sobota, 1 lipca 2017

Nie ma wału? | Dookoła Jeziorska | [WŁÓCZYKIJ #11]

W poprzednim Włóczykiju przytaczałem Wam wymianę zdań z Tatą, gdzie dzień wcześniej, wieczorem napisałem do niego czy jest chętny na przejażdżkę z Zamościa do Zielonej Góry. Zgodził się bez wahania. Mnie w związku z tym nie pozostało nic innego jak spakować plecak, kiedy dostałem smsa o treści: jutro pociągiem do Sieradza i dookoła Jeziorska.

Tak się składa, że z dwóch największych jezior województwa Łódzkiego akurat o Jeziorsku nie mam bladego pojęcia. Za to Zalew Sulejowski objechałem w każdym możliwym kierunku wraz z przyległościami. Czy większy ze sztucznych zbiorników sprawił, że pożałowałem skupiania się przez całe życie tylko na mniejszym koledze? A może wręcz przeciwnie - dziękowałem niebiosom, że w Treście Rządowej spędziłem w sumie grubo ponad rok mojego życia?

Jeśliście ciekawi odpowiedzi - zapraszam do lektury!



ŁKA jest fajna. Klimatyzowana. Z miękkimi krzesełkami. I można rowery przewozić za friko! 

Powiesiliśmy nasze na przeznaczonych do tego celu hakach i... z niepokojem zerkaliśmy jak gibają się od lewej do prawej kiedy skład przyspiesza i hamuje. Za grosz nie mogliśmy zaufać temu systemowi, ale (jak pokazała droga w obu kierunkach) całkiem niepotrzebnie. Nikomu nie stała się krzywda, a nasze rumaki bezpiecznie wystawiliśmy na... "stacji" w Sieradzu Męce. Myślałem, że wszystkie w regionie przystanki kolejowe są z grubsza odnowione . No niestety, nie do końca tak jest. Ten nie wygląda najlepiej. Z drugiej strony - wielu ludzi się tam nie kręciło, więc może i faktycznie lepiej skupić się na miejscach, które są istotnie często używane?

Wjechaliśmy na wąską ścieżynę, która chwilę później stała się jeszcze węższa - na tyle, że zwątpiliśmy, czy nasze rowery się tam zmieszczą. Zmieściły się na styk. Klimatyczną, wąską uliczką podjechaliśmy pod kościół pw. św. Wojciecha, gdzie mieliśmy zamiar rozplanować dalszą marszrutę. Oparłem delikatnie rower o ogrodzenie świątyni (nie mam stopki) i zacząłem klikać zdjęcia. Tata w tym czasie studiował mapę. 



Kościół jest bardzo zadbany, widać że niedawno był odnawiany. Okazuje się, że widoczne dziś mury były obudówką dla drewnianej świątyni, której pozostałości rozebrano dużo później. Musiałem wrócić się do uliczki, którą przyjechaliśmy, żeby cyknąć jej chociaż jedną fotkę. Towarzyszył mi w tym jakiś dziwaczny jegomość, który obserwował nas już od momentu kiedy zajechaliśmy pod kościół. Zastanawiałem się o co się przyczepi, bo że coś mu po głowie chodzi to było widać od razu. 

- Proszę nie opierać roweru o parkanik - powiedział w końcu. Przyznam szczerze, że nawet nie spojrzałem w jego kierunku, bąknąłem tylko...
- Bo? - i kontynuowałem fotografowanie. 
- Parkanik jest dopiero co odnowiony i zaraz się poniszczy - oznajmił facet.
- Od roweru? - spytałem, nieco zaskoczony i nieco rozbawiony. - Co panu rower zrobi?
- Poniszczy parkanik. Proszę nie opierać - powtarzał jak nakręcony. 
- Niech się pan tyle nie stresuje - dodałem na koniec naszej błyskotliwej konwersacji i wróciłem do Taty.

Bez pośpiechu napiłem się jeszcze wody, wypytałem Tatę o szczegóły drogi, konfrontując uzyskane informacje z obrazem mapy, po czym wsiadłem na rower. Pan zbliżał się pełen bojowego nastawienia do nawrócenia niewiernych parkanikoniszczycieli. Był wyraźnie zdeterminowany walczyć o każdy atom ogrodzenia. Przykro mi bardzo - odjechaliśmy. Co też biedak musiał robić przez resztę dnia?



Kiedy obrońca parkaników zapewne weryfikował ogrom zniszczeń, my dojechaliśmy lasem do miejscowości Ruda. Gdzieś tam trzeba było skręcić w lewo, żeby nie pchać się niepotrzebnie wojewódzką drogą. Znaleźliśmy zjazd i wąską asfaltówką, pośród ślicznych, malowniczych pól rozprawialiśmy o planach urlopowych Taty. Zapowiadała się znakomita wycieczka.

Nieopodal miejscowości Mnichów (warto zapamiętać, pod koniec wyjaśnię czemu) trzeba nam było skręcić na północ i, mniej więcej równolegle z nurtem Warty, kierować się ku południowym krańcom Jeziorska. W lokalizacji właściwej trasy miał nam pomóc szlak rowerowy, ale oczywiście... nie znaleźliśmy żadnego znaku.



OFFTOP! Województwo Łódzkie wydało kupę kasy na szlak konny, który jest naprawdę znakomicie przygotowany, świetnie opisany i w ogóle super, tylko że... kto z niego korzysta? Znacie kogoś kto czynnie uprawia turystykę konną? Ja nie znam nikogo takiego. Za to sądzę, że nasze województwo doskonale nadaje się do turystyki rowerowej. Nie można było z tego zrobić topowego produktu turystycznego? Jak się to robi można zobaczyć na przykład między Sułowem, a Grabownicą. Zmarnowaliśmy środki i marnujemy potencjał! Rozumiem, że chodziło o znalezienie niszy, ale no bez przesady...

W związku z tym, jak się później okazało, pojechaliśmy za daleko i wylądowaliśmy na wale przeciwpowodziowym Warty. I to było najlepsze co mogło nam się przytrafić! Słuchajcie (a właściwie - czytajcie): to trasa 10/10! Boże jak tam jest pięknie! Może droga sama w sobie nie jest specjalnie komfortowa, ale za to widoki - zjawiskowe. Co jakiś czas pojawia się meandrująca Warta, a tak to sielana - rozległe łąki, pasące się krowy i widok na calutką, płaską jak stół dolinę rzeki. Bajeczka! Dość powiedzieć, że pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się widzieć cztery bociany, stojące sobie jak gdyby nigdy nic kilkadziesiąt metrów ode mnie.

A dla zainteresowanych tematem - przy wale stoją liczne bunkry :).





Dodatkową atrakcją jest jeszcze płynąca uregulowanym korytem rzeka Niniwka, która mimo sztucznego biegu i tak prezentuje się bardzo malowniczo. Żeby się przez nią przeprawić musieliśmy nieco odbić od "naszego" wału, ale szybko na niego powróciliśmy i, niemal przytuleni do Warty, dojechaliśmy wreszcie do wojewódzkiej drogi numer 710. Do pierwszych skrawków Jeziorska mieliśmy naprawdę niewiele!




Ale zanim Jeziorsko - po lewej zobaczyliśmy ciekawy most. Drewniany i bajerancki. "Przejedźmy się" zaproponował Tata i tak też zrobiliśmy. Ruch na moście odbywał się wahadłowo. Zdążyłem kliknąć fotki i postać kilka dobrych minut, zanim Tata dał znak, że można ruszać. Stukając kołami po kolejnych deskach uświadomiliśmy sobie dwie paskudne rzeczy:

1. Most jest tylko zapasowym obiektem inżynieryjnym, bo właściwy był właśnie rozwalany i będzie stawiany od nowa.
2. Nie musieliśmy czekać na zielone światło, bo po obu stronach mostu są kładki dla tych mniej uciążliwych uczestników ruchu.

Super, prawda? :) Cóż, przygoda była - to najważniejsze!

Wróciliśmy się kawałeczek i znów odbiliśmy na północ. Wybraliśmy (dla odmiany) drogę na skróty, przez pola. Według mojej mapy województwa powinniśmy już widzieć Jeziorsko, ale zbiornika ni widu ni słychu. Patrząc na satelitę wygląda na to, że zbiornik zapewne miał się tutaj rozlać (stąd informacja na mapie), ale nie udało mu się osiągnąć takiego poziomu i część tego terenu zarosła. Minąwszy kilka kolejnych bunkrów wjechaliśmy do miejscowości Glinno (nie skorzystaliśmy z okazji na zajechanie do jednej z najciekawiej nazwanych wsi w Polsce - Dzierząznej - musicie wybaczyć).



Czuliśmy już potrzebę zrobienia dłuższej przerwy. Idealnie byłoby zatrzymać się już nad brzegiem Jeziorska. Rozglądaliśmy się więc za zjazdem, ale nic nam się nie rzucało w oczy. Za to dostrzegaliśmy coś innego - biedę.

Chociaż nie wiem czy to do końca trafione określenie, to tak bym to właśnie opisał. Tym bardziej, że to słowo (spoiler alert ;)) będzie towarzyszyło nam już prawie do końca wycieczki. Domy, które mijaliśmy wydawały się albo strasznie zaniedbane, albo zwyczajnie opuszczone. Lubię klimatyczne wsie, z takim sznytem "niedbalstwa", ale tutaj nie mogłem się tego dopatrzeć. Zamiast przyciągającego klimatu prostolinijnej dysharmonii było odpychające niechlujstwo.

Od razu pomyślałem o wojażach na Podlasie, do tak zwanej "Polski B". Hm... Ja częściej widuję "Polskę B" (jeśli już mam używać tego paskudnego, niesprawiedliwego określenia, typowego dla polaczkowatej manii tworzenia sztucznych podziałów) im bliżej zachodniej granicy (co nie powinno dziwić, zważywszy na to kto tam osiedlił kogo i po co i jak bardzo ważył na to co o tym sądzi osiedlany).

A poza tym Polska jest jedna i trzeba ją kochać całą taka jaka jest.

Tymczasem znaleźliśmy jakąś ścieżynę, która prowadziła w pożądanym kierunku - czyli na brzeg Jeziorska. Rzuciliśmy rowery w trawę i z ulgą zeszliśmy nad wodę. Przyjmijmy, że stanęliśmy na plaży ;).



Dotarliśmy! "Tylko właśnie..." pomyślałem "...gdzie dotarliśmy?". To był dopiero początek naszej objazdówki. Początek! Mieliśmy już za sobą kilka kilometrów i kilka przygód. Trochę siadła mi motywacja. Nie czułem się tego dnia najlepiej fizycznie i zacząłem się obawiać o swoje samopoczucie w drodze powrotnej.

Jednak nie było czasu rozczulać się nad sobą! Trzeba było łyknąć wody, izotonika i skubnąć kilka minikanapek, jakie sprezentowała mi Dominika i ruszać dalej. Kilka minut nad wodą rozgoniło negatywne myśli. Ja już pokażę temu Jeziorsku na co mnie stać!

Wyjechaliśmy ze wsi i zanurzyliśmy się między malowniczo pofalowane pola. Nagle teren zrobił się znacznie bardziej urozmaicony, bo dotąd było płasko jak na stole. Krajoznawczo w to mi graj, ale kondycyjnie - wstyd się przyznać, ale dostawałem po tyłku na podjazdach.




W kolejnej miejscowości - Brodnia - jest do zobaczenia ładny, drewniany kościółek pw. św. Stanisława Biskupa z XVIII wieku. Zrobiliśmy tam krótką przerwę na złapanie oddechu, a było czym oddychać bo wkoło roznosił się bardzo przyjemny zapach drewna.

Jak się okazuje w Brodni unosi się także zapach historii i to nie byle jakiej - odwiedzał tę miejscowość, w okolicach Wielkiego Tygodnia, sam Władysław Jagiełło. Stały tutaj zabudowania folwarczne i wieża, ale dziś pozostały po nich ledwo ślady.

I nawet ślady nie pozostały po wiatraku koźlaku, którego intensywnie wypatrywaliśmy, ponieważ jego obecność (nie wiedzieć czemu, bo według informacji znalezionych przeze mnie w Internecie wiatraka nie ma od mniej więcej 2003 roku!) jest zaznaczona na mapie. Nie każde źródło jest wiarygodne, a czasem (niestety) to wujek Google nie kłamie, a papier - owszem.



Wróciliśmy się do głównej drogi i z ogromną przyjemnością zaliczyliśmy kilometrowy zjazd. To jest jednak plus wycieczek rowerowych - może i trzeba się wspinać pod górkę, ale za to wycieczkę w dół dostaje się za friko :). Brzegiem Jeziorska dotarliśmy do przeprawy na rzece Brodnia, o równie "ugrzecznionym" nurcie co spotkana przez nas uprzednio Niniwka. To był bieg szlaku rowerowego, więc jak myślicie z czym przyszło nam się zmierzyć?

Dokładnie! Nie wiedzieliśmy gdzie mamy jechać dalej. Znak, owszem, jest, ale tak niejednoznaczny, że chyba bardziej dezorientuje niż pomaga. Zdaliśmy się na przeczucie i okazało się, że to najlepsze co mogliśmy zrobić.

Dalej droga prowadzi wzdłuż rzeki, schowanej za kępą traw i wyglądającej z perspektywy tak, jakby tamtędy nie płynęła woda, a biegły tory kolejowe. Niestety, ani parowozu, ani parowca nie wypatrzyliśmy (a szkoda, to by dopiero była gratka!). Wjechaliśmy na groblę między licznymi stawami rybnymi (jak to Tata określił - mini Stawy Milickie :)) i tą efektowną drogą wjechaliśmy do Pęczniewa.




Wsi, która (zdaje się) kandyduje do miana turystycznej stolicy nad Jeziorskiem. Przy ul. Rynek znajduje się drewniany kościół (pw. św. Katarzyny), podobnie jak ten z Brodni zbudowany w XVIII wieku. Vis a vis kościoła stoi hotel Fregata, a jakiś kilometr dalej jest pole biwakowe i przystań. I już.

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że turystyka nad Jeziorskiem istnieje tylko w teorii. Okej, jakieś noclegi można znaleźć, okej jakąś szamę pewnie też by się ogarnęło, tylko co poza tym? Wszystko wydaje się tutaj wymarłe. Umówmy się - Zalew Sulejowski lata prosperity ma już dawno za sobą, ale tam wciąż widać, a to jakieś żaglówczeki, a to jakiś camping, a to hotele w okolicy tamy. Czy w sezonie, czy poza - jakieś człowieki się kręcą. Nad Jeziorskiem - pustynia.

Wygląda to trochę tak jakby potencjał był, ale brakowało koncepcji na zagospodarowanie całości. Pewnie gdybym spędził tu porównywalną ilość czasu co nad Sulejowskim, to może i bym uznał, że nie jest tak źle. Szkoda tylko, że podczas tej wycieczki nie dopatrzyłem się niczego co mogłoby mnie przekonać do baczniejszego przyjrzenia się okolicy. Jest woda to i kilku bardziej przedsiębiorczych ktosiów sobie ogarnia co trzeba. Na tym Jeziorsko się kończy.




Taka sytuacja - przy campingu w Pęczniewie zdecydowaliśmy, że jeszcze nie jemy obiadu. Nie przepadamy za jazdą z żołądkiem zatankowanym pod korek, a nie byliśmy jeszcze dostatecznie głodni żeby nie przejechać paru kolejnych kilometrów. Ruszyliśmy dalej z nadzieją, że gdzieś w pobliskim Siedlątkowie załapiemy się na szamę. Dość nudną i mocno pofałdowaną drogą przez Popów dopełzliśmy do Siedlątkowa i skręciliśmy w lewo. Wydawało nam się, że bliżej wody znajdziemy miejsce gdzie zatrzymamy się na zasłużony popas.

Zjechaliśmy z wysokiej górki, mijając masę działek. Droga nagle odbiła na północ, prosto w... pole. Koniec nadziei na jedzenie. Może jakbyśmy poszukali to coś tam by się znalazło (chociaż patrząc na googlu widzę tylko kilka agroturystyk, wytwórnię zniczy i serwis wózków widłowych), choć ja wychodzę z założenia, że takie miejsca powinny "szukać" mnie, a nie ja ich. Nieco zrezygnowani, a na pewno poirytowani wjechaliśmy na prawie trzykilometrowy "pas startowy", czyli drogę na tamie.




Połowa drogi była już za nami. Zaparkowaliśmy przy śluzach i poszliśmy pozwiedzać. Fale na jeziorze ładnie błyskały w słońcu. W zasadzie powinienem czuć ulgę, jak podczas długich treningów biegania - po "połówce" zawsze mam wrażenie jakbym już do końca miał z górki. Tu jednak tak nie było. Ładne widoczki i efektowna hydrotechnika nie były w stanie przysłonić dwóch problemów jakie nas czekały.

Pierwszym był oczywiście głód, a drugim - konieczność powrotu do Sieradza (lub Męki, jeszcze nie ustaliliśmy) po drodze krajowej. Jak ognia unikam takich tras, bo jazda wśród pędzących osobówek i hałaśliwych tirów nie jest niczym przyjemnym, ale akurat tu zwyczajnie... nie ma alternatywy. Widzę na mapie jakieś ścieżki wzdłuż brzegów jeziora, ale co rusz są przerywane przez rozlewającą się wodę. Nie mieliśmy ochoty na jakiekolwiek kluczenie i postawiliśmy na najprostszą drogę.




Całe szczęście osiemdziesiątka trójka nie jest najpopularniejszą trasą w kraju, więc komfort nie był aż tak tragiczny. Powoli połykaliśmy kolejne kilometry (a wolelibyśmy frytki!). Wypatrywaliśmy jakiejś knajpki, ale znów nie było niczego. Zrezygnowani zajechaliśmy do miejscowości Jeziorsko, gdzie w sklepie zaopatrzyliśmy się w najprostsze środki - grześka i pepsi colę. Ja wsunąłem wafelka (Tata nie był tak głodny jak ja, przynajmniej tak twierdzi :)), a litrowy napój pochłonęliśmy w kilka sekund. Organizmy rozpaczliwie wołały o cukier.

Nie było już mowy o krajoznawstwie. Po prostu "łykaliśmy" kolejne miejscowości, pędząc (nazwijmy to umownie pędzeniem - jechaliśmy tak szybko jak to możliwe) do Warty. Miasta, nie rzeki ;). Tądów, Tomisławice, Mikołajewice, Proboszczowice. Ale mnie bolał tyłek! Nie wiem czy byłem bardziej obolały, czy głodny!



Tabliczki z napisem "Warta" wypatrywaliśmy jak cudu. Wreszcie ją dopadliśmy! Wjechaliśmy do miasta i na rynku wypytaliśmy lokalne dziewczęta, czy znają jakąś knajpę. Poleciły nam "Pod Wiatrakiem" przy wylocie z miasta. W rozmowę wtrącił się starszy pan, który kazał nam (gdzie dwóch Polaków tam trzy zdania) udać się... w przeciwnym kierunku - tam jest super, ach i och. Coś czułem, żeby jednak zaufać dziewczynom, ale woleliśmy przekonać się na własnej skórze. Cofnęliśmy się kawałeczek, uznaliśmy, że nie ma nic ciekawego w miejscu, które polecił jegomość i śmignęliśmy "Pod Wiatrak".


Do knajpy wpadliśmy głodni, zmęczeni i nieco zaniepokojeni potężnymi chmurami, które zbierały się nam nad głowami. Prognoza pogody nie przewidywała deszczu, ale nie od dziś wiadomo, że chmury prognoz nie oglądają. Czekając na zamówienie przypominałem sobie na szybko oglądane widoczki z Warty, w której się znajdowaliśmy. Wychodzi na to, że miejscowość zasługuje na bliższe poznanie, co z pewnością uczynię w jednym z kolejnych Włóczykijów :).


Najedzeni śmignęliśmy na pociąg do Sieradza. Skład do Łodzi akurat stał na peronie (bingo!). Po drodze prawie zasnęliśmy. Jakiż to był ból, kiedy uświadomiłem sobie na Kaliskiej, że trzeba jeszcze machnąć kilka kilometrów do domu! Ale udało się. Wielka Pętla Wokół Jeziorska została zaliczona.

Wnioski? Najciekawsze etapy z wycieczki to te... przed i po Jeziorsku. Brzmi to boleśnie, ale najfajniejszy był pierwszy fragment - wzdłuż Warty, po wale i miejscowość Warta, już pod sam koniec "touru". Jeziorsko rozczarowało mnie maksymalnie. Nie znalazłem tam absolutnie nic co skłoniłoby mnie do powrotu w te strony. Szkoda. Liczyłem na coś więcej.

Na koniec obiecane wcześniej "coś": robiąc tę trasę napotkaliśmy cztery miejscowości, których nazwy brzmią: Mnichów, Popów, Biskupice i Proboszczowice. Nie zagłębiałem się (póki co) w historię tego kawałeczka kraju, ale wydaje się, że Kościół musiał nieźle rządzić, skoro zostało tu tyle pamiątek w postaci "klerykalnych" nazw. Ziemia Święta? :)

2 komentarze:

  1. Nazw kościelnych dużo, ale dość przewrotnie, bo to w tych okolicach (Siedlątków) znajduje się najmniejsza parafia w Polsce:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No proszę, to już w ogóle robi się ciekawie :). A kościoła w Siedlątkowie w końcu nie zobaczyliśmy, głód wygrał, będę musiał nadrobić przy okazji!

      Usuń