gdyby brakło mi własnego osądu, mogę posiłkować się ocenami "użytkowników" tych wszystkich miejsc. Dzięki temu wiem już gdzie śmierdzi, gdzie drogo i gdzie niemiłe towarzystwo. Na pozytywy raczej nie liczę. Internet przyjmuje jeno żółć.



Na marginesie - negatywnych opinii na pęczki wszędzie i tyczących się wszystkiego, ale kiedy zajrzeć na "fejsa", to pod zdjęciami tylko opisy typu: "Było cudownie z moim Kotkiem" albo "Mróweczko - z Tobą zawsze najlepiej!".

Nie oszukujmy się - kto z nas dzisiaj sprawdza cokolwiek samemu? Weryfikuje organoleptycznie i na własnej skórze? Wiadomo, że nikt nie "wyskoczy" do Tajlandii bez przygotowania. Ale już za próg własnego domu? Przecież to nic nie kosztuje!

Pochodzę z Łodzi. Mój region uchodzi za turystyczną pustynię. Ani Malborka, ani Wieliczki, nawet park narodowy mamy tylko symbolicznie, w postaci skrominutkiej filii Kampinoskiego (i do tego nieczynnej dla zwiedzających, z powodu gruźlicy żubrów). Łęczyca, Piotrków Trybunalski czy Sieradz to ważne ośrodki historyczne, ale dziś mają raczej marginalne znaczenie. Mimo to zdecydowałem się na dość wnikliwe zwiedzanie tej ziemi.

I wiecie co? Jestem zachwycony! Znajomi jeżdżą po świecie, a ja pokazuję im zdjęcia z Brzezin czy Konstantynowa i... podobają im się! Sypię z rękawa ciekawostkami, opowiadam o "ukrytych" skarbach, pokazuję miejsca, do których mają dwadzieścia kilometrów i... powoli zaczynam uchodzić za autorytet.

Często stykam się z banałem. Niejednokrotnie zachwycam się czymś tylko dlatego, że... jest. Mimo to doświadczam czegoś prawdziwego i autentycznego. Zerkam w miejsca szczere, bo nie wymodelowane przez lata kładzenia makijażu dla kasiastego turysty. Pozostaję sobą pośród swoich. Na każdym rogu natrafiam na niespodzianki. Bawię się w myśl zasady, że najlepsze rzeczy w życiu dostajemy za darmo.

I tak sobie zwiedzam. Oddaję hołd Chałubińskiemu. Kolekcjonuję wiedzę, którą można złapać tylko własnymi zmysłami. Ba! Niejednokrotnie nie ma jej nigdzie indziej, poza "terenem".
Monachium chętnie bym zobaczył (i pewnie kiedyś zobaczę). Jak spotkam tam "Lewego" to przybiję z nim piątkę. Ale to by było jakieś dziwne - lepiej znać drugi koniec świata, aniżeli drugi koniec aglomeracji.... Zupełnie tak jakbym wiedział co sąsiad ma w lodówce, a nie zaglądał do swojej.

Może jednak te biedne truskawki lepsze od papai?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz